Aktorka Maja Ostaszewska podkreśla, że egzamin z przyzwoitości zdajemy każdego dnia, szczególnie dzisiaj, gdy każdy musi się określić wobec wojny, kryzysu, biedy. Jak mówi: " Staram się od tych spraw nie odwracać oczu. Myślę, jak mogę pomóc, i po prostu to robię. Może to sposób podziękowania losowi za spełnienie, za artystyczny sukces. Według zasady, że dobro wraca".
Maja Ostaszewska zagrała w filmie "Broad Peak", wchodzącym właśnie na ekrany. Jest tam poruszająca scena: himalaista Maciej Berbeka, który 25 lat wcześniej omal nie zginął pod wierzchołkiem tej góry i ostatecznie jej nie zdobył, dostaje propozycję powrotu pod Broad Peak, ponownego ataku na szczyt. Ewa, jego żona, spogląda mu w tamtej chwili w oczy i już wie, że on to zrobi. Podejmie ryzyko. Jest w tym spojrzeniu strach, miłość i świadomość, że w świecie himalaistów ambicja, honor i konsekwencja liczą się najbardziej. Film zachęca do myślenia o zasadach. Czy dziś mają szczególną wartość? Nad tym zastanawiamy się z Mają Ostaszewską, która zagrała Ewę. A wcześniej się z nią spotkała.
Twój STYL: Pamięta pani, jakie to było doświadczenie?
Maja Ostaszewska: Głębokie, wzruszające. Wiedziałam, że dotykam czegoś delikatnego. Że ten film znaczy wiele dla rodziny Berbeków. Ewie zależało na naszym spotkaniu. Gdy do niego doszło, była już słaba, ciężko chora. Uściskała mnie, od razu zaproponowała przejście na ty. Miałam wrażenie, że znamy się od dawna. Okazało się, że jej wujek, saksofonista Przemek Dyakowski, grał jazz z moim tatą. Ewa cieszyła się, że ją zagram. Choć idąc na zdjęcia próbne, wątpiłam, czy dostanę te rolę. Pozostałe kandydatki były blondynkami o niebieskich oczach – jak ona. Ja jedna inna. Ale Ewa wierzyła, że potrafię ją zrozumieć. Była niezwykła, z jednej strony ciepła, łagodna, delikatna, z drugiej silna. Miesiącami sama zajmowała się domem, brała na barki wychowanie czterech synów. A przy tym spełniała się jako artystka – malowała, tworzyła scenografie. Opowiadała, że gdy mąż wyjeżdżał, chciała wypełnić czas bez niego i prawie zawsze robiła wtedy remont. Zaprzeczała stereotypowemu myśleniu, że kobiety czekające na powrót partnera z gór są ofiarami jego pasji. Ona tę pasję w nim pokochała. Towarzyszyła mężczyźnie, który w górach ryzykował życie, choć miał rodzinę, piękny związek.
Trudno to pojąć. Pani zbliżyła się do odpowiedzi, jak można tak żyć?
Może do wyobrażenia, nie odpowiedzi. Rozmowa z Ewą mi w tym pomogła. Przekonująco opowiadała, że oczywiście bała się o męża, ale rozumiała, co on czuje. Myślę, że to jest istota miłości – staramy się zrozumieć ukochaną osobę, dać jej przestrzeń. Ona wiedziała, że himalaizm, zmaganie się z górą, samym sobą tam to była część Macieja, której nie da się z niego wydrzeć. Zaakceptowała, że żyje w świecie, w którym decyzje mogą być ostateczne. Kiedy o tym mówiła, świeciły jej się oczy. To fascynowało także ją, też chodziła po górach, choć nie tak wysokich. Mówiła, że nie czuła, jakby „żyła w cieniu gór”, a czekanie stało się nieodzowną częścią jej życia. Wspaniała osoba. Cieszę się, że mogłam ją poznać. Na pożegnanie wpisała mi piękną dedykację w książce Beaty Sabały-Zielińskiej "Jak wysoko sięga miłość?", wywiadem rzeką z nią: „Droga Maju, dziękuję najgoręcej, że zgodziłaś się wyruszyć w naszą wyprawę. Czekamy na spotkania”. Niestety, więcej się nie zobaczyłyśmy. Odeszła. Pracując nad filmem, miałam ją w sercu. Do dziś jestem w kontakcie z jej synami.
„Tyle o sobie wiemy, ile nas sprawdzono”, pisała Szymborska. Mocne wartości, trzymanie się życiowych zasad – czy pandemia, wojna, kryzys to czas sprawdzianu?
To niełatwy czas. Najważniejsze, żeby umieć szczerze wobec siebie postanowić, jak się zachowamy wobec tego, co przynosi nam los, wobec krzywdy, która dotyka innych obok. Nie odwracać oczu, nie wypierać tego. Zastanawiam się, jak i na ile mogę pomóc, i po prostu to robię. Tu i teraz. Zawsze powtarzam, że to my kreujemy rzeczywistość wokół nas. Każdy może zmieniać świat na lepszy, choćby w minimalnym wycinku. Jednak w życie wielu z nas wkrada się relatywizm: wojna jest zła, uchodźcy przeżywają dramat, ale przecież nie wezmę ich na stałe do domu. Tak, ale akurat jeśli chodzi o pomoc naszym sąsiadom z Ukrainy, Polacy zachowali się fenomenalnie. Mamy prawo być dumni, to piękne akty empatii. Spontaniczne. Bez systemowego wsparcia. Oczywiście była pomoc organizacji pozarządowych, samorządów. Sama także włączyłam się w działanie – byłam na granicy, przywiozłam do Warszawy trzy osoby i przy wsparciu przyjaciół zorganizowałam im życie. Ale jest coś, co mnie w tej historii rani. Że garstka – w porównaniu z czteromilionową falą z Ukrainy – osób uciekających przed niebezpieczeństwem z Syrii, Afganistanu, Iraku nie może już liczyć na taką otwartość. Polskie państwo nie udziela im azylu, służby dokonują nielegalnych w świetle naszego i międzynarodowego prawa wywózek. A aktywiści, którzy ratują życie tych osób, są stygmatyzowani, nękani, stawia się im absurdalne zarzuty o pomoc w przekraczaniu granicy, choć faktycznie jest to pomoc humanitarna. Tak samo trzeba zaopiekować się dzieckiem z Mariupola i Buczy, jak tym z Aleppo. Kilka dni temu lekarka z Grupy Granica, Paulina Bownik, opatrywała dwunastolatkę z odmrożeniami nóg. Dziewczynka błąkała się z bliskimi na pograniczu od stycznia. Jest rok młodsza od mojej córki. Widok jej stóp złamał mi serce.
Cały wywiad możecie przeczytać w październikowym wydaniu "Twojego Stylu".