Rozmowy

"Zmienić możemy tylko to, co potrafimy nazwać." Psycholog o terapeutycznej roli mówienia

"Zmienić możemy tylko to, co potrafimy nazwać." Psycholog o terapeutycznej roli mówienia
Fot. 123RF

Masz problem? Opowiedz! Ale... Jak przyznać się przed sobą – i przed innymi – że nienawidzę męża? Mam żal do ojca? Że zmarnowałam dziesięć lat na romans, który nie ma przyszłości? Stephen Grosz, psychoanalityk i autor książki "Życie wysłuchane", opowiada, jak pomaga pacjentom znaleźć właściwe słowa dla historii ich życia. I tłumaczy: zmienić możemy tylko to, co umiemy nazwać.

Twój STYL: Można mówić, nie używając słów?

Stephen Grosz*: Bywa, że to nie człowiek opowiada historię, ale historia – człowieka. Moja książka to trzydzieści jeden opowieści pacjentów, którzy przyszli do mnie, bo nie potrafili poradzić sobie z opowieściami o własnym życiu – zostali przez nie zawłaszczeni, przestali je kontrolować. Mówienie, zwierzanie się pozwala nam dostrzec sens w tym, co nas spotkało. Co jednak, jeśli ktoś nie potrafi ubrać swojego smutku lub gniewu w słowa? Historia, której nie umiemy dać ujścia, nie znika – zaczyna opowiadać się sama, wykorzystując nas jako narzędzie, środek wyrazu. Wtedy zaczynają do nas przychodzić dziwne, powtarzające się sny pojawiają się rozmaite symptomy psychosomatyczne, zachowujemy się w sposób, którego sami nie rozumiemy. To jest forma komunikacji.

Ale co można chcieć powiedzieć, gubiąc... portfel? To jedna z historii z Pana książki.

Całkiem sporo! To opowieść architekta, który wygrywa ważny konkurs. Jednym słowem odnosi duży sukces. A potem psuje sobie całą przyjemność, gubiąc portfel. To nie jest przypadkowa sytuacja, David kładzie portfel na siedzeniu obok w metrze, czego nigdy wcześniej nie robił. Przygląda mu się przez chwilę, myśląc, że niemądrze zrobił, bo zaraz straci wszystkie karty kredytowe. Po czym wysiada na swojej stacji, zapomniawszy portfela... Moją pierwszą myślą było podejrzenie, że dziwaczna utrata to dążenie do podkopywania własnych dokonań. David bał się wrogości ze strony kolegów architektów. Może w ten sposób próbował im powiedzieć: "Nie mam z tej wygranej żadnej frajdy, w dodatku straciłem portfel z pieniędzmi, więc nie macie mi czego zazdrościć".

Inny z Pana pacjentów, Peter, finguje własną śmierć. Pisze do Pana list w imieniu swojej narzeczonej, w którym opisuje rzekome samobójstwo. Pan też wysyła list – z kondolencjami. Jakiś czas później Peter dzwoni do Pana... Zadziwiające zachowanie. Po co ktoś robi coś takiego?

Peterowi sprawiał przyjemność ból, jaki odczuwali inni, gdy zrywał z nimi kontakt. Początkowo w ogóle nie zdawałem sobie z tego sprawy, jak przywiązany był do szokowania ludzi. Ale dlaczego? Gdy miał dwa lata, jego rodzice się rozwiedli. Matka i ojciec nie radzili sobie, bywali wobec niego agresywni. Odkąd Peter sięgał pamięcią, czuł strach. Dla małego dziecka przemoc to przytłaczające przeżycie. Postępowanie Petera wskazywało na to, że nie chce pozwolić sobie na żadną słabość. Zależność od kogoś była dla niego niebezpieczna. Nie umiał mi tego inaczej opowiedzieć. Przerywając terapię, a potem pozorując własną śmierć, przekazał mi swoją historię, pokazał, czego się boi.

Zmiana pociąga za sobą konieczność utraty czegoś – choćby starego porządku rzeczy. Dla wielu osób ten fakt jest bardzo trudny do zaakceptowania. 

A jaka opowieść kryje się za patologicznym łganiem? Przyszedł do Pana pacjent – Philip – który notorycznie oszukiwał wszystkich wokół, nawet Pana. Przez pół roku nie płacił za sesje, tłumaczył się, opowiadając niestworzone rzeczy. Pod koniec rozdziału o Philipie dowiadujemy się, że w dzieciństwie moczył się nocą...

Ukrywał mokrą piżamę w pościeli, a rano znajdował ją w tym samym miejscu wypraną i złożoną. Nigdy nie rozmawiał o tym z matką, a ona – jak sądził – nie powiedziała o problemie syna nawet ojcu. Jego moczenie się i jej milczenie stopniowo przerodziły się w tajemny dialog. A potem ona umarła – rozmowa się skończyła. Kłamstwa Philipa to był jego sposób, by znów zaznać tak dobrze mu znanej sekretnej bliskości.

Czasami nie kłamiemy, a mimo to, wypowiadając jakieś słowa, mijamy się z prawdą. Jessica B. mówiła o swoim mężu: "wyglądał milusio", "słodziak z niego"...

Aż się wzdrygnąłem, gdy to usłyszałem, choć na początku nie rozumiałem, dlaczego. Tak mówi się o dziecku, a nie o mężczyźnie. I rzeczywiście: Jessica i Paul, jej mąż, przestali sypiać ze sobą po urodzeniu córki. Moja pacjentka jeszcze przed rozwiązaniem sądziła, że z dzieckiem połączy ją od razu wyjątkowa, wielka miłość. Tymczasem zachowania córki, a zwłaszcza jej płacz, doprowadzał Jessicę do szału. Czuła wtedy, że nie znosi zarówno Paula, jak i Phoebe. Potrafiła odbudować w sobie uczucie do córki, ale nie do męża. Zasugerowałem, że być może wykorzystuje Paula jako narzędzie. Bo jeśli będzie uważała, że to on jest problemem, nadal będzie mogła w sobie widzieć dobrą matkę, a w Phoebe idealną córkę. Chciała zwalić winę na niego, znienawidzić go. Dzięki temu nie musiała nienawidzić córki za to, że sobie z nią nie radziła, że się na niej zawiodła. Dlatego te określenia – słodziak, milusi – tak mnie zirytowały. Słychać było w nich fałsz: to nie była czułość – to była polukrowana niechęć.

Po co pacjenci do Pana przychodzą, opowiadają swoje historie? Bo chcą się zmienić?

Tak, ale z wielu powodów zmiana jest bardzo trudna. Jeden z pacjentów niewinnym tonem powiedział: "Chcę się zmienić, ale chciałbym także, żeby wszystko pozostało takie samo". Bo zmiana pociąga za sobą konieczność utraty czegoś – choćby starego porządku rzeczy. Dla wielu osób ten fakt jest bardzo trudny do zaakceptowania. Miałem wiele lat temu pacjentkę, 37-letnią dziennikarkę Helen B. Od prawie dekady miała romans z żonatym mężczyzną, Robertem. Trzy miesiące po tym, jak rozpoczęliśmy sesje, Robert poinformował Helen, że zakochał się w innej kobiecie i właśnie dla niej zostawia żonę.

Czyli romans został zakończony, życie Helen zmieniło się przez decyzję Roberta?

Wcale nie. Helen nie dostrzegała, co tak naprawdę zaszło: uważała, że nowa partnerka nie da sobie rady z Robertem i on wróci do niej. Samooszukiwanie się, odgrywanie ról – to bardzo ludzkie. Czasem nie jesteśmy w stanie przyjąć do wiadomości trudnej prawdy, potrzebujemy czasu. Helen rok zajęło dojrzewanie do tego, by zobaczyć, jak wygląda jej związek z Robertem. Najpierw opowiedziała mi o kąpieli dziecka przyjaciółki. Kilka dni później wybrała się z grupą koleżanek na kolację i zobaczyła nagle siebie ich oczami: kobietę uwikłaną w bezsensowny romans. Iluminacja. "Aż zrobiło mi się niedobrze, gdy zrozumiałam, co utraciłam" – powiedziała. Dopuściła do siebie smutek, świadomość utraty. Tak właśnie ludzie zaczynają się zmieniać. Cierpienie jest jak dzwonek alarmowy. Trzeba go tylko usłyszeć.

Z jednej strony uczy Pan pacjentów, jak opowiadać historie ich życia, a z drugiej uważa Pan, że czasami używamy zbyt wielu słów... Na przykład w stosunku do dzieci. Co kryje się między tymi słowami?

Niestety obojętność, a nie troska. Na placu zabaw, w przedszkolu słychać: "Jaka grzeczna dziewczynka!", "Jesteś najlepszy, brawo!". Sygnalizujemy w ten sposób wszystkim wokół, że jesteśmy wspaniałymi rodzicami. Podnosimy chwilowo własną samoocenę. Często obsypujemy nasze dzieci pochlebstwami równie bezrefleksyjnie, jak nasi rodzice, poprzednie pokolenie, obsypywali naganami i słowami krytyki... nas. 

Jak to? Przecież każde dziecko marzy, by usłyszeć od rodzica: "Jak wspaniale narysowałaś, córeczko!". To ma być obojętność? Można by pomyśleć, że to zachęta do dalszych starań...

Często rodzicom tak się wydaje, że chwalenie podnosi poczucie własnej wartości dziecka i jest równoznaczne ze wzrostem jego osiągnięć, na przykład w przedszkolu czy szkole. Ale współczesne badania pokazują, że tak naprawdę nie ma tu związku. A niektóre z nich zdają się dowodzić, że szafowanie pochlebstwami może doprowadzić do pogorszenia wyników dziecka. Na kolejne zachwyty będzie reagowało rezygnacją: "Po co mam zrobić następny rysunek, przecież ten był najlepszy?". W tym przypadku słowa nie są wcale najcenniejszym, co możemy naszemu dziecku zaoferować.

Samooszukiwanie się, odgrywanie ról – to bardzo ludzkie. Czasem nie jesteśmy w stanie przyjąć do wiadomości trudnej prawdy, potrzebujemy czasu.

A najcenniejsze to...

To sama obecność – prawdziwa, uważna. Właśnie ona, a nie pochwały bez pokrycia, puste słowa, buduje pewność siebie dziecka. Dajemy mu sygnał, że jest wystarczająco ważne, by być przy nim, myśleć o nim, skupiać się na tym, co robi i mówi. Bez tego uczymy dziecko, że wszystkie jego zadania, zachowania mają służyć tak naprawdę zdobyciu pochwały, nagrody, a nie, że są celem samym w sobie. Jak możemy domagać się od dziecka uwagi przy odrabianiu lekcji, jeśli sami nie potrafimy być uważni? Oczywiście, taka uważna obecność, skoncentrowanie się na słowach i czynach dziecka, są zawsze trudne. Ale proszę odwrócić role: czy pani bardziej zależy na pustej pochwale "Jesteś super!", czy na tym, by ktoś o pani naprawdę myślał, słuchał pani?

Czy każdy z nas może opanować umiejętność czytania między wierszami?

Każdy z nas może myśleć o swoim życiu, o tym, co mu się przydarzyło dawno temu, ostatnio, o życiu najbliższych. To podstawa tego "czytania między wierszami". Analizowanie, zastanawianie się. Ale pewne rzeczy chcemy zachować w sekrecie nawet... przed samymi sobą. Bardzo lubię cytat z Michela de Montaigne’a: "Jednakie zachodzą odmiany między nami a nami samymi, co między nami a kim innym". W "Życiu wysłuchanym" staram się opowiedzieć najważniejsze historie moich pacjentów. Jako psychoanalityk nauczyłem się wiele o ludziach w pracy z nimi, ale rozumieć ich nauczyłem się z książek. Mam nadzieję, że inni tego samego nauczą się z mojej książki.

Właśnie po to napisał Pan "Życie wysłuchane"?

Te ponad trzydzieści opowieści to jednocześnie przegląd najważniejszych problemów, z którymi wszyscy musimy się w którymś momencie zmierzyć. Co więcej, podjąłem się też ambitnego zadania przedstawienia pewnego sposobu myślenia, który może być niezwykle pomocy w rozwiązywaniu tych problemów, własnych lub kogoś bliskiego. Drugi powód, mniej osobisty, jest praktyczny. Uważam siebie za dobrego psychoanalityka. Sądzę, że mogę wielu osobom pomóc. Ale psychoanaliza to proces kosztowny i czasochłonny, nie każdy może pozwolić sobie na taki wydatek. Mam więc nadzieję, że dzięki lekturze mojej książki ludzie uzyskają pomoc doświadczonego terapeuty, do którego nigdy nie wybiorą się z wizytą.

 

*Stephen Grosz od 25 lat pracuje jako psychoanalityk, wykłada w londyńskim Instytucie Psychoanalizy. Jego debiut literacki "Życie wysłuchane" (w Polsce wyd. Czarna Owca) stał się szybko bestsellerem "The Sunday Times".

Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również