Relacje

"In vitro mnie przerosło. Czułam, że zawiodłam jako kobieta, a mąż nie wyprowadzał mnie z błędu..."

"In vitro mnie przerosło. Czułam, że zawiodłam jako kobieta, a mąż nie wyprowadzał mnie z błędu..."
Fot. 123rf

Drugi mąż Karoliny marzył o dziecku. Po latach prób ona zdecydowała, że nie będzie się już starać o ciążę. On zaczął się zastanawiać, czy jest sens kontynuować małżeństwo.

Klęczymy na podłodze. Miłosz mówi: „Wiesz, że dla mnie to ważne. Taka była umowa: będziemy mieli dziecko”. Boli. Ale mam tylko jedną odpowiedź: „Umawialiśmy się, prawda. Wiele rzeczy od tamtej pory się jednak zmieniło. Nie chcę już więcej dzieci”. Boję się, że mnie zostawi, odejdzie.

Kiedy się poznajemy, mam 35 lat, syna Kacpra, jestem w trakcie rozwodu. On obchodzi właśnie czterdzieste urodziny. Zaczynamy się spotykać, zakochujemy się. Gdy tylko dostaję rozwód, bierzemy cichy ślub. Sprzedajemy nasze mieszkania i wyprowadzamy się do szeregowca. Chodzimy po pustych pokojach: tu będzie salon, nasza sypialnia, pokój Kacpra, a tu... no, na razie zrobimy tu gościnny. Na tym „na razie” Miłosz zawiesza głos. Ja przecież wiem: tu urządzimy pokoik dla naszego synka albo córeczki. Jeszcze przez rok biorę pigułki. Po co się spieszyć?

Nie chcę więcej dzieci a mimo to mój mąż naciska”

Gdy przestaję, mam 37 lat. Próbujemy – i nic. Po pół roku Miłosz mówi: „Nie ma co czekać. Musimy znaleźć dobrą klinikę”. Wybieramy Gdańsk. Jestem zaskoczona szybkim obrotem spraw. Technicznym podejściem lekarzy. „Trzeba decydować się na in vitro od razu!”. Niektóre badania są nieprzyjemne, inne, jak sprawdzanie drożności jajowodów, bolesne. Tyję. Źle się czuję. Marzę, by mieć to już za sobą. Pierwsze in vitro. Rozczarowanie. Kolejna próba. Znowu pięć kilo na plusie, całymi dniami ryczę, mam problemy w pracy – jestem rozkojarzona, nieszczęśliwa, szef każe się poprawić albo... Rozumiem: zwolnią mnie. „Dziecko ważniejsze”, wyrokuje Miłosz. Nie jestem już tego taka pewna.

Kolejne nieudane in vitro tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że podjęłam dobrą decyzję”

Podchodzimy do trzeciej procedury. W trakcie brania leków – znowu te straszne zastrzyki! – mówię Miłoszowi o moich wątpliwościach. Reaguje strasznie. Krzyczy na mnie: jeśli będę miała takie nastawienie, nigdy nie zajdę w ciążę! A może nie chcę tego dziecka? Zaprzeczam. Słabo. Przy teście ciążowym niespodzianka. Dwie kreski. Wyniki badania nie pozostawiają jednak wątpliwości. „Jajo się nie zagnieździło”, słyszymy. W drodze do domu mąż powtarza tylko, że spróbujemy jeszcze raz. Nie odzywam się. Wiem, że nie.

Mam ponad 40 lat. Dostałam propozycję przejścia do innej firmy na kierownicze stanowisko. Koleżanki odchowały dzieci, jeżdżą po świecie. My też tak byśmy mogli: Miłosz, Kacper, ja... Muszę teraz tylko wytłumaczyć to mężowi. Miesiąc później proszę go o rozmowę. Mówię i nagle... on zaczyna płakać. Nie wiem, co mam zrobić. Błaga, żebym zmieniła zdanie. Ja jestem tego pewna: nie można zajść w ciążę dla kogoś. Pierwsze dni po tej rozmowie są trudne. Nie odzywamy się do siebie, mąż rzadko wychodzi z gabinetu. W końcu mówi, że musi na tydzień wyjechać. Czuję, że to może być koniec naszego związku. Jestem zrezygnowana. Nie mam sił walczyć. Wiem też, że nigdy nie zrozumiem do końca tego, co on czuje – nie potrafię postawić się na jego miejscu.

„Nie chcę dziecka, więc być może rozstanie będzie najlepszym rozwiązaniem”

Po powrocie Miłosz robi pierwszy krok. Prosi mnie o rozmowę. Mówi, że zastanawia się nad rozstaniem, ale jednocześnie proponuje terapię. Potulnie godzę się na wszystko. Czuję się winna. Psycholożka prosi, byśmy się zastanowili, dlaczego właściwie chcieliśmy tego dziecka? Ja mówię, że to wydawało mi się oczywiste. Jest mężczyzna, kobieta, miłość – będzie dziecko. Miłosz w pewnym momencie opowiada o swoim wujku i jego żonie: bezdzietne małżeństwo, zdziwaczałe, trzymają w domu piętnaście kotów. „Moje życie musi mieć sens, jasny cel. Ich nie miało, bo nie mieli dzieci”.

Czy dzieci są warunkiem szczęśliwego związku?

Terapeutka pyta, czy wszyscy bezdzietni wiodą życie bez sensu i celu. Miłosz przypomina sobie znajomego, który przez pół roku prowadzi gabinet lekarski w Warszawie, a kolejne sześć miesięcy spędza w Afryce, pracując jako wolontariusz w szpitalu w Kenii. Na kolejnej wizycie psycholog prosi, byśmy opowiedzieli o swoich priorytetach. „Szczęśliwa rodzina – odpowiadamy zgodnie. – Rodzina, czyli kto? – pyta prowadząca sesję. – Miłosz i Kacper – mówię. – Karolina i Kacper” – mówi on. To przełom. Terapia trwa pół roku. Wiosna.

Wyciągamy z garażu rowery, jedziemy na wycieczkę całą trójką. Pierwszą, drugą, dziesiątą... Miłosz i Kacper mają nowy temat: godzinami rozmawiają o przerzutkach, kaskach. Wiernie im sekunduję, chociaż mnie to aż tak bardzo nie fascynuje. Ale rozumiem, że teraz kolej na Miłosza. Na jego marzenie. Ja swoje spełniłam. Czasem tylko, kiedy u znajomych, pojawia się malutkie dziecko, widzę na twarzy Miłosza... coś jakby tęsknotę. Wtedy smutno mi przez chwilę. Że nie dostał tego, czego pragnął najbardziej. Że świat tak jest skonstruowany i nie poznaliśmy się wcześniej. Ale widać tak już musi być. Bo drugi raz zachowałabym się tak samo.

Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również