Historie osobiste

"Bałam się syndromu opuszczonego gniazda, a wróciła harmonia. Jak nie stracić odzyskanej bliskości?"

"Bałam się syndromu opuszczonego gniazda, a wróciła harmonia. Jak nie stracić odzyskanej bliskości?"
Fot. Agencja 123rf

Byliśmy małżeństwem od dwudziestu siedmiu lat. Kochałam męża, ale inaczej, gdy się poznawaliśmy czy pobieraliśmy. Troje dzieci też zrobiło swoje. Przeszłam w tryb zadaniowy, zwłaszcza przy bliźniaczkach, które wymagały dwa razy więcej pracy i uwagi jednocześnie. Romantyzm ulatnia się jak dym, gdy trzeba kupić pieluchy, odciągnąć pokarm, żeby mąż mógł nakarmić dzieci, gdy ja będę na zakupach albo u lekarza, potem trzeba gotować obiadki i przecierać je przez sitko, a dla starszego brata szykować osobne posiłki z powodu alergii pokarmowej.

 

Praca, dom, dzieci, żłobek, przedszkole, szkoła, praca, dom… i tak w kółko. Można łatwo się zatracić w tym kieracie. Brakowało mi wspólnych chwil tylko z Markiem, ale w natłoku codziennych spraw szybko o tym zapominałam. Żyłam w kołowrocie, przywykłam do niego, i nim się obejrzałam, nasz pierworodny wyprowadził się na studia do stolicy. Był bardzo zdolny i dostał się na Uniwersytet Warszawski. Pękałam z dumy i tęskniłam jak szalona. Czasem przyjeżdżał na weekendy do domu, ale rozumiałam, że ma kolegów, dziewczynę, że z dala od nas buduje swoje dorosłe życie. A my… na szczęście mieliśmy dziewczynki.

Mit opuszczonego gniazda

Sądziłam, że trzy lata to sporo, ale minęły w mgnieniu oka. Nasze córki zdały śpiewająco maturę i też wyjechały, one do Krakowa, wybierając, jak na jednojajowe bliźniaczki przystało, ten sam kierunek studiów, na najlepszej uczelni artystycznej.

A my zostaliśmy z Markiem sami w naszym cichym, pustym domu… Wreszcie? Bynajmniej. Byłam przerażona. To uczucie przeważało nawet nad tęsknotą. Po tylu latach prócz dzieci niewiele nas już chyba z Markiem łączyło. Nie wiedzieć kiedy staliśmy się dla siebie niemal obcymi ludźmi, co najwyżej współlokatorami. Czym wypełnić ciszę, która zapadała między nami? Włączałam telewizor, byle coś grało, mówiło, byle zagłuszało myśli.

Marek też czuł się nieswojo i tęsknił za dziećmi tak samo jak ja. Prowadził długie rozmowy z naszym synem o robotyce, a kiedy Bartek wyjechał na studia, skupił się na córkach. Zaglądał do pokoju dziewczynek, interesował się tym, co nowego naszkicowały, a one tłumaczyły mu sztukę, którą chciał zrozumieć ze względu na nie. Teraz zostałam mu tylko ja…

 

A może by coś zrobić inaczej?

Tydzień trwało nim spytał poirytowany:

– Dłużej nie wytrzymam. Co proponujesz?

– W jakim sensie? – Nie wiedziałam, o co mu chodzi.

– Dzieci wyjechały, a my co? Co będziemy robić? Starzeć się obok siebie czy bierzemy rozwód?

– Chcesz rozwodu?

Tego się obawiałam, choć sama nie wiedziałam czemu aż tak bardzo.

– Nie chcę. – Pokręcił głową. – Ale w niezręcznym milczeniu, które zmieni się w obojętność, też nie chcę żyć. Zostaliśmy sami. Dzieciaki będą wpadać od czasu do czasu, ale pora sobie uświadomić, że odtąd mamy tylko siebie. A propos kiedy ostatni raz byliśmy na kolacji tylko we dwoje?

Zaskoczył mnie.

– Nie pamiętam…

– No to się ubieraj się! Wychodzimy. Idziemy na randkę. – Mąż spojrzał na mnie poważnie, a potem mrugnął. To było tak nienaturalne, tak wymuszone, że aż się zarumieniłam z zażenowania.

 

Jak mogliśmy zapomnieć o randkach?

Nie rozumiałam, co się z nim dzieje. Najpierw wspomina o rozwodzie, potem zaprasza mnie na randkę. Myśl o rozwodzie mnie wystraszyła. A randka? Właściwie czemu nie. Chętnie pójdę z mężem na kolację, której nie będę musiała zrobić ani po niej posprzątać.

Początkowe skrępowanie rozwialiśmy zgodną obietnicą, że będziemy rozmawiać, ale nie o dzieciach. Byliśmy inteligentni, umieliśmy znaleźć tematy, które ciekawiły nas oboje. Poza tym Marek miał dar. Patrzyłam na mężczyznę, który siedział naprzeciwko mnie i ze swadą rozprawiał o łowieniu na muchę w bieszczadzkich strumieniach, i zaczynałam sobie przypominać, czemu go pokochałam. Potrafił godzinami opowiadać o czymś, co go interesowało, ale w tak barwny i anegdotyczny sposób, że słuchacz się nie nudził, nawet jeśli sam nie był znawcą ani pasjonatem tematu.

– Pięknie wyglądasz – stwierdził, gdy wyszliśmy z restauracji. – Zawsze byłaś piękna, ale nie wiem, czemu przestałem ci to mówić. Mam dla ciebie niespodziankę.

– Jeszcze jedną? Kolacja to mało? – zaśmiałam się.

– Kupiłem nam wycieczkę. Nie protestuj, zanim nie dokończę. Dostałem premię i najpierw pomyślałem, że opłacimy dzieciakom stancje na trzy miesiące do przodu. To byłoby rozsądne. Ale… potem uderzyło mnie, że przez ostatnie dwadzieścia trzy lata byliśmy do bólu rozsądni i skupieni na dzieciach. Wysyłaliśmy ja na obozy językowe, sportowe albo malarskie, a sami spędzaliśmy urlop na remoncie. – Miał rację. Właśnie tak robiliśmy. Tak nas wychowali rodzice. Dla dzieci wszystko. Dzieciom powinno być lepiej niż nam. – Więc pomyślałem, że my też zasługujemy na nagrodę i przyjemności. Na biały piasek, ciepłą wodę, pyszne jedzenie, słońce, palmy. Dlatego lecimy na Cypr.

– No wiesz… – Przez moment moja pragmatyczną strona walczyła z tą, która marzyła, by wygrzać się na piasku. – Masz rację, lećmy na Cypr!

 

Życie to niespodzianka

Może to było szalone, ale właśnie tego potrzebowaliśmy. Porządnego urlopu, spędzania czasu razem, we dwoje, i wydawania pieniędzy na własne przyjemności. Chodziliśmy na spacery po plaży i jedliśmy romantyczne kolacje przy zachodzącym słońcu. Dowiadywaliśmy się o sobie całkiem nowych rzeczy, niejako poznawaliśmy się na nowo, bo byliśmy przecież zupełnie innymi ludźmi niż te blisko trzydzieści lat temu. Codzienność z trójką dzieci zawładnęła nami do tego stopnia, że zapomnieliśmy być dla siebie mężczyzną i kobietą, pozostając głównie rodzicami dla naszych dzieci.

– Kocham cię… – szepnęłam nieśmiało pierwszy raz od dawna, gdy przekroczyliśmy próg naszego domu po powrocie z Cypru. – I dziękuję.

Odstawiliśmy walizki, które mogły poczekać jeden dzień na rozpakowanie i pranie. A my postanowiliśmy zakończyć ten wspaniały urlop… nie wychodząc z łóżka.

– To ja tobie dziękuję, kochanie, za to, że jesteś.

 

Nowa wersja nas

Dzieciaki były zaskoczone, gdy odwiedziły nas w weekend i zastały rodziców zachowujących się jak para zakochanych nastolatków.

– Co tu się stało? – spytał podejrzliwie syn.

Siedzieliśmy przy stole, a my z Markiem nie mogliśmy przestać się do siebie uśmiechać.

– Miłość kwitnie. Wystarczyło, że dzieci wyprowadziły się z domu i odmłodnieliśmy! – roześmiałam się.

Bałam się syndromu opuszczonego gniazda. Tymczasem zamiast martwić się rozwodem, świętujemy renesans uczucia. Wystarczyła niewielka iskierka, by znów rozpalić ogień.

Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również