Rozmowy

"Dajmy im sygnał, że jesteśmy". O trenowaniu bliskości i trudnych relacjach rodziców z nastolatkami

"Dajmy im sygnał, że jesteśmy". O trenowaniu bliskości i trudnych relacjach rodziców z nastolatkami
Fot. 123RF

Nastolatki mniej potrzebują naszych słów, a bardziej naszej obecności i uwagi. Kiedy były małe, oddalały się o parę kroków i sprawdzały, czy wciąż jesteśmy. Teraz odchodzą dalej, ale nadal muszą nas widzieć, gdy się odwrócą, tłumaczy psycholog profesor Tomasz Grzyb, prywatnie tata trzech synów.

Jak rozmawiać z nastolatkiem?

PANI: Jest takie przekonanie, że jakość czasu spędzanego z dzieckiem jest ważniejsza niż ilość. Prawdziwe?

PROF. TOMASZ GRZYB: Trochę tak, trochę nie. To prawda, że sama ilość czasu o niczym nie świadczy. Można czas z dzieckiem zmarnować, będąc obecnym jedynie fizycznie. Ale z drugiej strony jest to sformułowanie niebezpieczne, bo zawiera sugestię, że da się w ciągu tygodnia wakacji nadrobić rok albo podczas jednego popołudnia „załatwić” to, czego nie zrobiło się w tygodniu, w którym nie miało się dla dziecka czasu. Warto się poprzyglądać, czy to nie jest wygodny wytrych zrzucający z nas odpowiedzialność za nieobecność w codziennym życiu dziecka.

Na jednym z wykładów mówił pan, że ojcowie spędzają z dziećmi średnio 40 sekund dziennie.

Tak, są takie wyniki badań z 2009 roku. Ale ten szokujący wynik jest skutkiem dość restrykcyjnych założeń przyjętych przez badaczy. Uznali, że czas efektywnie spędzony to taki, gdy nasza uwaga jest skierowana wyłącznie na dziecko, na nim skoncentrowana. Tymczasem modelowo spędzony czas nie musi wyglądać tak, że siadamy na kanapie naprzeciw siebie i patrzymy sobie w oczy, rozmawiając w pełnym skupieniu, żeby pogłębić naszą relację. Na co dzień raczej poświęcamy dzieciom uwagę, pokazując, jak sobie poradzić z problemami, robiąc coś razem, rozmawiając, gdy córka przychodzi do nas z kłopotem. I to jest w porządku. Dlatego nie traktuję tego wyniku jako diagnozy rodzicielstwa, tylko wskazówkę pokazującą pewne zagrożenie. Wystarczy, jeśli będzie nas motywować, żebyśmy bardziej koncentrowali uwagę na dziecku, kiedy ono nas potrzebuje. Nie skupiałbym się natomiast na tych 40 sekundach, bo to powoduje efekt porównań: spędziłem z dzieckiem pięć minut, jestem lepszy niż średnia i jest OK. Takie przeliczanie nie ma sensu.

 

 

Skupmy się więc na tej wskazówce: poświęcamy dzieciom za mało uwagi. Jaka jest tego przyczyna? Czy my czegoś nie umiemy, nie rozumiemy? Źle organizujemy czas?

Czytałem dziś wyniki instytutu Pew Research Center, który robi badania porównawcze na całym świecie, sprawdzające, do jakich wartości dążą ludzie. Pierwsze miejsca zajmują obecnie sprawy związane ze zwiększaniem zasobów materialnych. Interesuje nas kupno domu lub mieszkania, lepszego samochodu, zdobycie atrakcyjniejszej pracy. Wychowanie dzieci jako najważniejszą wartość wskazało tylko 14 proc. ludzi! Tak dobrowolnie deklarujemy, nie przejawiając nawet naturalnej skłonności do prezentowania siebie w lepszym świetle. Nie mamy problemu z przyznaniem, że najbardziej w życiu liczą się dla nas sprawy materialne. Jeśli tak poustawialiśmy priorytety, to nic dziwnego, że dzieciak, który przychodzi i mówi: tato, złamała mi się kredka, słyszy: przestań, jestem zajęty. Bo naprawdę jesteśmy zajęci tym, co jest dla nas najważniejsze – zarabianiem, meblowaniem, kupowaniem. Mama ma pożar w pracy, przygotowuje raport dla klienta, a syn nie potrafi złożyć zestawu klocków. Co mama wybierze? Jeśli pomoże synowi, może stracić klienta. A co się stanie, jeśli nie złoży klocków? Nic. I tak wybieramy. Tylko że dziecko tego nie rozumie, bo nie rozumie – na szczęście – obciążenia, w którym funkcjonujemy. Dla niego trudny do złożenia model statku kosmicznego jest w tej chwili najważniejszym problemem na świecie, wielokroć ważniejszym niż klient mamy. Jednak dzieci uczą się błyskawicznie. Właśnie dostały od nas lekcję, że nie mogą na nas liczyć.

Jakie błędy popełniamy w relacjach z nastolatkiem?

Ale też zachętę do samodzielności.

Dobrze, ale zaakceptujmy też konsekwencje. Najpierw się bardzo staramy, żeby nasze dzieci były samodzielne, nie zwracały się ze wszystkim po pomoc, a kiedy mają 15 lat, narzekamy, że nie chcą z nami rozmawiać. Sami uczymy dziecko, że nie ma co przychodzić do nas z problemami, bo usłyszy: później, przestań, nie zawracaj mi głowy głupstwami. I kiedy nastolatek będzie miał dylemat: odmówić czy się zgodzić, gdy ktoś namawia go na wyjazd albo spróbowanie jakiejś nowej substancji, również do nas nie przyjdzie, bo go tego nauczyliśmy. Nie mówię, że każde powiedzenie „nie mam teraz czasu” zaowocuje wpadnięciem w narkotyki, jednak warto pamiętać, że nasze dzieci nie są kaktusami. Nie wystarczy podlać je raz w miesiącu, kiedy akurat mamy wolną chwilę. Nie jestem specjalistą w hodowli roślin, ale myślę, że dzieci są bardziej jak storczyki. Potrzebują dobrej gleby, wilgotnego powietrza, obfitego podlewania raz w tygodniu. Słowem – będą kwitły, jeśli poświęcimy im trochę więcej czasu.

Mnie się wydawało, że naszym błędem jest raczej skłonność do nadmiernego uatrakcyjniania i zagospodarowywania czasu dzieciom. Żeby było intensywnie, ciekawie, wyjątkowo. A być kreatywną mamą po pracy…

Rzeczywiście jest taki trend. Tylko my tę atrakcyjność rozumiemy po dorosłemu. Balet, język chiński, kaligrafia. Wie pani, miałem dziś sporo pracy i moja żona zabrała naszych synów nad jeziorko niedaleko domu. Właśnie przysłała mi zdjęcie absolutnie szczęśliwych dzieciaków, które po prostu wytaplały się w piaszczystym błocie. Najprostsze rozrywki mogą okazać się dla dziecka niebywale atrakcyjne. Może nie są tak pouczające czy wzbogacające poznawczo jak nauka chińskiego, ale dają zadowolenie, beztroską zabawę, szczęście. Jasne, że powinniśmy starać się motywować dzieci do rozwoju, pokazywać im nowe perspektywy, lecz za każdym razem, gdy to robimy, warto zadać sobie pytanie: dla kogo robię to bardziej – dla dziecka czy dla siebie? Czy kiedy mieliśmy 10-12 lat, marzyliśmy o tym, by uczestniczyć w zajęciach uniwersytetu dla dzieci? Woleliśmy jazdę bez trzymanki na rowerze i zabawę z psem. Nie sugeruję oczywiście, że dzieci same wiedzą, co jest dla nich najlepsze – gdybym tak uznał, moje żywiłyby się wyłącznie pączkami i gumą do żucia. Rolą rodzica jest czuwanie nad rozwojem, jednak słuchajmy też dzieci, porozmawiajmy od czasu do czasu o ich pragnieniach. Pewnie, że jesteśmy sprytni i potrafimy przekonać dziecko do dodatkowych zajęć z niemieckiego, mimo to nie oczekujmy, że będą jak glina w naszych rękach, że ukształtujemy je według naszych wyobrażeń. Miałem jakiś czas temu zajęcia z przedszkolakami i spytałem je, o czym marzą. Spora grupa powiedziała mi, że o dobrej pracy.

Niemożliwe!

A jednak. Tak bardzo są przesiąknięte naszym myśleniem, przekonaniem, że trzeba zabiegać o fantastyczną przyszłość. Dlatego powiedzą nam: należy się dużo uczyć, poznawać nowe rzeczy. Może nawet w to uwierzą. Tylko że w ten sposób odbieramy im kawałek pięknego czasu, kiedy mogą się tarzać w trawie, włazić na drzewo i najwyższą górę w okolicy, biegać za wiewiórką w zagajniku.

 

 

Jak efektywnie spędzać czas z dzieckiem?

Ale użył pan też wcześniej określenia „efektywnie spędzać czas z dzieckiem”. Co to właściwie znaczy?

Opowiem pani, co napisała matka blogerka, której bloga często czytam. Opisała taką sytuację. Jej kilkuletni synowie bawią się klockami. Ona siada obok nich. My też często tak robimy, ale ona jeszcze odłożyła telefon. Nie obok, tylko zostawiła go w innym pokoju. Nic nie mówiła, zaczęła po prostu liczyć ilość kontaktów wzrokowych, które dzieci z nią nawiązują. I okazało się, że w ciągu 20 minut spoglądali na nią 19 razy – czyli co minutę podnosili wzrok i kontrolowali, co ona robi. I widzieli mamę, która też im się przygląda, obserwuje ich działanie. Pomyślmy, ile razy dziennie nasze dziecko podnosi na nas oczy i widzi zombi wpatrzone w ekran. Efektywnie spędzony z dzieckiem czas daje mu poczucie, że z nim jesteśmy, że mu towarzyszymy. Możemy też pozwalać dziecku towarzyszyć nam przy naszych zajęciach. Jeśli zmieniam olej w motocyklu, to wołam syna. Nie w sensie: pomożesz mi, to szybciej pójdzie. Tak bym powiedział, gdyby chodziło o efektywność zmiany oleju, ale mnie chodzi przecież o efektywność kontaktu z dzieckiem. Dlatego wiem, że potrwa to dłużej, olej się pewnie rozleje, syn ubrudzi i pół godziny będziemy szukali zgubionego zaworka. Ale jesteśmy razem, opowiadamy sobie, co my tu robimy i jak. Jestem zadowolony, bo mój syn nauczył się, że nie ze wszystkim trzeba jechać do warsztatu i gdy się ma dwie zdrowe ręce, to sporo można zrobić samemu. Zamiast iść do piekarni, można upiec razem drożdżowe bułki na śniadanie, a przy okazji pogadać. W takich sytuacjach budujemy relację, widzimy siebie w różnych odsłonach. Moje dzieci mogą zobaczyć, że jak tata walnie się młotkiem w palec, to czasem mówi brzydkie słowa i już rozumieją, że są różne rodzaje przeklinania – co innego krzyknąć w emocjach, a co innego, by dokuczyć koledze. Zobaczą, że na wyrośnięcie drożdżowego ciasta trzeba cierpliwie poczekać, a jak się nie poczeka, będzie do bani. To trzeba pokazać. Nie da się usiąść na kanapie i w pięć minut powiedzieć komuś, jak żyć. Pamiętam dużo dobrych chwil spędzonych z dzieckiem, gdy każde z nas zajmowało się swoimi sprawami i tylko co pewien czas wymienialiśmy się uwagami, pokazywaliśmy, co nam się udało zrobić. To efektywne czy nie? Pewnie, że tak. Jesteśmy obok, ale w gotowości do kontaktu. To nie jest tak, że zawsze musimy robić razem „coś fajnego”. Nawet wspólne lenienie się jest dobrze spędzonym czasem. Bardzo lubię leżeć na trawie i patrzeć z moimi dziećmi na chmury, rozmawiając o tym, co się z nich ułożyło. Gadać o niczym, pograć w grę „powiedz słowo na ostatnią literę”. Zna pani?

Znam, najgorzej jest z tymi słowami na „a”. Jednak zastanawiam się, od czego zacząć, jeśli chcemy poprawić jakość spędzania czasu z dzieckiem?

Nie zaczynajmy od pytania: słuchaj, co chciałbyś robić w przyszły weekend? Jest bardzo mała szansa, że dziecko powie: podobno w zoo jest nowy goryl, chciałbym go zobaczyć. Najprawdopodobniej usłyszymy: eee, nie wiem. Dlatego lepiej powiedzieć: wiesz co, spróbujmy dziś razem zrobić zupę. Wciągnąć dziecko w czynności, które robimy. Przy czym radziłbym unikać wspólnych zakupów.

Chyba właśnie to robimy razem najczęściej.

Bo nie dość, że to łatwe, to jeszcze jest w tym coś fajnego. Niestety najczęściej prowadzi do festiwalu przekupstwa, a poza tym uczymy dziecko, że w życiu bardzo ważne są przedmioty, które kupujemy. Myślę, że to przekonanie jest już wystarczająco obecne w naszym życiu, nie trzeba go dodatkowo wspierać. To chyba Dalajlama powiedział, że ludzie są stworzeni po to, żeby kochać ludzi i używać przedmiotów, a my trochę to zamieniamy: kochamy przedmioty i używamy ludzi. I to jest pewien problem, z którym musimy się mierzyć. Trudno oczywiście całkowicie uniknąć robienia rodzinnych zakupów, ale nie powinniśmy traktować tego jako sensowną formę spędzania razem czasu. To nie jest dobre narzędzie do budowania relacji.

Nie wspomina pan o wspólnych posiłkach i czytaniu. To zwykle polecają psychologowie.

Trudno się z tym nie zgodzić. Choć moim zdaniem byłoby dobrze, żebyśmy zagospodarowali czas przygotowania posiłku, a nie tylko konsumpcji. Chyba jest trochę tak, że kiedy dziecko dorasta, następuje coś w rodzaju odwrócenia ról. Nagle odkrywamy, że już do nas nie puka, nie pyta nas, nie szuka kontaktu. To my zaczynamy za nim chodzić, zadawać pytania, zagadywać: a popatrz, a może byś chciała… Tak jak ono robiło to w dzieciństwie. To jest naturalna kolej rzeczy. W którymś momencie przestajemy być dla dzieci wyrocznią. Stajemy się zgredami, którzy nic nie rozumieją. Trzeba pamiętać, że to jest naturalny etap rozwoju dziecka: nastolatek musi przejść przez kwestionowanie zdania najbliższych i zacząć szukać autorytetów gdzie indziej. Pewne rzeczy dzieją się niezależnie od tego, czy fantastycznie spędzaliśmy czas z dzieckiem, czy nie. I nie powinniśmy robić sobie z tego powodu wielkich wyrzutów. To dobrze, że staramy się być coraz bardziej świadomymi, zaangażowanymi rodzicami, jednak nie ma sensu z tym przesadzać.

 

 

Jak utrzymać dobre relacje z nastolatkiem?

Możemy coś zrobić, żeby utrzymać kontakt z nastolatkiem?

Możemy przede wszystkim dać mu sygnał, że jesteśmy. Niezależnie od jego mocno przeżywanych w tym wieku problemów, kłopotów w budowaniu siebie na nowo, jesteśmy obok, gotowi go wspierać. To najważniejsze, bo nastolatki mniej potrzebują naszych słów, a bardziej naszej obecności. Kiedy były małe, oddalały się o parę kroków i sprawdzały, czy wciąż jesteśmy. Teraz oddalają się znacznie bardziej, mimo to wciąż potrzebują nas widzieć, gdy się odwrócą. Przez swoją nienarzucającą się obecność jesteśmy w stanie dać im poczucie bezpieczeństwa. Jasne, że będziemy mieli czasem wrażenie, że jesteśmy dla dziecka dużym portfelem, a nasze rozmowy toczą się głównie wokół jego próśb o dofinansowanie, ale to jest naturalna kolej rzeczy. Czasem zdarzają się jeszcze wspólne wycieczki, wspólne gotowanie – cieszmy się nimi. Bądźmy gotowi pogadać i, co ważne, nie przestawajmy wymagać. Stworzyliśmy rodzinę, społeczność, której nastolatek jest członkiem, każdy ma w niej swoje obowiązki i każdy się swoją pracą dokłada do jej dobrego funkcjonowania. Jeśli zdejmujemy z dziecka obowiązki – bo tyle nauki, bo matura – ono jakby wypada z rodziny. Oczywiście będzie sprzeciw. Żeby dorosnąć, dzieci muszą testować i kontestować to, co jest dookoła. Im się może na serio wydawać, że już są samodzielne, najmądrzejsze i w ogóle nas nie potrzebują – żeby już przyszła ta osiemnastka, będę pełnoletni(a) i wszyscy będziecie mogli pocałować mnie w nos. Ale prawda jest taka, że one nadal nas potrzebują.

Jednak oddalają się, a wtedy się obawiamy, że bliskość, więź między nami się zerwie.

Ksiądz Kaczkowski bardzo ładnie o tym opowiadał. Mówił, że bliskość jest jak mięsień: trenujemy go, będąc ze sobą blisko przez wspólne działanie, wspólną zabawę, czułość i przytulanie, rozmowy. W każdym wieku dziecka ćwiczymy trochę inaczej, nie będziemy się z nastolatkiem tarzać i przewracać na dywanie, co tak kochają przedszkolaki. Nastolatek potrzebuje usłyszeć: widzę, że coś jest nie w porządku. Nie wiem, czy chcesz pogadać, ale chcę, żebyś wiedział(a), że jestem obok, gdybyś potrzebował(a) pomilczeć albo pójść na lody. Jeśli będziemy się posługiwać bliskością, trenować ją na co dzień, to kiedy przyjdzie prawdziwa próba – a zawsze kiedyś przychodzi dzień porażki czy straty – wtedy ten mięsień będzie zawsze gotowy do działania.

Tomasz Grzyb – dr psychologii społecznej, profesor Uniwersytetu SWPS we Wrocławiu. Zajmuje się psychologią wpływu społecznego, trener oficerów NATO w tym zakresie. Prywatnie ma trzech synów, popularyzator ojcostwa zaangażowanego.

Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również