Wywiad

Tomasz Sekielski: "Odchudzanie było moim największym życiowym kryzysem"

Tomasz Sekielski: "Odchudzanie było moim największym życiowym kryzysem"
Fot. AKPA

Próbował diet, ale nie potrafił schudnąć. Dostawał nagrody dziennikarskie, ale nie mógł znaleźć pracy. Tomasz Sekielski zaliczył wiele kryzysów. Nauczyły go, jak się nie poddawać. Uważa, że dzięki nim odnosi sukcesy. Film „Tylko nie mów nikomu" obejrzało 20 milionów ludzi na całym świecie!

Wie pan, jakie słowo podpowiada wyszukiwarka, gdy wpiszemy pana nazwisko?

 

Tomasz Sekielski: Domyślam się, że „odchudzanie”.

 

Tak. Polaków interesuje, ile i jak pan schudł.

 

Jakoś to rozumiem. Odchudzanie było moim największym życiowym kryzysem.

Przez 20 lat próbowałem schudnąć, by potem jeszcze bardziej tyć. Przyrzekałem sobie, że w nowej diecie wytrwam, i znów zaliczałem porażkę. Przyszedł moment, w którym wyłączyłem się z życia towarzyskiego nie tylko dlatego, że wstydziłem się wyglądu. Fatalnie się czułem.

Kiedy ważysz 200 kilogramów, proste rzeczy, takie jak zawiązanie butów, sprawiają problem. Nie wspominając o wejściu po schodach. Kiedy jechałem na zdjęcia do reportażu, myślałem, czy w budynku będzie winda. Marek, mój brat, przypomniał mi, jak realizowaliśmy film w Albanii. Zdjęcia były kręcone na trzecim piętrze. Gdy na nie doczłapałem, ekipa kończyła rozstawianie sprzętu. Byłem tak spocony i wyczerpany, że Marek się przestraszył, czy nie dostanę zawału. Myślę, że byłem blisko. Nie tylko tam i wtedy.

 

Rozmawiał pan o tym z żoną? Mężczyźni często milczą o swojej chorobie. Pisał o tym Stanisław Barańczak: „Płakała w nocy, ale nie jej płacz go zbudził. Nie był płaczem dla niego, chociaż mógł być o nim”.

 

Moja żona też ma na imię Anna, jak żona Barańczaka. Chciałbym wierzyć, że nie płakała przez moją chorobę, bo otyłość olbrzymia to choroba, bywa, że śmiertelna. Ale wiem, że się martwiła. Wiedziała, co się dzieje. Widziała, jak bardzo zestresowany wracałem z pracy i zajadałem ten stres. Nie miałem pomysłu, jak inaczej się go pozbyć. Uzależniłem się od jedzenia jak inni od picia czy papierosów. Jedząc, nie odczuwałem przyjemności – robiłem to, bo czułem przymus. Były momenty, kiedy szczerze o tym rozmawialiśmy. Na szczęście jesteśmy małżeństwem, które umie dzielić się myślami.

Opowiadałem żonie o tym, o czym nikomu innemu bym nie opowiedział: że mam dość siebie i takiego życia, że dłużej nie wytrzymam. Ania tłumaczyła mi, że się o mnie boi, bo moje serce może nie podołać takiemu obciążeniu. Dzięki jej postawie czułem się kochany, akceptowany. To dawało mi siłę.

I dopiero niedawno, gdy schudłem i pojawiła się nadzieja, że utrzymam niższą wagę, dowiedziałem się, jak bolały Anię komentarze pod moim adresem, dotyczące tego, jak wyglądałem. Barańczak miał rację: „Na wyciągnięcie ręki – ci dotkliwie drudzy/ niedotykalnie drodzy”. Nie o wszystkim mówimy tym, których kochamy. Żeby ich chronić.

 

To żona zmotywowała pana do radykalnego kroku – zmniejszenia żołądka?

 

Ania namawiała mnie, bym rozważył taką możliwość, ale długo byłem przekonany, że poradzę sobie bez pomocy chirurga. Bałem się, najzwyczajniej w świecie! Nie miałem wycinanego nawet wyrostka, a operacja bariatryczna jest obarczona niemałym ryzykiem. Przyszła jednak chwila, gdy pogarszały się wyniki badań krwi, serca, wątroby. Kończyłem pierwszy film o pedofilii w Kościele. Wiedziałem, że jeśli film się uda, będę chciał pójść za ciosem, ale nie miałem siły. Lekarz stworzył dla mnie program odchudzania „ostatniej szansy”. Zacząłem pływać. Udzieliłem szczerego wywiadu dla Newsweeka, bo uznałem, że publiczne zobowiązanie mnie zmotywuje. „Muszę schudnąć, żeby żyć”, chyba tak brzmiał tytuł na okładce. Miałem efekty, zrzuciłem… pięć kilo.

Wtedy spotkałem się z dr. Wiesławem Pestą, chirurgiem ze Szpitala Uniwersyteckiego w Olsztynie. Spojrzał mi w oczy i powiedział: „Znalazł się pan w sytuacji, w której większym ryzykiem jest nieprzeprowadzenie zabiegu niż jego przeprowadzenie”. Uwierzyłem mu. Koleżanka, która sama przeszła zmniejszanie żołądka, dodała: „Jak umrzesz, to umrzesz. Szkoda żony, dzieci. Ale wyobraź sobie, że nie decydujesz się na operację i masz udar. Zostajesz warzywem”.

Podziałało.

 

Teraz jest pan już spokojny?

 

Wiele osób tak myśli: wyciął sobie cztery piąte żołądka, bo nie chciało mu się stosować diety. To nie takie proste. Nawet mały żołądek można rozepchnąć po operacji i wrócić do punktu wyjścia. Musiałem zmienić styl życia, odżywiania, poukładać sobie wiele w głowie, przywrócić życiu równowagę. Problemy zaczęły się od stresu. Nie mogę sobie pozwolić na to, by znów być kłębkiem nerwów.

 

Chyba jest łatwiej, teraz pracuje pan sam dla siebie, nie ma presji szefów, nie gnębi pana żadne „korpo”.

 

No tak, ale o wszystko muszę zabiegać sam. Przed laty odszedłem z TVN i zrobiłem zawodową rewolucję. Wcześniej miałem pozycję, dobre pieniądze, ale czułem, że się już nie rozwijam, a byłem za młody na zawodową stagnację, bycie „martwym pniem”. Zrealizowałem jeszcze dla TVP kilkadziesiąt reportaży ze świata, ale zmieniła się sytuacja, władze telewizji i znów odszedłem pewny, że znajdę coś nowego.

 

Był pan nagradzany, miał znaną twarz. Szanse były spore.

 

Miałem wiele nagród, dorobek, a nagle okazało się, że nikt mnie nie chce. Trudne doświadczenie.

Nie było tak, że dostawałem propozycje i grymasiłem: to nie dla mnie, tam za mało płacą. Po prostu telefon milczał. I znów pomogła mi żona. Gdy wpadłem w dołek, nie mówiła: „Weź się w garść”, bo to nie pomaga.

Przekonywała spokojnie: „Idziemy naprzód”, brała tablicę, rozpisywała na niej moje plany na przyszłość i sposoby osiągnięcia celów. Gdy ktoś w ciebie wierzy, ty też zaczynasz. Żona zawsze była moim najlepszym coachem.

 

Co pan mówił o tych kryzysach dzieciom?

 

To, co mnie mówili rodzice: „Upadłeś? Popraw koronę, wstań i idź naprzód”. Gdy jako dzieciak spadłem z roweru, ojciec kazał mi przestać beczeć i wsiąść z powrotem. Tyle że tata był surowy, wymagający, a ja staram się tłumaczyć dzieciom życie „na miękko”. Mówię, że zawsze można zmienić decyzję, że każdego dopadnie jakiś kryzys. Nie ma ludzi, którzy nie upadają, są jednak tacy, którzy się nie podnoszą.

 

A wierzy pan w tę efekciarską regułę, że co nie zabije, to wzmocni?

 

 

Ufam, że umiem wyciągnąć z kryzysu nauczkę, otrzepać się i walczyć dalej. To najlepszy przepis, by osiągnąć sukces większy od poprzedniego. Kryzys może być przyjacielem. Nauczycielem. Pracuję właśnie nad filmem dokumentalnym, w którym chcę pokazać widzom moją walkę o powrót do normalnej wagi, dać im nadzieję i zmotywować do działania.

Oczywiście, są momenty, w których czuję się przygnębiony – choćby ogromem cierpienia, z którym zderzyłem się, realizując filmy o pedofilii. Czasem myślę, jaką cenę zapłaciłem, zanurzając się w ludzkie tragedie. Wtedy robię reset głowy: kilka dni gram w gry. Skupiam się na zabijaniu potworów albo odsypiam. Pomaga.

Ale najbardziej mnie cieszy, kiedy dzwonię do potencjalnych bohaterów moich filmów i słyszę: „Tak, z panem się spotkam. Nikomu bym o tym nie opowiedział, a do pana mam zaufanie”. Jestem dumny. Ostatnio szczepiłem się na covid. Pielęgniarka spojrzała na mnie, na nazwisko w karcie i zapytała: „Pan to pan?”. „Ja to ja”, odparłem. „Bardzo dziękuję za pana filmy”, uśmiechnęła się. Zobaczyłem w jej oczach wdzięczność i skrzydła mi urosły. Po kryzysie czasem mogą urosnąć…

Tekst ukazał się w magazynie Twój STYL nr 07/2021
Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również