Na swoje miejsce wybrał Fuerteventurę. Tam Kasper Bajon prowadzi spokojne, proste życie. W scenariuszach bierze się do tematów wstrząsających, w książkach – do niesamowitych. Nie pozwala, by coś blokowało jego wyobraźnię, wierzy, że liczby składają się w wymowne sekwencje, tropi znaczenie przypadków i zbiegów okoliczności. Napędza go to, co wielu przeraża – że nigdy nie pozna prawdy o świecie.
Spis treści
Pogodny erudyta. Ma 42 lata, wygląda na mniej. Uroda surfera nie bez pokrycia w faktach. Pisarz, scenarzysta, reżyser, kiedyś poeta. Wydał kilka książek, w tym Fuerte, która znalazła się w finale Nagrody Literackiej Nike. Wkrótce ukaże się jego Poznań kolonialny. Rodzinna historia z Tanzanią w tle. Wyreżyserował autorski serial Projekt UFO, napisał scenariusze do Rojsta i Wielkiej wody. Wspólnie z Janem Holoubkiem zrealizował serial Heweliusz. Jest synem malarki Katarzyny Gintowt i reżysera Filipa Bajona. Razem z żoną, reżyserką Klarą Kochańską, wychowują dwóch synów. Do życia wybrał wyspę Fuerteventura. Jest spontaniczny i refleksyjny, świetnie się z nim rozmawia. Przed włączeniem dyktafonu opowiadam mu o dramacie związanym z Tacoma Narrows Bridge, trzecim pod względem długości wiszącym mostem na świecie. Zbudowano go w dwa lata tanim kosztem, już w trakcie prac robotnicy skarżyli się na zawroty głowy, bo konstrukcja nie była stabilna. 7 listopada 1940 roku silny wiatr rozkołysał i zerwał jezdnię mostu, budowla runęła. Kasper słucha uważnie.
Twój STYL: Czy dla scenarzysty seriali o zatonięciu promu i wielkiej powodzi zawalenie się mostu to temat na film?
Kasper Bajon: Niektórzy uważają, że jestem fachowcem od katastrof, ale dla mnie są one tylko punktem wyjścia. Jednym z wielu. Bardziej od zawalenia mostu interesuje mnie, co działo się dalej, jak ten przypadek posłużył nauce, innym budowniczym. Szukałbym nieoczywistej historii. Pamiętam, jakie wrażenie zrobiła na mnie opowieść usłyszana w muzeum w Sztokholmie. Miałem siedem lat, poszliśmy z rodzicami obejrzeć odrestaurowany okręt Vasa, który miał być największą jednostką floty szwedzkiej. Podobno, gdy go budowano, przychodził facet i wciąż powtarzał: ten statek nie popłynie. Nie chciano go słuchać. Po zwodowaniu Vasa pokonał jedynie krótki odcinek i... się przewrócił. W tej historii ciekawi mnie właśnie ten facet, który wiedział więcej. Mamy teraz zatrzęsienie bio picków – filmów biograficznych – praktycznie spod sztancy. Mnie opowieści o „wielkich Polkach i Polakach” w ogóle nie pociągają. Życie nie ma w sobie takiej dramaturgii jak zdarzenia. Dlatego uwielbiam amerykański film Moneyball o człowieku, który zrewolucjonizował baseball, wymyślił, jak wykorzystać do tego matematykę. Intrygujący jest ktoś taki.
W tym numerze rozmawiamy z filozofką Mirą Marcinów o tym, że ogólne narracje nie muszą być ważniejsze od skali mikro. Z Wielkiej wody pamiętam wątek tęgiej kobiety, która waży zbyt dużo, by mogła się ewakuować. Teraz widzę powódź w kontekście jej dramatu.
Też uważam, że czas wielkich narracji się skończył. Okazały się opresyjne, fałszywe, przeważnie okcydentalne. Narzucają niesprawiedliwą wizję świata. Są konserwatywne i kapitalistyczne w swojej istocie. Mnie pociągają narracje mniejsze (nie mylić z polskim małym realizmem, którego nienawidzę), opowieści o tych, którzy dotąd nie byli bohaterami, nie mieli głosu. Choć jednocześnie zadaję sobie pytanie, na ile mój głos jest reprezentatywny, co mogę powiedzieć o innych jako biały, heteronormatywny człowiek z Europy. To punkt wyjścia mojego namysłu nad światem.
Skąd w tobie ta wrażliwość? Na ile to cecha syna artystów?
Tata nauczył mnie funkcjonowania z ludźmi. Napatrzyłem się na niego w pracy – był lubiany przez współpracowników, studentów. Mama wpoiła mi czułość dla świata, uważność na ludzką naturę. Obydwoje nauczyli, że najważniejsze jest podejście z szacunkiem do każdego, bez wyjątku. Nie lubię w sobie tych momentów, gdy uruchamia się we mnie złość na człowieka, jakiegokolwiek – ta związana z emocjami chęć zdezawuowania go. Między nami jest na co dzień za mało prostej serdeczności. To istotne, żeby ludzie czuli się zauważeni. Myślę także, że wpływ miało na mnie miejsce, w którym dorastałem. Jestem przywiązany do Ursynowa, siedzi we mnie jego egalitaryzm. To była wielka sprawa, że ludzie z różnych środowisk mieszkali obok siebie w świetnie zaprojektowanej przestrzeni. Architekci i urbaniści powinni uczyć się od Marka Budzyńskiego, bo on doskonale zrozumiał, że architektura jest polityczna, w dobrym tego słowa znaczeniu. Więzi ursynowskie są silne i trwają. Jeden z moich najbliższych przyjaciół jest z mojej klatki. Uważam, że istnieje coś takiego, jak kod ludzi stamtąd. Tata też o tym mówił. Powtarzał, że kiedy jedzie pociągiem i wdaje się w rozmowę, to od razu wie, kto jest z Ursynowa.
Mówisz, że na twoje życie ogromny wpływ mają książki. Także na to, jak się kształtowałeś?
Zdecydowanie. Przede wszystkim jestem czytelnikiem. Mógłbym zrezygnować ze wszystkiego, tylko nie z czytania. Teraz czytam sporo literatury afrykańskiej, ale wychowałem się na klasycznej, polskiej, europejskiej. Wyjątkowo cenię Jarosława Iwaszkiewicza. Coś jest mi bliskie w jego sposobie widzenia rzeczywistości – w połączeniu zachwytu i smutku nad światem, w poczuciu ciągłego odchodzenia i chęci uchwycenia mijającej młodości, zdrowia... Z tego też powodu zachwycił mnie Marcel Proust. Miałem 18 lat, gdy zacząłem go czytać dzięki babci. Jako nastolatek przechodziłem okres zachwytu Dostojewskim i Nietzschem. Wracam do nich, ale raczej ironicznie, krytycznie. Czas burzy i naporu już daleko za mną. Tata powiedział mi kiedyś – i tego się trzymam – że wszystko jest wypadkową wieku. Gdy niedawno byłem na Francuzach Warlikowskiego według W poszukiwaniu straconego czasu, pomyślałem: ten Proust już nie jest do końca mój. Znając historię – to, co działo się w Afryce, w Indochinach – inaczej widzę Francuzów – fiakry i piórka przy kapeluszach nie pachną jak kiedyś. Z wiekiem dużo rzeczy się zmienia. Mam wrażenie, że przez ostatnie pięć lat przeformułowałem kompletnie swoje widzenie świata, przy czym bardziej go akceptuję. Już nie ma we mnie tak dużej chęci zderzenia się z nim. Klara się śmieje, że moją dominującą cechą jest złośliwość. Zgoda, ona mną powoduje – na złość komuś jestem w stanie zrobić wiele. Nie ma jednak we mnie gniewu. Młodzieńczy bunt osoby, która bardzo chce się przebić, robić coś niezwykłego, jest potrzebny, bo daje siłę. Ale z czasem się wypala.
Na co przydał się bunt młodego poety, którym byłeś? Wydałeś tomiki Pomarańczowy pokój, Miłość do poranków, Blizno. Ten ostatni blisko dekadę temu i zamilkłeś.
No właśnie ja byłem mało zbuntowanym poetą. Jednocześnie gdy miałem dwadzieścia kilka lat, uważałem, że jestem niedoceniany. Dorastałem w kulcie poezji klasycznej: Miłosz, Herbert – chciałem pisać jak oni. Gdy nie wydrukowano mi wierszy w „Zeszytach Literackich”, załamałem się. Traktowałem odmowy druku jako największe tragedie. Z czasem zrozumiałem, jak to wszystko jest kapryśne. I że tamte zmagania były dobrym sparingiem przed kolejnym walkami, już na większym ringu. Jestem dzięki temu wytrzymały, cierpliwy. Umiem też spojrzeć na swoją pisaninę obiektywnie – nie byłem dobrym poetą. Zresztą moje pokolenie miało ciężko, jeśli chodzi o literaturę. Urodziliśmy się w „epoce Amadeusza”, którym była Dorota Masłowska. Innym pozostawała rola Salierich. Ponadto byłem jakoś anachroniczny, chowałem się w tradycji, bojąc się powiedzieć coś od siebie. Czytałem klasyków z przeszłości, nie rozumiejąc fenomenu poetów moich czasów. Teraz zachwycają mnie Krystyna Dąbrowska, Darek Foks, Andrzej Sosnowski, Eugeniusz Tkaczyszyn-Dycki, Julia Fiedorczuk, Piotr Sommer, do których czytania kiedyś nie byłem przygotowany. Musiałem do nich dorosnąć. Sam próbowałem różnych form wyrazu, po czasie okazało się, że dla mnie lepszą formą jest esej. Więc już chyba do poezji nie wrócę, z powodu czego rozpacza moja mama. Gdzie indziej znalazłem swoją drogę. Ale wciąż dużo jej czytam. Boleję bardzo nad tym, że tak mało się czyta poezji.
Ona otwiera umysł. Pamiętam, co powiedziałeś o wolności intelektualnej – nie chodzi o to, że myślisz inaczej o tym, co zajmuje wszystkich, tylko że myślisz o innych rzeczach.
Tak. Wydaje mi się, że właśnie to jest niepodległość myślenia. Udawanie się w inne obszary, próba dotykania tego, co pomijane. Od znajomej usłyszałem fajną rzecz: „Jeśli przyjdzie ci do głowy, że masz teraz najgorzej w życiu, jesteś na dnie, to pomyśl sobie o… homarach z Titanica. One już były w akwariach, już miały lądować na talerzu i nagle stały się beneficjentami katastrofy”. To za mną chodziło, w końcu powiedziałem do niej: „Przecież homary są długowieczne, więc jest całkiem możliwe, że te z Titanica cały czas żyją”. Co tam przetrząsanie wraku, może trzeba przedsięwziąć ekspedycję w poszukiwaniu homarów, ostatnich żyjących świadków – przebadamy je, z tego może coś wyniknąć. Takie myślenie mnie fascynuje.
Coś ci powiem: tych homarów już nie ma. Zgarnęli je kosmici z USO – niezidentyfikowanych obiektów na dnie oceanu.
Możliwe! I wiem, do czego zmierzasz.
Napisałeś scenariusz do serialu o peerelowskim projekcie badań, który brał pod uwagę, że nie UFO, ale USO mogą być z nami od lat. I książkę o genialnym szachiście Jakubie Klugu, który na zawody przychodził w weneckiej masce, a najsłynniejszą partię rozegrał za pomocą... telegrafu. Niektórzy twierdzą, że nie istniał. Mistyfikacje, dziwadła – lubisz to. Podobno masz obsesję na punkcie kombinacji liter i cyfr na tablicach rejestracyjnych?
To mój największy bzik. System ich odczytywania w mojej głowie coraz bardziej się nadbudowuje. Mam jedną tablicę, którą muszę znaleźć, bo będzie gwarancją tego, że czeka mnie niesamowite szczęście, bogactwo i ogólnie wszystko mi się uda. Raz prawie na nią natrafiłem, tylko zamiast czwórki była piątka. Zastanawiałem się: czy to wiara w porządek świata, czy w kompletny chaos? Chyba jednak w chaos. W nim chce się znaleźć jakiś wzór, rym, porządkowanie jest próbą wycięcia tunelu w tej dżungli. Tymczasem pojawiają się nielogiczności. Uwielbiam fragment ze Śmiechu w ciemności Nabokowa. Jeden z bohaterów opowiada, jak pewien facet płynął statkiem i wypadła mu do wody spinka od mankietu. Równo 20 lat później, w ten sam dzień tygodnia ten sam facet jadł w restauracji rybę. No i… nie znalazł spinki. „I to jest właśnie to, co najbardziej kocham w zbiegach okoliczności” – kwitował opowiadający. Ta przewrotność też mnie pociąga. Losowe zależności i niezależności.
Mówisz: „Nie wiecie, w jakie rzeczy mogę uwierzyć”...
Wierzę, że wszystko jest możliwe. Dlaczego tryb przypuszczający, historia alternatywna oparta na „być może”, na „niewykluczone” miałaby być mniej uprawniona niż trzymanie się rzekomej prawdy czy faktów? Widzenie rzeczywistości według możliwych scenariuszy jest dużo szersze. Cenię sobie „poczucie ewentualności” Roberta Musila. Ludzie, którzy je mają, „żyją otoczeni delikatną pajęczyną utkaną z ułudy, wyobraźni marzeń… i trybów warunkowych”.
Dlatego pozwoliłeś sobie napisać w książce Ideot, że autorką powieści Frankenstein jest Claire Clairmont, a nie – jak się uważa – Mary Godwin, jej przybrana siostra?
Snucie opowieści potencjalnie możliwej jest dla mnie istotą funkcjonowania. Fantazjowanie, bajdurzenie towarzyszy mi od dzieciństwa, uwielbiam to robić.
Gdy bierzesz się do takiej kontrowersji jak UFO albo tezy z powieści Gambit orangutana, jakoby polski szachista Ksawery Tartakower grał wedle podpowiedzi… małpy – to pretekst do zadawania sobie pytania: jaka jest moja prawda na ten temat?
Akurat to prawda, że Tartakower radził się orangutana. Jednak gdybym miał powiedzieć, co jest najważniejsze w moim pisaniu, odpowiedziałbym: nie wierzę, że jesteśmy w stanie dotrzeć do prawdy o świecie, ale taka próba dotarcia to istota życia i twórczości. Tajemnica, którą może symbolizować np. UFO, sprawia, że życie nie jest aż tak absurdalne i tragiczne. Uważam też, że niemożliwe jest poznanie prawdy o drugim człowieku, nawet najbliższym. W niektórych to wywołuje lęk, mnie napędza. Cholera, rzeczywistość jest tajemnicą i nie możemy jej rozgryźć! Przecież to świetne.
W tym kontekście lepiej rozumiem twoje zdanie, którego w zasadzie nie lubię: nie jesteśmy kowalami swojego losu.
Myślę, że wszystko zależy od szczęścia, przypadku. Od tego, że się jest w odpowiednim miejscu, czasie. Od czynników, z których nie zdajemy sobie sprawy – środowiska, warunków społecznych, od łopotu skrzydeł motyla nad Pacyfikiem. Najdziwniejsze, niespektakularne, z pozoru nieistotne zdarzenia, szczęśliwe zbiegi okoliczności doprowadziły mnie do miejsca, w którym jestem. Dlatego mit self-made mana uważam za kapitalistyczny bullshit.
Ale sam wybrałeś wyspę, na której żyjesz. Fuerteventura to niby raj na ziemi. Jednak naziści mieli tam kryjówkę w pałacu bogatego przyjaciela, a dyktator generał Franco zsyłał na nią karnie homoseksualistów. Kolejna nieoczywistość, która cię pociągnęła?
Zawsze lubiłem pustynię i ocean – mało bodźców, widzę horyzont, wszystko jest wyciszone – Fuerta mi to daje. Sprawia, że odpoczywam, czyszczę się. Coś w niej ze mną rezonuje. Śmieję się, że to miejsce, gdzie Polak nie ma kompleksów. W Rzymie, Paryżu, Florencji cudowność architektury, siła sztuki mogą człowieka przytłoczyć. Na Fuercie architektura nie odbiega od polskiej – jest surowa, raczej brzydka. A sztuki w zasadzie brak. To miejsce ma historię nieoczywistą, ale w jakiś sposób znajomą. Kiedyś chętnie wracałem do Rodzinnej Europy Miłosza, gdzie doświadczenie naszej części kontynentu jest celnie opisane. Znajdywałem podobieństwo pomiędzy północno-wschodnimi a południowo-zachodnimi rubieżami. Jakby peryferyjność była wszędzie tym samym, jakby istniał pewien topos peryferii.
Czujesz się „tamtejszy”?
Nie udaję na siłę wyspiarza. Jestem gościem, ekspatą, i tyle. Mam tam kilkoro bliższych przyjaciół, znajomych. Wystarczy mi, że idąc po zakupy do sklepu Rosy, chwilę z nią pogadam, a w restauracji należącej do Loretta coś zjem i pogawędzę o pogodzie, surfingu. Łączy mnie z tymi ludźmi uczucie do wyspy, ale nie tworzymy spójnej grupy. Surferzy jako społeczność śmieszą mnie. Nie gram też niestety w petanque, czyli bule. Dopiero od niedawna łowię ryby, więc i wędkarz ze mnie żaden. Ale do życia tam wystarcza mi sama Fuerta. Jakkolwiek pretensjonalnie to brzmi, czuję, że jest dla mnie czymś więcej niż kawałkiem terenu. Postrzegam ją jako osobę. Kiedy przyjeżdżam, bacznie ją obserwuję, a potem myślę: długo mnie nie było, mogła się obrazić, ale dobrze mnie przyjęła. Albo: o nie, dzisiaj jest wściekła. Mam wrażenie, że czuję jej akceptację, że ona jest dla mnie pobłażliwa. Ukobiecam ją trochę.
Porozmawiajmy o kobietach.
Tworzysz silne bohaterki, aktorki mówią, że doceniasz kobiety. Lepiej pracuje mi się z kobietami. Mam wrażenie, że są bardziej profesjonalne od mężczyzn, wymagające od siebie. Ja się przy nich więcej uczę. U facetów na ogół w grę wchodzi rywalizacja. Dziewczyny lepiej rozumieją, czym jest idea gry zespołowej. Zadziwia mnie, że nie wierzą w swoją siłę, kompetencje, w to, jak są dobre. Kobiety są ciekawe świata, chcą go zmieniać, powiedziałbym: kierują się na zewnątrz. Mężczyźni są zadowoleni z siebie, choć wsobni, konserwatywni, bez fantazji. Zdaje się, że w ich mniemaniu samo bycie facetem wystarczająco świadczy o ich wyjątkowości. A niestety tak nie jest.
Słyszę w tym nutę pokory.
Po prostu mówię, jak jest. Umiem też przyznać, że w życiu większość rzeczy mi się nie udała. I jestem z tym pogodzony. Nauczyły mnie tego kobiety, moja prababcia, babcia, mama... Dzięki nim wiem, że życie jest zbyt skomplikowane, by mierzyć je prostymi miarami.
Powtarzasz za Mannem, że pisarze zawsze są artystami niespełnionymi w innych dziedzinach. A twoje deficyty?
Już nie zostanę mistrzem szachowym, więc teraz po prostu gram z synem Kostkiem, i to jest ekstra. Żałuję, że nie uczyłem się więcej języków obcych i że czasem nie uważałem w szkole. Bez podstawowej wiedzy z biologii, fizyki, chemii człowiek porusza się po rzeczywistości trochę po omacku. Mówię to synkom, ale czy mnie słuchają? Żałuję też, że nie zostałem archeologiem.
A z czego jesteś dumny, zadowolony?
Z kilku esejów, z Ideota i Gambitu orangutana, z Fuerte. Cenię Rojsta 97, Projekt UFO, który został przyjęty chłodno. I mógłbym swoje wybory obronić. Może zabrzmi to buńczucznie, ale na literaturze i filmie się znam. Rzeczy, które odniosły większy sukces, sam często cenię mniej. Trochę jak Mario Puzo, który na pytanie, jak pan napisał Ojca chrzestnego, odpowiedział: „Pisałem poniżej swoich możliwości”.