Portret

Roma Ligocka: "Przez wieki człowiek starszy był szanowany. Dzisiaj spycha się takich ludzi na margines"

Roma Ligocka: "Przez wieki człowiek starszy był szanowany. Dzisiaj spycha się takich ludzi na margines"
Roma Ligocka
Fot. Agencja AKPA

Roma Ligocka chociaż skończyła osiemdziesiątkę, dla wielu zawsze będzie dziewczynką w czerwonym płaszczyku z krakowskiego getta. Ale pisarka piękniej niż o wojnie i śmierci opowiada o życiu i o miłości. Bo na nią nigdy nie jest za późno.

Stara kamienica niedaleko krakowskich Plant, czwarte piętro. To tutaj mieszka Roma Ligocka. Jej mieszkanie jest jasne, pełne słońca. Z okna widać wieżę pobliskiego kościoła i czerwone dachy budynków. Pod nim stoi biurko – miejsce pracy – na którym leży pudełko z rękopisem „Jednego dobrego dnia”, najnowszej książki. Pisarka nie uległa magii komputerów, wszystko pisze odręcznie.

– Kiedy trzydzieści lat temu byliśmy z mężem biednymi emigrantami w północnych Niemczech i poszliśmy nocą na spacer, przy pustej ulicy zauważyliśmy starą maszynę do szycia. Zakomunikowałam mu wtedy, że maszynę bierzemy do domu, a potem zmusiłam, żeby do żeliwnej podstawy przymocował mi blat. I pomalowałam całość na biało. Od tamtej pory to biurko wszędzie ze mną podróżuje: było w Monachium, Berlinie, Stuttgarcie, teraz jest w Krakowie – opowiada Roma Ligocka.

– Wtedy, w Monachium, całe nasze mieszkanie wyposażyliśmy starociami, bo nie było nas stać na nowe meble. I ja je wszystkie malowałam na biało, wówczas nabierały urody. Ta słabość do bieli mi została, proszę się rozejrzeć – śmieje się pisarka.

Roma Ligocka i książka "Jeden dobry dzień"

„Jeden dobry dzień” to bardzo intymna książka. Historia odchodzenia bliskiego mężczyzny, opis dwunastu miesięcy jego umierania na nowotwór. I choć słowo „miłość” pozostaje najczęściej niewypowiedziane, to czuć je w każdym zdaniu. Pod koniec powieści pojawia się wyznanie: „Zamienić JA na MY. Bardzo rzadko mi się to udawało. Właściwie dotąd nie udawało się wcale”. Kiedy pytam, czy z tym mężczyzną to wyszło, pisarka przez chwilę milczy, a potem odpowiada. – W bardzo specyficzny sposób. Bo zanim zdążyło się pogłębić, to przyszła choroba. I ona zmieniła wszystko, cała reszta zeszła na dalszy plan. Byliśmy MY – my walczymy, my się nie damy. Byłam przy nim przez całą tę chorobę, identyfikowałam się z jego losem i uparłam się, że wyciągnę go z tego. Nie wyciągnęłam… Ale jest teraz w moim życiu inne MY.

Roma Ligocka opisuje w książce kolejne sesje chemioterapii, podróże z Krakowa do Warszawy, kilkutygodniowe pobyty w stołecznym szpitalu onkologicznym. Przez cały ten czas musiała być silna. – W takiej sytuacji nie można sobie pozwolić na łzy, na żadną słabość. Przez cały czas musiałam być dla niego pogodna i radosna. A jednocześnie nie mogłam z tym dobrym humorem przesadzić, żeby go nie męczyć swoją energią. Człowiek jest zdumiewającą istotą – ja, która potwornie boję się chorób, lekarzy i ich gabinetów, która podczas wykładu z anatomii na Akademii Sztuk Pięknych zasłabłam na widok ludzkich kości, kiedy znalazłam się w sytuacji podbramkowej, byłam gotowa na wszystko. Całe dnie i noce spędzałam w szpitalu wśród ludzi, którzy mieli krwawiące rany, mdleli i jęczeli. Nic nie było mi straszne. Byłam spokojna i opanowana, bo miałam konkretny cel. Dać mu wszystko, czego on w danym momencie potrzebuje, na tym byłam skupiona. 

Skąd znalazła w sobie siłę, żeby zostać i walczyć? Przecież ludzi choroba odstrasza, uciekają wieloletni przyjaciele, odchodzą mężowie i żony. A ona znała tego mężczyznę tylko przez chwilę. – Skąd? Nie wiem. Nawet nie wiedziałam, czy jeśli on z tego wyjdzie, to dalej będziemy razem. Jednak miałam poczucie, że najpierw muszę go uratować. Bo on mnie potrzebuje. Gdy przyjeżdżaliśmy do szpitala w Warszawie, to po całym dniu wracałam do miejsca, gdzie spałam, i płakałam. Ze zmęczenia, nie ze smutku. Czułam, że moje ciało nie wytrzymuje tego napięcia. Ale wiedziałam, że i tak będę do końca. Kiedy dawno temu w Niemczech mój niezbyt bliski przyjaciel zachorował na AIDS, a wszyscy nasi wspólni znajomi się od niego odwrócili, ja zostałam przy nim. Może to wynika z przeżyć mojego dzieciństwa? Rodzice zawsze powtarzali, że najważniejsze to ratować życie, kiedy jest zagrożone. Wtedy chodziło o moje własne, teraz o życie innych – odpowiada pisarka.

Opieka nad śmiertelnie chorym to doświadczenie graniczne, trzeba odłożyć na bok wszystkie inne sprawy, wcisnąć pauzę w swoim własnym życiu. Ale co zrobić, gdy bliska osoba umiera, a człowiek już ledwo pamięta, czym zajmował się przed przyjściem choroby. – Kiedy zostałam sama i patrzyłam na siebie w lustrze, to nie poznawałam osoby, którą w nim widziałam. Bo ja przez ten rok prawie nie spoglądałam w lustro. A jeśli już to robiłam, widziałam w nim jego, nie siebie. Po jego odejściu dostrzegłam, że przecież jestem, istnieję, i muszę coś teraz ze sobą zrobić. To jest najtrudniejsze, o wiele cięższe niż walka z chorobą. Ludzie w żałobie płaczą niekoniecznie z utraty jakiejś wielkiej miłości, tylko dlatego, że sami muszą dalej żyć. A jak tu funkcjonować, skoro przez ostatnie miesiące wszystko kręciło się wokół chorego, nie miało się nic swojego? Nagle traci się grunt pod nogami… Napisałam tę książkę, żeby pokazać, że choć to piekielnie trudne, to trzeba się z tej matni wydostać. Próbować, chociaż wydaje się to kompletnie niemożliwe. Bo najpierw przeważają momenty, kiedy nie chcesz wstać z łóżka, nie chcesz jeść, nic cię nie interesuje. Ale trzeba się do tego zmusić, wyjść z domu. I z czasem pojawiają się chwile, kiedy zauważysz, że świeci słońce albo ktoś powie ci coś miłego. Takie przebłyski normalnego życia.

 

 

Książki Romy Ligockiej, w tym "Dziewczynka w czerwonym płaszczyku"

Roma Ligocka wydała w Polsce już trzynaście książek, ale jej debiut sprzed dwudziestu lat, „Dziewczynka w czerwonym płaszczyku”, wciąż jest wznawiany i dyskutowany. Impulsem do napisania powieści był film „Lista Schindlera” Stevena Spielberga, bo w jednej ze scen Roma rozpoznała samą siebie. Produkcja jest czarno-biała, ale przez moment na ekranie pojawia się kilkuletnia dziewczynka ubrana w czerwony płaszczyk – jako symbol cierpienia wszystkich dzieci w getcie. A dzieckiem, które miało taki płaszcz, była właśnie Roma. Babcia, krawcowa, uszyła go ze spódnicy jej mamy. Bo w getcie zawsze było zimno.

„W krakowskim getcie był pewien człowiek, który widział jego likwidację. Potem spotkał australijskiego dziennikarza Thomasa Keneally’ego, któremu wszystko opowiedział. Opisał mu taki oto obraz: niemieccy żołnierze strzelają, ludzie uciekają w popłochu. W samym oku tego cyklonu znajduje się mała dziewczynka w czerwonym płaszczyku. Ona biegnie wśród tego zamieszania, chowa się, gdzieś znika. Keneally zawarł opowieść tego człowieka w książce »Lista Schindlera«. Myślał, że ta dziewczynka zginęła. Książka przez kilka lat leżała na biurku Stevena Spielberga, który – gdy w końcu zdobył się na odwagę, by zmierzyć się z tematem Zagłady – uczynił ją centralnym kolorowym punktem swojego filmu. Także nie wiedząc, że ona ocalała” – tak Roma Ligocka opisywała, jak znalazła się w filmie Spielberga. Kiedy amerykański reżyser dowiedział się, że dziewczynka przeżyła, namówił Ligocką do spisania swojej historii. Powieść ukazała się w 2000 roku. Roma była już wtedy dojrzałą kobietą, jednak przyznaje, że pisała zawsze, lecz przeważnie do szuflady.

– Studiowałam na ASP, a w połowie lat 60. wyjechałam za granicę i zaczęła się trudna szkoła życia. Trzeba było jakoś się tam odnaleźć, zarabiać. Na pisanie nie było czasu. Ale pamiętam, jak jeszcze w Krakowie stanęłam przed witryną nowo powstałego Wydawnictwa Literackiego i wyobrażałam sobie, że leży tam moja książka. A potem wróciłam do domu i projektowałam różne wersje okładki z moim nazwiskiem na górze. To była tylko fantazja, tak samo jak marzy się o tym, żeby polecieć na Księżyc. A teraz moje książki publikuje właśnie Wydawnictwo Literackie. Życie potrafi być zaskakujące.

Wiele osób namawiało ją już wcześniej, żeby opisała swoje doświadczenia, dała świadectwo, lecz ona była ambitna i chciała się dobrze do tego przygotować. – To jest trudny temat, a w Niemczech wychodzi bardzo wiele książek na temat Holokaustu. Tam panuje przeświadczenie, że mają obowiązek wciąż o tamtych wydarzeniach przypominać i pokazywać prawdę historyczną, więc wydają praktycznie wszystko, co o Zagładzie powstaje. A ja nie chciałam, żeby moja książka była jedną z wielu, pragnęłam, żeby była inna, wyjątkowa – mówi Roma. I udało jej się to, bo do dziś na całym świecie sprzedało się już ponad milion egzemplarzy. Nie spodziewała się tak wielkiego sukcesu.

– W dniu premiery pobiegłam do księgarni w Berlinie, żeby zobaczyć moją książkę na półce, podeszłam do regału z literaturą wojenną, jednak jej nie znalazłam. Poszłam do drugiej księgarni i też nic. Ale kiedy przechodziłam obok półki z bestsellerami, to spojrzałam w jej stronę i zobaczyłam: jest! Do głowy by mi nawet nie przyszło, żeby tam jej szukać.

Roma Ligocka
Roma Ligocka
Agencja AKPA

Roma Ligocka i blizna z dzieciństwa

Podczas pisania „Dziewczynki…” wielokrotnie chciała zrezygnować. Powrót do traumy tamtych wydarzeń oznaczał przeżywanie ich na nowo.

Moim pierwszym doświadczeniem było poczucie straty. Przytuliłam się do babci, do taty, a ich zaraz zabierali, strzelali i już ich nie było. Taka blizna zostaje. Dlatego kiedy teraz mój syn przyjeżdża na święta, a potem odjeżdża, to ja muszę pracować nad tym, żeby nie czuć niepokoju – mówi Roma.

A jej syn Kuba dodaje: – Nawet kiedy schodzę na chwilę na dół do samochodu, żeby coś przynieść, to widzę, że mama robi się nerwowa. Tak działa podświadomość, efekt traumy wyniesionej z getta. Bo tam jak ktoś wychodził z domu, to często nie wracał. Ale po 45 latach wiem już, że nie należy z tym walczyć. Jednak w „Dziewczynce…” Roma Ligocka opisuje nie tylko getto, ucieczkę i ukrywanie się. Wspomina też powojenny świat cyganerii artystycznej Krakowa, gdzie spędzała czas z Romanem Polańskim, Ryszardem Horowitzem czy Piotrem Skrzyneckim. Przyznaje się do walki z depresją oraz epizodów uzależnienia od leków, anoreksji. Opisuje doświadczenie emigracji.

Agnieszka Osiecka mówiła mi, że młody autor chce w jednej piosence zmieścić wszystko, co wie o życiu i o miłości. I ja tak pisałam pierwszą książkę. A to jest materiał przynajmniej na trzy. Wtedy o tym nie wiedziałam – przyznaje Ligocka. Wiele lat później do tematu swojego trudnego dzieciństwa i burzliwej młodości wróciła w dwóch książkach – „Dobre dziecko” i „Droga Romo”. Opisywała tam dziewczynkę mieszkającą w jednopokojowym mieszkanku z matką, która przytłoczona przez rzeczywistość podejmowała próby samobójcze. I choć robiła wszystko, żeby zapewnić córce życie na odpowiednim poziomie – kupowała drogie sukienki i wysyłała na zagraniczne wycieczki – to nie potrafiła okazywać czułości. Zamiast chwalić, ciągle krytykowała.

Moje dzieciństwo było pozbawione radości, nie przypominam sobie ani jednego wesołego momentu aż do ukończenia 15. roku życia. Ale tak się wtedy wychowywało dzieci. Panowało przekonanie, że ten brak ciepła będzie dla nich lepszy. Kiedy byłam niemowlęciem i moja mama powiedziała lekarzowi, że cały czas w nocy płaczę, on jej poradził: „To niech pani idzie do drugiego pokoju i udaje, że nie słyszy” – opowiada Roma.

Ciągła krytyka to rysa na osobowości, która zostaje. Mnie już nigdy nie udało się zbudować dobrej samooceny. „Jak ty wyglądasz? Spójrz na siebie – chuda, dziwne ubranie. I ty chcesz tak wyjść na ulicę?” – do tej pory słyszę tamte słowa. Nigdy nie dano mi poczucia, że jestem mądra, ładna, ważna czy cokolwiek warta. Ale nie stałam się z powodu dzieciństwa emocjonalną kaleką. Mam świadomość swoich braków i słabości, wiem, że muszę z nimi walczyć. Chociaż nie zawsze odnoszę w tym sukcesy. Sama jako matka poszłam w przeciwnym kierunku. Mój syn to już stary chłop, a ja piszę mu SMS-y, że go kocham, i często wysyłam serduszka. Ja w ogóle rozdaję innym dobre słowa. Bo to jest jedyne dobro, jakie możemy ludziom dać – mówi pisarka.

 

 

Roma Ligocka: syn 

Kubę urodziła w Niemczech, gdzie wyjechała tuż przed kampanią antysemicką z 1968 roku. – Kiedy jechałam do szpitala rodzić mojego syna, strasznie się bałam, że w szoku porodowym zapomnę niemiecki i zacznę mówić po polsku, a oni mnie nie zrozumieją. Ale potem do sali weszła pielęgniarka i powiedziała: „Niech żyje Polska!”. Już po wszystkim przystojny lekarz wziął to moje małe słodkie dziecko na ręce i zapytał: „Pani Polka?”. „Tak, z Krakowa” – odpowiedziałam. „Byłem w Krakowie, jako żołnierz Wehrmachtu. Ładne miasto”. – Kiedy to usłyszałam, poprosiłam, żeby położył dziecko do łóżeczka, ale nic poza tym nie powiedziałam. Uważam, że nie należy pogłębiać konfliktów i rozdrapywać ran – mówi.

Doświadczenie emigracji było trudne. – Znaleźliśmy się za granicą z pięcioma dolarami w kieszeni, więc byliśmy po prostu biedni. Na dodatek nie znaliśmy wystarczająco dobrze języka. A to sprawia, że człowiek czuje się wykluczony. W takiej sytuacji pojawia się pokusa, żeby iść do pracy poniżej swoich kwalifikacji. Mój mąż chciał się nawet zatrudnić jako portier w hotelu, ale ja mu na to nie pozwoliłam. „Jesteś artystą, świetnym reżyserem, będziesz pracował w swoim zawodzie, i koniec” – powiedziałam. Postanowiłam, że się nie damy. Czasem słyszałam: „Głupia Polka, pewnie nic nie umie”, ale za wszelką cenę chciałam udowodnić, że jest inaczej. Pracowałam jako scenograf i kostiumolog, a kiedy nie umiałam wytłumaczyć ekipie po niemiecku, czego od nich oczekuję, to stawałam na drabinie, brałam pędzel i sama malowałam. Nawet w zaawansowanej ciąży. W końcu opanowałam język tak, że niektórzy Niemcy mogliby się ode mnie uczyć, i dostałam się do artystycznej elity – wspomina Ligocka, która stała się cenioną kostiumografką, pracowała w teatrze i telewizji. Przez cały ten czas również malowała, miała wystawy w Monachium, Zurychu, Londynie i Nowym Jorku. W Niemczech mieszkała przez 29 lat, ale nigdy nie poczuła, że to jest jej dom. Jednak do Polski po raz pierwszy przyjechała dopiero w 1993 roku. Przekonał ją do tego syn. – Polska była dla mnie mityczną krainą, o której rodzice cały czas opowiadali, ale nigdy nie można było tam pojechać.

Dlatego kiedy zmienił się ustrój polityczny, namówiłem mamę na wycieczkę. Wsiedliśmy do mojego pierwszego samochodu i dotarliśmy na miejsce w środku nocy. Zatrzymaliśmy się niemal na środku Rynku, wysiadłem i poczułem się jak w „Alicji w Krainie Czarów” – opowiada Jakub. Pierwsze wrażenie? – Nie mogłem uwierzyć, że wszyscy mówią po polsku, bo wcześniej to był tajemny język, którym porozumiewałem się z rodzicami i nikt nas nie rozumiał – śmieje się.

Roma Ligocka o mężu

Pogodzenie ról imigrantki, artystki i matki bywało trudne. – Show-biznes jest bezwzględny. Kiedy w teatrze jest próba generalna, nie ma zmiłuj, musisz iść, nawet jeśli twoje dziecko leży w domu chore, z gorączką. Bardzo wtedy z tego powodu cierpiałam i do tej pory przepraszam syna za to, że czasem mnie przy nim nie było. Żałuję, że tak wiele razy podjęłam błędną decyzję, że praca jest ważniejsza od syna. Teraz już wiem, że nie warto poświęcać dziecka dla kariery – mówi. Kiedy pytam, czy gdy ona szła do pracy, synem nie mógł zająć się mąż, Roma przyznaje: – Przez wiele lat mieszkaliśmy z mężem osobno, on pracował w Monachium, ja w Stuttgarcie. Nie wzięliśmy rozwodu, ale ustaliliśmy, że nasze małżeństwo nie ma już przyszłości, i każde z nas wiodło odrębne życie. Byłam więc z synem sama i nie mogłam ot tak zadzwonić i powiedzieć: „Kuba jest chory, wsiadaj do pociągu natychmiast, ja mam inne zajęcia”.

Za mąż wyszła bardzo młodo. – Byłam jeszcze niedojrzała, nie wiedziałam, czego oczekiwać od mężczyzny. W tym wieku łatwo się dać zafascynować błyskotliwością i elokwencją. Pomylić fascynację z miłością. Dzisiaj wiem, że był mi potrzebny mężczyzna, który uzupełniałby moje deficyty, a nie dodawał swoją nerwowość do mojej nerwowości, bo to mieszanka wybuchowa. Spokojny, opanowany facet, który zapewniłby mi wsparcie. I kiedy ponoszą mnie emocje, powiedziałby: „Daj spokój, nic się nie dzieje”. Żałuję, że nie znalazłam takiej drugiej połowy, mężczyzny, dla którego warto byłoby to małżeństwo kontynuować – mówi Roma. I dodaje, że dzisiaj osobą, która odgrywa podobną rolę, jest jej syn. – Czasem dzwonię do niego cała rozedrgana, opowiadam, jaki to miałam koszmarny dzień, życie jest straszne i dalej nie dam już rady, a on tego cierpliwie wysłuchuje i potem stwierdza: „Czyli wszystko sprowadza się do tego, że zapomniałaś zapłacić jeden rachunek, a w środę musisz iść do dentysty. Coś jeszcze?” – śmieje się pisarka. A Kuba mówi:

To nie jest jakaś wyjątkowa sytuacja, chyba wszystkie dzieci ofiar Holokaustu tak mają, że muszą pełnić rolę terapeuty. Pomóc spojrzeć na świat z pewnego dystansu, złapać równowagę.

Roma Ligocka: "Nie przywiązywałam się do mężczyzn, bo bałam się porzucenia"

Nigdy nie uważała, że jest za późno na nową miłość, chociaż kobietom często się wmawia, że jeśli rozstaną się z partnerem w dojrzałym wieku, to nie ułożą już sobie życia. – Mnie mój własny mąż, kiedy oświadczyłam, że chcę odejść, powiedział: „I kto cię teraz weźmie z dzieckiem?”. A ja byłam ładną trzydziestokilkuletnią dziewczyną! Poza tym, co to znaczy „weźmie”? Czy ja jestem walizką, żeby mnie brać? – pyta pisarka. Natalia, 25-letnia córka chrzestna Romy Ligockiej, zauważa: – W Polsce wciąż jest presja, że kobieta do trzydziestki powinna znaleźć partnera, bo potem będzie już „za późno”. A ciocia jest genialnym przykładem na to, że nigdy nie jest za późno na nic. Mam nadzieję, że się tego od niej nauczę. Pisarka wchodziła w związki, jednak zawsze z nich uciekała.

– Nie przywiązywałam się do mężczyzn, bo bałam się porzucenia. Tak jak pies ze schroniska czy adoptowane dziecko. Wolą trzymać dystans, żeby potem nie cierpieć. Jeśli zauważałam, że ja sama daję dużo, a nie dostaję już nic w zamian, to odchodziłam. Uważałam, że wolę wszystko zakończyć, niż patrzeć na rozpad związku. Moją ukochaną książką jest „Anna Karenina” i ja doskonale rozumiem tę bohaterkę. Kiedy widzi, jak wielka miłość wygasa, a on zostaje z nią już tylko z litości, to woli rzucić się pod pociąg, niż przyjąć jałmużnę. Ja też jestem zdania, że związek musi być ekscytujący dla obu stron. Jeśli tak nie jest, wolę być sama. W sprawach miłości jestem idealistką. I dopóki ta świeżość serca we mnie jest, to będę starała się kogoś kochać. „Kochaj i bądź kochana, bo tylko w ten sposób śmiertelnik może wznieść się do niebiosów”, pisał Dante. I ja bym chciała wznosić się do tych niebiosów – opowiada. Kiedy pytam o mężczyznę, który teraz dla niej jest ważny, pisarka przyznaje. – To też nie jest takie proste… Wcześnie straciłam ojca, w wieku sześciu lat, więc nie miałam w domu męskiego wzorca i nie nauczyłam się, jak obchodzić się z mężczyznami. Nie rozumiem ich świata, ich języka. Zawsze popełniam błąd nadgorliwości. Ciągle pytam: „A może chcesz herbatki?”, lub powtarzam: „Ty jesteś piękny, taki mądry”. A to mężczyzn rozbestwia. Ja chcę im dać wszystko, czego sama nigdy nie dostałam, ale oni chyba wcale tego nie szukają.

Wiem, że więcej bym zyskała, gdybym przyjęła pozę zdystansowanej i chłodnej, ale musiałabym grać, udawać. A ja nie potrafię. Liczyłam na to, że ktoś mnie zaakceptuje taką, jaka jestem, ale czy to się stanie? Nie wiem… Bo ja dla miłości jestem gotowa na wszystko, nawet pójść na piechotę na drugi koniec świata. Jest taki film z Marleną Dietrich, „Maroko”. Ona zakochuje się w stacjonującym tam żołnierzu, a kiedy jego pułk zostaje przeniesiony, rusza za nim przez pustynię boso. Ja też taka jestem.

Roma Ligocka walczy z ageizmem

Kiedyś przeciwstawiała się antysemityzmowi, dzisiaj walczy z ejdżyzmem. – Przez całe wieki człowiek starszy był szanowany, służył młodszym radą. A dzisiaj spycha się takich ludzi na margines, uznaje za głupszych. Bo skoro babcia pyta wnuczka, jak się obsługuje smartfona, bo nie miała czasu się tego w życiu nauczyć, to on uważa, że ona w ogóle nie jest mądra. I sam nie pyta jej o nic. Kiedy słyszę, jak kierowca pogania wsiadającą kobietę do autobusu: „No pospiesz się, babciu”, to ja pytam: „Czy to pana babcia? Chyba do kobiety w kwiecie wieku nie zwraca się pan per matko, choć możliwe, że nią jest”. Babcia jest babcią tylko dla własnego wnuka – mówi pisarka.

– Kiedyś w moim ulubionym programie telewizyjnym prowadzący zażartował, że 80. urodziny są jak stypa bez pogrzebu. A ja czuję się tak samo żywa i obecna jak zawsze – pyta.

Moja mama jest wciąż młoda duchem, ma w sobie ciekawość dziecka, cały czas z takim samym zainteresowaniem przygląda się światu. W ogóle nie spędza czasu z ludźmi w swoim wieku, bo choć PESEL mogą mieć ten sam, to ona jest mentalnie znacznie młodsza – przyznaje Kuba.

A Natalia dodaje: – Ciocia jest nie tylko moją matką chrzestną, ale też bliską przyjaciółką, której się zwierzam z różnych spraw. Doceniam jej doświadczenie i mądrość, ale nigdy nie czuję, że jest między nami tyle lat różnicy. Bo ona jest błyskotliwa, chce być na bieżąco, wszystko śledzi. Nie pasuje do swojej metryki ani wyglądem, ani zachowaniem. Roma Ligocka przyznaje, że chce być jak Tina Turner czy Jane Fonda. Uwielbia piękne sukienki w energetycznych kolorach, starannie się maluje, zdrowo odżywia i dba o kondycję. Na święta kupiła sobie rowerek stacjonarny, wcześniej biegała i regularnie chodziła na treningi. Do siłowni pierwszy raz zabrał ją syn, kiedy jeszcze mieszkał w Argentynie.

– Postawny trener zapytał mnie, jakie cele chcę osiągnąć. A ja, jako że słabo znałam hiszpański, odpowiedziałam: „Chcę mieć ładną pupę” – śmieje się Roma. I dodaje: – Lubiłam tam jeździć, bo ludzie w Ameryce Południowej są znacznie weselsi, szczęśliwsi, na luzie. Może to zasługa słońca? Ona sama napisała kiedyś: „Nie jestem szczęśliwa, ale cały czas tego szczęścia szukam i wierzę”. Gdy pytam, czy są chwile, kiedy znajduje, odpowiada: – Tak, ale rzadko w samotności. Najczęściej kiedy jestem z bliskim człowiekiem. I to bez żadnych egzaltacji. Wystarczy, że w słoneczny dzień pójdziemy razem na spacer. Być we dwoje to już szczęście.

 

 

Kim jest Roma Ligocka?

Roma Ligocka - Pisarka i malarka. Urodziła się w 1938 r. w Krakowie. Autorka bestsellerów „Dziewczynka w czerwonym płaszczyku”, „Tylko ja sama”, „Dobre dziecko” i „Droga Romo”. Przez wiele lat pisała felietony do PANI. Zanim zadebiutowała jako pisarka w 2000 r., pracowała jako kostiumolog i scenograf w licznych europejskich teatrach, operach, a także w filmie i telewizji. Była żoną aktora i reżysera Jana Biczyckiego. Ma syna Jakuba.

 

Tekst ukazał się w magazynie PANI nr 04/2020
Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również