Krystyna Janda mówi o sobie, że jest babcią niekonwencjonalną. Organizatorką życia, która scala rodzinę. Autorytet, punkt odniesienia – tak określa ją z kolei wnuczka Jadwiga Jaworska. I choć nie dzwoni codziennie, to wie, że zawsze może na babcię liczyć.
Spis treści
W pani domu nie rozmawiało się z dziećmi na tematy zawodowe. Maria dopiero w drodze na swój pierwszy plan zdjęciowy zadała pytanie: „Mamo, a jak się gra?”. Z wnuczkami rozmawia pani o tym, jak się pracuje w świecie teatru i filmu?
Krystyna Janda: Ależ skąd. Jak się pracuje w teatrze, obie doskonale wiedzą. A w filmie? Ja im za wiele nie powiem, bo „za moich czasów” pracowało się inaczej. Przede wszystkim jak ja robiłam filmy, tematy były inne. By - łam twarzą kina moralnego niepokoju. Wszystkie role, które zagrałam, były związane z sytuacją polityczną w Polsce. To były produkcje, które przechodziły przez cenzurę, język filmu musiał być inny. Kręciło się co innego, niż było napisane w scenariuszu. Ba, ja zagrałam w trzech filmach, których scenariusze nie istniały, improwizowaliśmy wszystko! Z Andrzejem Wajdą nigdy nie było wiadomo, co ostatecznie powstanie, i czy to, co właśnie kręcimy, to ma być początek czy koniec filmu. Dialogi z powodu cenzury były pisane na planie. Dziś to już inny film, nie mój świat.
W „Słodkim końcu dnia”, za który 5 lat temu dostała pani nagrodę na Sundance, zagrała pani według scenariusza.
KJ: Bardzo jestem zadowolona i z tej roli, i z filmu, i wdzięczna Jackowi Borcuchowi. Scenariusz był napisany z myślą o mnie, wcześniej długo o nim rozmawialiśmy. Wiedziałam, po co gram, dlaczego gram i o czym to ma być. Tak jak kiedyś. Za to w teatrze robię rolę za rolą i jestem bardzo „aktualną aktorką”, tylko… o czym ja mam opowiadać moim wnuczkom? Jakie rady mam im dawać? Nie mam pojęcia.
Jadwiga Jaworska: Pamiętasz, że Lena cię odwiedzała, kiedy niedawno reżyserowałaś „Dom otwarty” w Teatrze Polskim? Mama jej poradziła, że powinna podglądać cię przy pracy.
KJ: Bo to jest rzetelny teatr, profesja, zawodowstwo, technika, praca z aktorami w starym stylu. To się przydaje. Było mi bardzo miło, widząc ją na próbach.
Była pani przy tym, jak urodziły się wnuczki?
JJ: Ja się urodziłam w dzień wolny, 1 listo - pada, więc babcia nie grała żadnego spektaklu. Zresztą najpierw pojechała na cmentarz, a dopiero potem do szpitala. „Na szczęście” mama rodziła mnie ponad 20 godzin, więc babcia zdążyła.
KJ: Przyjechałam od razu, jak się dowie - działam! Prosto z cmentarza. A z urodzinami Leny też była zabawna historia. Do szpitala na porodówkę wdarłam się nocą w XVIII-wiecznej balzakowskiej sukni, prosto z planu teatru telewizji. Wpadłam do sali, w której rodziła Marysia, krzycząc, że będzie bolało – i trwało bardzo długo. Bo u mnie tak było, jak ją rodziłam! Na szczęście natychmiast wypchnęli mnie z tej sali. A wracając do 1 listopada – w naszej rodzi - nie to istotny dzień, od 25 lat cała rodzina spotyka się na cmentarzu, a potem jemy wspólnie obiad. Pamięć jest ważna. Bycie razem z żyjącymi też. Dlatego przed Bożym Narodzeniem czy Wielkanocą nikt nie wpada na pomysł, żeby jechać sobie na Zanzibar. W ciągu roku wszyscy dużo pracujemy, w święta musimy być razem, w Milanówku. Jadzia, pamiętasz, żeby kiedykolwiek było inaczej?
JJ: Tylko raz pojechałyśmy z mamą i Leną na Wigilię do Sopotu. Ale już tego nie powtórzyłyśmy, bo ta wierność tradycji, te spotkania są i dla nas ważne. Bez rocznic i świąt chyba nigdy byśmy się wszyscy razem nie widywali.
Dom w Milanówku to dla ciebie azyl?
JJ: Zdecydowanie. Jedyny problem jest taki, że mój pies, który jest stary i schorowany, nie przepada za zwierzętami babci.
KJ: Ja mam trzy psy i trzy koty, które nie chcą nikogo wpuścić do domu. Moi synowie mają po dwa koty, dziewczyny mają trzy psy. To są wszystko zwierzęta, które się przybłąkały lub zostały wzięte ze schronisk. My się kochamy, ale psy i koty nie bardzo.
„Ja jestem tylko producentem życia. Dbam, żeby innym było wygodnie, żeby mieli, czego potrzebują, żeby był obiad na stole. A wszystko kręci się wokół babci” – to słowa pani Krystyny.
KJ: Tak było, ale mama, prawdziwa królowa naszego życia, już od kilku lat nie żyje.
JJ: Kiedyś prawie wszystko kręciło się wokół prababci, ale babcia była i jest kimś znacznie więcej niż organizatorką życia. Jest osobą, na którą możemy liczyć w każdej sytuacji. Mimo swojej ogromnej „zajętości” zawsze znajdzie czas, jeśli okoliczności tego wymagają. Moje ulubione wspomnienia z babcią to wyjazdy do Sopotu, na wieś i na spektakle do innych miast. Bo czasem brała mnie ze sobą i to było niesamowite przeżycie.
KJ: Wydaje mi się, że ja scalam rodzinę. Zbieram ją do kupy, organizuję spotkania. Myślę, że gdybym o to tak nie dbała, toby się niechcący gdzieś rozjechało… Dom w Milanówku jest miejscem, które „działa” na okrągło, czy ja tam jestem, czy mnie nie ma. Moi synowi wpadają kilka razy w tygodniu tylko po to, żeby zjeść zupę, wypić kawę lub pogłaskać psa. Mają klucz, mogą przyjechać w środku nocy. Milanówek jest ostoją całej rodziny. Po śmierci męża wszyscy myśleli, że go sprzedam, że się wyprowadzę, bo mieszkam tam teraz na co dzień sama. Ale nie mogłabym zabrać tego miejsca dzieciom i wnukom. Jest też druga część rodziny: córka i wnuk mojego męża, rodzina męża z Wrocławia. To dom dla nich wszystkich, jeśli trzeba.
Po śmierci mamy przejęła pani rolę głowy rodziny?
KJ: A skądże! Nie da się zastąpić mojej mamy. Ona w tym domu była od rana do rana, do dyspozycji wszystkich. Każdy mógł z nią porozmawiać, każdy mógł się do niej przytulić. Każdemu dała czułość i kolację. A ja mogę im dać tylko radę, kolację, no i jak trzeba, pomóc finansowo. Jadwigo, to prawda?
JJ: Sądzę babciu, że jesteś dla nas wszystkich punktem odniesienia. Kiedy podczas ostatniego spotkania wielkanocnego pojawił się temat moich studiów, twoja opinia była dla mnie bardzo ważna. Nie dzwonię do babci zbyt często w codziennych sprawach, ale jak już się widzimy, to poruszamy życiowe kwestie.
KJ: Tylko ostatecznie i tak wszyscy podejmujecie decyzje sami. Bo taką jesteśmy rodziną. Nikt nie wpływa na decyzje drugiej osoby, nie wymusza kierunku, nie rości sobie praw do dawania wszystkowiedzących rad. Wszyscy są bardzo samodzielni. Marysia i obaj moi synowie wyszli z domu, kiedy mieli 18 lat, i nie zgodzili się nawet na zatrudnienie im pani sprzątającej raz w tygodniu, chociaż proponowałam. Czyli dobrze ich wychowałam. (śmiech)
JJ: My z Leną też szybko się wyprowadziłyśmy. Lena – jak miała 18 lat, ja w dniu moich 19. urodzin. Ta samodzielność jest dla mnie ważna, ale wiem, że zawsze znajdę oparcie w rodzinie.
KJ: Zatrudniamy w teatrze dużo młodych ludzi, przyjechali do Warszawy i nie mają tu rodzin, nie mają kogo się poradzić w różnych sprawach, więc przychodzą do mnie. Czasem mówię Magdzie Umer, że teraz jesteśmy najstarsze, więc nie ma się co dziwić, że to do nas ciągle dzwonią. Do niej dziewczyny i chłopcy, którzy śpiewają, do mnie ci, którzy grają.
W „My Way” mówi pani, że starość zaczyna się wtedy, kiedy nie można już włożyć rajstop na stojąco. Ale właśnie planuje pani sezon na 2026 rok w dwóch teatrach. Pani nie ma czasu, żeby naprawdę się zestarzeć.
KJ: Dopóki mam siłę, to będę dalej planować, organizować, grać. A jak nie będę miała siły, to rzucę to w cholerę. Ostatnio jeden z sąsiadów opowiadał mi o 92-letniej pani z Milanówka, która nie dość, że wybiera się w podróż dookoła świata, to jeszcze niedawno kupiła sobie nową komodę. Ja już nic nie kupuję, bo myślę: po co? Przecież niedługo umrę. Zapytałam więc, po co tej pani ta komoda. „Bo jej się podobała”. Pomyślałam, że skoro ja mam 71 lat, to jeszcze 21 lat mogę sobie kupować nowe komody. Tak więc dopóki mam siłę, to pracuję, „bo mi się to podoba”.
JJ: Dla mnie, babciu, ty się nie starzejesz. Może to dzięki tej twojej energii.
KJ: Niestety jest inaczej. Od momentu, kiedy w zeszłym roku złamałam nogę, zrozumiałam, że istnieje bariera, fizyczna granica, po której nie da się już funkcjonować tak samo.
„Bądźcie szczęśliwi”, mówi pani do widzów na zakończenie spektaklu. Ale szczęście jest dla nas czymś innym na różnych etapach życia. Czym jest dla 19-latki?
JJ: Dla mnie to są przyziemne rzeczy, drobne przyjemności. Ale także miłość i ludzie. Znajduję szczęście w związku, w relacjach rodzinnych i przyjacielskich. A dla pani, pani Krystyno?
KJ: Harmonia. Spokój. Dla mnie ważne jest, żeby wszystko szło takim trybem, jaki sobie zaplanowałam. Świat mnie przeraża, więc lubię, jak dookoła mnie jest spokój i porządek. Nie znoszę konfliktów, nie umiem wśród nich pracować. Zatrudniamy w fundacji 400 aktorów, to jest fabryka sztuki, każde odstępstwo rodzi chaos. Co chwila dowiadujemy się, że ktoś zachorował, inny się rozwiódł i ma depresję, nie zagra. Dla mnie liczy się, żeby nic się nie zawaliło, żeby to szło. I idzie. I gramy. I jest dobrze. Planujemy. Mamy publiczność. Jesteśmy szczęśliwi w małej perspektywie. Na szczęście nasze ewentualne błędy nie mają żadnych większych konsekwencji. Jak się pomylą chirurg albo polityk, to ma wpływ na życie innych. A my, artyści, możemy pozwolić sobie na pomyłki. Robić błędy w sztuce to nic strasznego. A jak wszystko będzie dobrze szło, to może pojadę do Sopotu i pójdę brzegiem morza.
Cały wywiad można przeczytać w najnowszym numerze magazynu "PANI"