Relacje

"Całe życie kochałam jednego mężczyznę. Po latach zdecydowałam się powiedzieć mu, co czuję"

"Całe życie kochałam jednego mężczyznę. Po latach zdecydowałam się powiedzieć mu, co czuję"
Fot. 123RF

Stara miłość nie rdzewieje? I czy miłość dojrzałych ludzi może być tak samo silna jak 30 lat wcześniej? 

Pierwsza, wielka miłość 

Leosia była dla mnie zawsze kimś bardzo ważnym. Przyjaciółką, i to najlepszą, taką, że innych nie potrzebowałam. Była moją bratnią czy raczej siostrzaną duszą. Poznałyśmy się w szkole średniej, jako nastolatki wkraczające w dorosły świat, i od tamtej pory trzymałyśmy się razem. Tyle lat, tyle zdarzeń, tyle wspólnych pytań i szukanych razem odpowiedzi…

Przez nasze życie przewinęło się mnóstwo różnych ludzi, jedni się pojawiali i znikali, drudzy zostawali na dłużej, jeszcze inni odchodzili na zawsze. Świadkowałam Leosi i trzymałam do chrztu jej córkę. Ona nie mogła mi się odwdzięczyć tym samym. Kilka razy starałam się stworzyć udany, rokujący związek, ale za każdym razem ponosiłam porażkę. Tak, to w sobie upatruję głównej winy, bo to ja nie potrafiłam się zdobyć na decydujący krok. Kiedy po dwóch, trzech latach moi partnerzy pragnęli stabilizacji, ślubu, rodziny, ja nie umiałam się przemóc i powiedzieć „tak”.

Doskonale wiedziałam dlaczego. W moim sercu, tak jak i w żywych wciąż wspomnieniach, królował Staszek, którego poznałam tuż po maturze. Moja wielka miłość. Nie pierwsza, ale to z nim przeżyłam wiele moich pierwszych razów. Dopiero co przeprowadziłam się do Krakowa, by zacząć studia. To nie był łatwy czas: stan wojenny, niepewność jutra, puste półki w sklepach, pustki na ulicach, bo ludzie się bali wychodzić.

Rodzice mieli wiele wątpliwości związanych z przeprowadzką córki-prowincjuszki do dużej aglomeracji, ale studia były dla mnie szansą. Okazją na wyrwanie się z mieściny, gdzie nic ciekawego się nie działo, gdzie brakowało możliwości rozwoju, miejsc pracy, bibliotek, teatrów, kin, wszystkiego.

Wybrałam filologię romańską. Chciałam się uczyć francuskiego, zostać tłumaczem, a potem wyjechać do Paryża albo Nicei i żyć w pięknym kraju, w wolnym świecie…

Na mojej drodze stanął raz Staszek. Podszedł do mnie na ulicy, wziął pod rękę i szepnął do ucha:

– Udawaj, że jesteś moją dziewczyną, proszę, bo mnie zgarną.

Po chwili zza rogu wyłoniło się dwóch milicjantów i zbliżyli się do nas zdecydowanym krokiem. Typu: jak zaczniecie uciekać, zaczniemy strzelać. Najwyraźniej zamierzali aresztować chłopaka, który mnie zaczepił, a ten zaczął się tłumaczyć, że on to nie on, że ten, którego szukają, był podobny i pobiegł dalej. Dołączyłam się do tych wyjaśnień, kurczowo trzymając „swojego” chłopaka za ramię. Nie pozwolę wam go zabrać, on jest niewinny, mówiły moja mina i postawa. Jakimś cudem uwierzyli tej gorliwości i odeszli.

Staszek pocałował mnie w rękę. Tak mnie zaskoczył, że nie zdążyłam wyrwać dłoni. Za to spłoniłam się pokazowo.

– Piękna, dobra i bystra, takie połączenie to rzadkość. Gdyby nie ty, znaleźliby u mnie bibułę i byłoby po mnie. W ramach podziękowania zapraszam cię na kawę.

– Nie trzeba, nie ma za co…

– Trzeba, trzeba. Poza tym mogą nas obserwować, lepiej nie dawać im pożywki do podejrzeń.

Choć wspólna kawa miała być tylko „przykrywką”, rozmawiało nam się wspaniale. Patrzyło zresztą też. Ja nie mogłam oderwać oczu od jego przystojnej twarzy, on błądził spojrzeniem po moich długich włosach, dołkach w policzkach i wydatnych ustach. Nie minął miesiąc i naprawdę zostaliśmy parą, a Staszek opowiadał, że nie mógłby wypuścić z rąk dziewczyny, która uratowała mu życie i na dokładkę ma najcudowniejsze, całuśne usta na świecie.

Był ode mnie trzy lata starszy, studiował filozofię i ryzykował swoją przyszłość, kolportując podziemne ulotki i antyrządowe broszury. Oczywiście Staszek się nie zgadzał z takim postawieniem sprawy.

– Ktoś musi ryzykować, żeby coś się zmieniło. Tu chodzi o przyszłość nas wszystkich, nie tylko o moją.

Bałam się. W tamtym czasie ludzie trafiali do aresztu za mniejsze rzeczy. Albo znikali bez śladu. Drżałam o niego, w swoim imieniu i w zastępstwie jego matki, która o niczym nie wiedziała. On powtarzał mi, że ma moralny obowiązek walczyć o wolną, prawdziwie demokratyczną ojczyznę.

– Lepiej, że mogę to robić w taki sposób, zamiast z karabinem w ręku, prawda?

Obronił dyplom i dostał pracę. Plan był taki, że kiedy ja skończę studia, pobierzemy się i odtąd będziemy żyć długo i szczęśliwie, być może w mojej wymarzonej Francji.

Bez happy endu 

Tyle że Bóg zwykł wyśmiewać ludzkie plany. Staszek wpadł. Ktoś wydał władzom jego grupę. Ostrzeżony w porę, miał dosłownie minuty, by spakować najpotrzebniejsze rzeczy i uciec. Dostałam potem od niego list. Udało mu się jakoś dostać do Berlina. Chciał, bym do niego dołączyła. Teraz, zaraz, natychmiast? Rezygnując ze studiów, porzucając rodzinę…?

Moi rodzice wpadli w rozpacz, gdy tylko zasugerowałam taką opcję. Nie wyobrażali sobie, że wyjadę tak daleko i tak szybko. Na dokładkę z chłopakiem poszukiwanym przez milicję, choć tego akurat im nie powiedziałam. Nie odważyłam się. Podobnie jak kontynuować znajomości ze Staszkiem. Na odległość to i tak by się nam nie udało.

Przyszły jeszcze dwa listy i koniec. Pewnie zrozumiał, że mnie nie przekona. I miałby rację. Nie byłam gotowa na taką rewolucję. Nieprawda, dla niego byłam gotowa na wiele, ale nie na wszystko, nie na to! Zostałam w Polsce, ze złamanym sercem, rozdarta między miłością do niego a miłością do rodziców i poczuciem obowiązku wobec nich, ale zostałam. Musiałam, mieli tylko mnie.

Po zdobyciu tytułu magistra zatrudniłam się w wydawnictwie jako tłumacz literatury. Ironią losu jest, że przekładałam piękne słowa z języka miłości na twardy język polski, wczuwając się, przynajmniej w wyobraźni, ale w prawdziwym życiu daleka byłam od zakochania się całą sobą.

Stan wojenny się skończył, życie toczyło się dalej, ale dla mnie, nawet w rozkwicie wiosny i w pełni lata, świat pozbawiony był kolorów i smaków. Nadziei na coś pięknego chyba też. Nie unikałam mężczyzn, wdawałam się w różne związki, próbując wykrzesać z siebie głębsze uczucie, ale żaden z nich nie był Staszkiem.

Czasami szczęściu trzeba pomóc 

Gdyby nie Leosia, pewnie bym się załamała. Podtrzymywała mnie na duchu, zawsze obok, zawsze z właściwym słowem, którym pocieszała, beształa albo stawiała do pionu. Bez niej moje złamane na pół serce całkiem by się rozsypało. Żyłam trochę jej życiem, wplotłam się w jej rodzinę, w ich dzieje, codzienne i świąteczne, i tak lata przeleciały niczym wiatr za oknem, nawet nie zauważyłam, i dostałam zaproszenie na ślub córki Leosi.

Amelia była moją chrześnica, moim oczkiem w głowie, po śmierci rodziców drugą, zaraz po Leosi, najbliższą mi osobą na świecie i powodem do życia, a przynajmniej do radości. Uśmiechałam się, gdy tylko o niej pomyślałam. Poznałam ją taką maleńką, widziałam, jak rośnie, towarzyszyłam jej na każdym etapie życia…

I oto brała ślub w długiej, białej sukni, a ja – przez łzy wzruszenia i dumy – wśród twarzy gości rozpoznałam nagle tę jedną jedyną, dobrze znajomą… Ale to przecież niemożliwe! – myślałam z mocno bijącym sercem, które doskonale wiedziało, że to nie pomyłka.

– Nic się nie zmieniłaś – powiedział.

To on do mnie podszedł. Znowu patrzyłam w te jego niesamowite turkusowe oczy i miałam ochotę odgarnąć z czoła niesforne jak niegdyś jasne włosy, choć teraz poprzetykane siwizną. On się zmienił. Był doroślejszy, jakby większy i… Boże drogi, dużo seksowniejszy, niż zapamiętałam. Zmienił się na korzyść. A ja?

Ja miałam ochotę zapaść się pod ziemię. Ze wstydu, ze szczęścia, ze strachu.

– Co… Co ty tu…? – wybąkałam.

– Leokadia mnie odnalazła i zaprosiła na ślub córki.

Zerknęłam w stronę przyjaciółki. Uśmiechała się do mnie i kiwała głową, bardzo zadowolona z siebie. Nic mi powiedziała! Pewnie, żebym „nagle nie zachorowała”. Teraz nie miałam wyjścia. Nie ucieknę jak zakochana, przerażona własnymi emocjami smarkula, nawet jeśli tak się czułam.

W domu weselnym było tłoczno i gwarno, ale znaleźliśmy cichy kącik, w którym mogliśmy porozmawiać. Moje obawy, że będę dukać przez ściśnięte gardło i tylko się przed nim zbłaźnię, okazały się płonne. Jak już zaczęliśmy, nie mogliśmy przestać rozmawiać.

Staszek wysłał do mnie trzy listy i odpuścił, nie doczekawszy się odpowiedzi. Wyjechał z Niemiec do Francji, potem zamieszkał w Anglii. Starał się o mnie zapomnieć, nie nawiązywał kontaktu, by nie mieszać mi w życiu, a sobie nie robić złudnych nadziei, ale gdy Leosia go odnalazła, a właściwie Amelka, poprzez media społecznościowe, postanowił zaryzykować swoim sercem jeszcze jeden, ostatni raz.

– Jeśli tym razem powiesz mi „nie”, wyjadę i dam ci spokój.

Druga szansa 

Spokój? Nie było go przy mnie, nie wiedziałam, co się z nim dzieje, a i tak nie dawał mi spokoju! By się od niego uwolnić, mogłam zrobić tylko jedno. Rzuciłam mu się na szyję, a on tulił mnie i głaskał po plecach, szepcząc coś, czego nie byłam w stanie zrozumieć, bo rozpłakałam się. Tyle lat minęło, a uczucie między nami ciągle było żywe i mocne. Tliło się i wystarczyła mała iskra, by buchnęło płomieniem.

Trzy dekady nie potrafiliśmy o sobie zapomnieć. Choć się postarzeliśmy, nasze serca nadal biły w tym samym, młodzieńczym rytmie, co w osiemdziesiątym pierwszym. Staszek przedłużył swój pobyt w Polsce. Byliśmy dorośli i rozsądni, musieliśmy się przekonać, czy ów płomienny wybuch uczuć to efekt zaskoczenia i nostalgii, czy coś szczerego i silnego, czego codzienność nie stłamsi, a różnica zdań nie zdusi.

Ostatecznie postanowiliśmy wspólnie wyjechać z Polski. Poza Leosią i Amelką nic mnie nie trzymało w tym kraju, ani rodzina, ani praca. Ale dziewczyny same mnie wypychały do Anglii i pilnowały, bym się nie rozmyśliła. Nie zamierzałam. Tym razem byłam pewna i działałam zdecydowanie. Zostawiłam mieszkanie w prezencie mojej chrześnicy. Należało jej się za to, że odnalazła dla mnie Staszka. Spakowałam się i poleciałam ku nieznanemu, a zarazem ku domowi. Bo dom jest tam, gdzie twoje serce. Moje było przy Staszku. Od zawsze.

 

 

 

Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również