Relacje

"Najgorszy moment w życiu? Gdy wołasz swoje dziecko, a odpowiada ci martwa cisza..."

"Najgorszy moment w życiu? Gdy wołasz swoje dziecko, a odpowiada ci martwa cisza..."
Fot. 123RF

Małe dziecko wymaga uwagi właściwie bez przerwy. Co może się stać, gdy na przysłowiową minutę rodzic straci czujność? 

Oczy dookoła głowy? 

Najgorszy moment w życiu? Sekunda, w której dowiadujesz się, że twojego dziecka nie ma w domu. Kiedy orientujesz się, że drzwi, które dotąd były zamknięte, są otwarte, a gdy nawołujesz swojego pięciolatka, odpowiada ci tylko cisza.

To był ciężki dla mnie czas. Drugą ciążę znosiłam wyjątkowo źle. Miałam napady gorąca, ciągle było mi niedobrze, duszno, puchły mi nogi, a oczy same się zamykały. Lekarz bez wahania wypisał zwolnienie lekarskie.

– Niech się pani nie przemęcza, jeszcze się pani w życiu napracuje, a te dwa miesiące do końca ciąży to nie zbrodnia zostać w domu, zwłaszcza z takimi wynikami. Proszę o siebie dbać i dużo odpoczywać – zalecił.

Bardzo zabawne. W domu czekał na mnie żywiołowy pięciolatek i musiałam mieć oczy dookoła głowy. Starałam się jakoś przetrwać z dnia na dzień i codziennie miałam ochotę rozpłakać się z ulgi, gdy mąż wracał z pracy. On przejmował opiekę nad naszym szczęściem, a ja mogłam odrobinę odpocząć.

Tamtego dnia do godziny osiemnastej, kiedy mąż wracał do domu, było jeszcze daleko. Zegar ledwie wybił południe, a ja już miałam ochotę płakać. 

– Kochanie, idę do łazienki, poczekaj tu na mnie – powiedziałam do Szymka i zostawiłam go nad klockami.

Nie wiem, ile mogło mnie nie być. Minutę, najwyżej dwie. Zwilżyłam tylko opuchniętą twarz wodą i umyłam ręce.

– Już jestem! – obwieściłam, wchodząc znów do pokoju.

Szymek wyparował. Klocki były, on zniknął.

– Szymuś, gdzie jesteś? – zawołałam, zaglądając do kuchni. – Szymek! Szymuniu! Gdzie się schowałeś przed mamą? Tak się nie bawimy! – Zaglądałam w każdy kąt, myśląc, że synek bawi się ze mną w chowanego. – Kochanie, mamie jest ciężko chodzić za tobą, wyjdź, proszę!

I wtedy zobaczyłam, że drzwi do domu są niedomknięte. W jednej chwili poczułam, jak cała krew odpływa mi z twarzy, kolana miękną, a w głowie się kręci. A potem strach zaczął pompować adrenalinę do moich żył. Wsunęłam stopy w botki, narzuciłam płaszcz i wyszłam z domu.

– Szymek, Szymek! – darłam się jak opętana, rozglądając się dookoła.

– Coś się stało? – Listonosz, który przejeżdżał obok na rowerze, zatrzymał się.

– Szymek, mój synek!... Boże… Chyba… wyszedł z domu, nie… nie mogę go znaleźć! – wyszlochałam.

– Rozejrzę się! – zdeklarował się. – Na rowerze będzie szybciej. Pani niech wraca, może się gdzieś schował.

Jak kamień w wodę 

Wróciłam, krzycząc raz po raz imię Szymka i prosząc, żeby wyszedł z kryjówki. Nieważne już było, że nogi miałam spuchnięte, że byłam zmęczona, że brzuch ciążył mi coraz bardziej, jakby ważył tonę. Szukałam wszędzie. Zajrzałam do każdej szafy, komody, w każdy kąt, w każdą szparę. W domu na sto procent go nie było. Sprawdziłam nawet schowek na pościel, zajrzałam do piwnicy i na strych, dokąd Szymek sam się nigdy nie zapuszczał. Bo się bał.

Dość czekania. Chwyciłam za telefon i zadzwoniłam na policję, a następnie do męża. Sekundę później znów byłam w ogrodzie i znowu nawoływałam synka. Odpowiadała mi tylko cisza. Straszna cisza, w której karakanie wron brzmiało złowrogo. Poczułam pieczenie pod powiekami i otarłam łzy. Nie chciałam płakać, ale hormony szalały i o wzruszenie było niezwykle łatwo, szczególnie w takiej sytuacji. Byłam tak przerażona, że ledwo widziałam na oczy. Miałam wrażenie, że jeszcze jeden krok, a upadnę i nie wstanę, że narażę moją nienarodzoną córkę na niebezpieczeństwo, ale mimo wszystko znajdowałam w sobie siłę, by iść dalej, bo przecież mój syn, który już się urodził, właśnie był w niebezpieczeństwie.

Czy on w ogóle założył buty i kurtkę? O czapce na pewno nie pomyślał...

Usłyszałam sygnał radiowozu. Są, przyjechali!...

Zarejestrowałam, że policjant jest spocony, jakby biegł. Jak też ociekałam potem.

– Przepraszam, ale ja muszę szukać… muszę iść… – jąkałam się, odpowiadając na jego pytania i jednocześnie rozglądając się wokół.

Gdzieś w zasięgu wzroku migał mi listonosz na rowerze i byłam mu bardzo wdzięczna, że on też szuka mojego synka.

– Ma pani zdjęcie dziecka?

Pokazałam mu ujęcie zrobione dosłownie wczoraj. Od razu przesłał je na swój służbowy mail i rozesłał dalej.

– Zaraz dostaną je kolejne komisariaty, powiadomimy straż pożarną, chłopaki z ochotniczej też już jadą. Zresztą jak znam życie, pewnie zaraz zleci się tu pół wsi i pomoże szukać. Proszę się tak nie martwić.

Łatwo mówić!

Ukryłam twarz w dłoniach. – Co ze mnie za matka? Własnego dziecka nie potrafiłam upilnować!

– Spokojnie, najczęściej dzieciaki szybko się znajdują. Gdzieś się schował albo coś mu się spodobało, więc siedzi, patrzy, a czas leci. Niech pani wróci do domu, usiądzie, uspokoi się, bo jeszcze sobie pani zaszkodzi, zacznie rodzić... My tu będziemy szukać. O, chłopaki z OSP już jadą.

Strażacy również kazali mi czekać w domu, ale wcale nie byłam tam spokojniejsza. Usiąść? Położyć się? Zapomnij! Chodziłam z kąta w kąt i wołałam syna, na wypadek, gdyby jednak schował się w miejscu, którego nie wykryłam.

Mój mąż wpadł do domu jak burza, upewnił się, że ze mną wszystko w porządku i wybiegł, by szukać naszego Szymka. A ja przeraźliwie się bałam. Trzęsły mi się dłonie, cały czas piekły mnie oczy.

W końcu usłyszałam krzyki, rwetes, i to całkiem niedaleko. Wybiegłam z domu. Niezły tłum zgromadził się tuż pod domem sąsiada, który mieszkał jakieś dwieście metrów od nas.

– Jest, znalazł się! – krzyknął strażak, który był najbliżej mnie.

Nigdy wcześniej nie bałam się tak mocno

Nieopisana ulga ugięła mi kolana. Oby był cały i zdrowy. Nie wybaczyłabym sobie, gdyby…

Zanim dotarłam na posesję sąsiada, obok przemknęła karetka, a mnie zrobiło się na chwilę ciemno przed oczami. Boże drogi, nie pozwól, żeby coś się stało, modliłam się. Czułam skurcze, które obejmowały brzuch, ale tłumaczyłam sobie, że to z nerwów, że to nic takiego. Szłam dalej, bo chciałam być jak najszybciej przy Szymku.

– Co się dzieje? Co z moim synem? – wołałam.

Każdy krok był coraz trudniejszy do wykonania, brzuch bolał mnie coraz mocniej i kurczył się, robiąc twardy jak kamień, coraz trudniej mi się oddychało. Byłam przerażona do granic możliwości.

– Siedział w samochodzie. Zatrzasnął się. – Policjant podszedł i podtrzymał mnie, żebym mogła dotrzeć do karetki. – Sąsiad go zauważył, gdy chciał wsiąść do wozu i ruszyć na poszukiwania.

– On uwielbia samochody. Nie wychodziłby z auta… Boże! – jęknęłam. – Czemu od razu o tym nie pomyślałam…

Ale kto mógł przewidzieć, że mój syn wymknie się z domu i pogna akurat tam? I że zatrzaśnie się w aucie? Przecież to był jakiś festiwal przypadkowych, pechowych zdarzeń!

Mąż podszedł i mocno mnie objął.

– Nic mu nie będzie. Tak przynajmniej mówią ratownicy. Był wystraszony, zmarznięty i spłakany, ale będzie dobrze. Jezu, jesteś kompletnie blada… Pomocy! Pomocy! Ona mdleje!

To było ostatnie, co usłyszałam.

Chryste, moje dzieci, to była moja ostatnia przytomna myśl.

Ostatecznie wszystko skończyło się dobrze. Szymek po badaniu wrócił do domu. Przyznał się, że mu się nudziło, więc wyszedł na dwór bez pozwolenia. Zobaczył auto przed domem sąsiada i nie mógł się powstrzymać. Pobiegł tam. Przecisnął się między gałęziami krzewów, rosnących na granicy naszych posesji, dlatego go nie zauważyłam, gdy wyszłam do ogrodu. Zasłaniały go krzaki. Całe szczęście, że sąsiad był w domu i dość szybko włączył się w poszukiwania.

Happy end nie zmienia faktu, że przeżyłam najgorsze chwile mojego życia. Nigdy wcześniej nie bałam się tak mocno. O Szymka, ale też o to, że ze stresu urodzę za wcześnie i moja córeczka będzie miała o trudniejszy start w życie jako wcześniak. Na szczęście lekarze opanowali sytuację, ale do końca ciąży muszę leżeć. Chętnie przywiążę się do łóżka, pod warunkiem, że i Szymka ktoś przykuje razem ze mną…

 

 

 

Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również