Wywiad

Rod & Roll. Rozmawiamy z Rodem Stewartem.

Rod & Roll. Rozmawiamy z Rodem Stewartem.
Rod Stewart
Fot. AP/EAST NEWS

Nie jest typowym siedemdziesięciolatkiem. Ma dwójkę małych dzieci, gra w piłkę nożną, pisze kolejne piosenki o miłości i daje czadu na koncertach. Przed państwem legenda brytyjskiej muzyki rozrywkowej: dowcipny, szarmancki i ujmujący Rod Stewart.

Rówieśnik Rolling Stonesów. Tak jak oni wydaje się muzykiem „nie do zdarcia”. Twierdzi też, że zawsze śpiewał lepiej niż Mick Jagger. Karierę zaczynał jako nastoletni uliczny grajek w Londynie w swingujących latach sześćdziesiątych i od tamtego czasu nie schodzi ze sceny. Przetrwał różne muzyczne mody, z powodzeniem odnajdując się w każdej dekadzie. Sprzedał sto milionów płyt. Słynie z chrapliwego głosu, lwiej fryzury i... z kochliwości. Był trzykrotnie żonaty. Z formalnych i nieformalnych związków ma ośmioro dzieci w wieku od pięćdziesięciu do pięciu lat. Taka uroda Roda!

Nie chwali się pan światu, że tak naprawdę ma pan na imię Roderyk. To brzmi raczej średniowiecznie niż rockowo. Czy ktokolwiek tak się do pana zwracał? 

Rod Stewart: Nigdy! Chyba że w szkole podstawowej. Zawsze byłem Rodem. Żona (Penny Lancaster – red.) mówi do mnie Roddy (Rodziu).

Skąd więc ten Roderyk w rodzinie hydraulika?

To mogło być nawiązanie do szkockich korzeni rodziny. Teraz, gdy pani pyta, żałuję, że nigdy o to rodziców nie zagadnąłem. Za późno.

Może inspiracją był jakiś władca albo szkocki wojownik? Wie pan, co oznacza imię Roderyk? 

?

Sławny i bogaty.

O, to nawet do mnie pasuje!

W maju zobaczymy się na koncercie w Łodzi. Pan dość często gości w Polsce. Jakieś szczególne wspomnienia z poprzednich wizyt?

Lubię tu przyjeżdżać. Najlepiej pamiętam koncert w Gdańsku sprzed dziesięciu lat. Graliśmy w Stoczni Gdańskiej. Żurawie i budynki fabryczne o zachodzie słońca robiły niesamowite wrażenie. Czuło się „ducha czasów”. A publiczność? Świetna!

W jakich krajach gra się panu najlepiej?

W Ameryce Południowej ludzie są żywiołowi, roztańczeni. Niemcy słuchają grzecznie. Najtrudniej rozruszać Japończyków, którzy są trochę ospali. Choć bardzo szanują wykonawców! Najlepiej jednak gra mi się dla Brytyjczyków, w Londynie, Glasgow. W zasadzie mógłbym tam nie śpiewać, publiczność może robić to za mnie. 

A co najchętniej śpiewają razem z panem? 

W Stanach starsze rockowe hity, na przykład Da ya think I’m sexy oraz Maggie May. W Europie – również w Polsce – balladę I don’t want to talk about it. To wzruszający moment, kiedy wszyscy się kołyszą, śpiewając z tobą na całe gardło. Tak było w Gdańsku. 

Często zaprasza pan do udziału w koncercie miejscowe kwartety smyczkowe złożone
z młodych długonogich skrzypaczek. Akompaniują przy utworach akustycznych. Czy w Łodzi zagrają jakieś Polki?

Taki mam plan. Nie wiem jeszcze dokładnie kto, ale wyobrażam sobie, że nigdzie na świecie nie znajdę piękniejszych i bardziej utalentowanych akompaniatorek niż w Polsce, darling...

Co jest najfajniejsze w koncertach dla dużej publiczności na żywo?

Żaden narkotyk – a mam tu pewne doświadczenia – nie daje takiego kopa jak śpiewanie na żywo dla kilkudziesięciu czy nawet dla kilku tysięcy ludzi. Uwielbiam to! Jestem wtedy „na haju”. Być na scenie, widzieć twarze widzów, którzy przyszli, żeby mnie słuchać i oglądać – to zaszczyt. Szanuję publiczność, chcę jej dać sto procent siebie i dlatego nigdy nie pozwalam sobie na żadne ekscesy. 

A są jakieś minusy występów na żywo? 

Nie. Wierzę, że zostałem stworzony do tego, żeby bawić ludzi ze sceny. Nie umiałbym robić nic innego. Nie mam tremy. Nie robię też zbyt wielu prób, jestem typem spontanicznego luzaka. Czasem jestem może zbyt wyluzowany. Jeśli coś pójdzie źle, zawsze tłumaczę sobie: „nie ma ryzyka, nie ma zabawy”. Tylko jednej rzeczy w trasie nie lubię: tych wszystkich przygotowań, oczekiwania. Myślę wtedy, że mógłbym spędzić ten czas z moimi dzieciakami, pograć z nimi w piłkę. 

Jeśli już mowa o dzieciach. Na niektórych koncertach występuje pan ze swoją córką Ruby. Zobaczymy ją w Łodzi?

Chciałbym ją zaprosić. Problem jest taki, że uważa się za samodzielną wokalistkę, założyła nawet grupę Sisterhood i już trudniej jest namówić ją, żeby zagrała z „tatuśkiem”. 

A jak się gra z „córcią”? 

Ruby jest utalentowana i piękna. Pękam z dumy. Czy zna pani wielu rockmanów, którzy mogliby się pochwalić tym, że koncertują ze swoimi córkami? 

A pozostałe dzieci są równie uzdolnione? 

Ruby (28 lat, córka modelki Kelly Ekberg – red.) jest zdecydowanie najbardziej muzykalna. Kimberly (36 lat, córka z pierwszego związku muzyka z Alaną Hamilton – red.) chciała być aktorką, ale teraz akurat została matką. Renee (22 lata, córka ze związku z Rachel Hunter – red.) studiuje taniec w Royal College of Dance, a Liam, jej brat, jest profesjonalnym hokeistą, gra w Kanadzie. Dwójka najmłodszych jest jeszcze w szkole. A Sean (35 lat, syn Alany Hamilton), mój najstarszy syn, próbuje otworzyć nocny klub w LA. Już od pięciu lat... (westchnienie)

A chociaż zaproponował ojcu występy? 

Na razie nie, ale przynajmniej nazwał klub na cześć mojego utworu Hot legs.

Jako tata takiej gromadki powinien pan być krynicą ojcowskiej mądrości. Jakieś złote rady dla ojców?

 Z pełną odpowiedzialnością mogę powiedzieć, że przy wychowywaniu najważniejsza jest cierpliwość. Dużo cierpliwości. Dzieci też powinny mieć cierpliwość do swoich rodziców. Co nie znaczy, żeby bachorom nie spuścić czasem porządnego lania! Żartuję, oczywiście. 

Ma pan szkockie korzenie. Szkoci słyną z niechęci do wydawania pieniędzy. W kwestiach finansowych, jak pan mówi, często wychodzi z pana Szkot. Trudno jest uczyć dzieci oszczędzania, samemu będąc milionerem? 

Ponieważ pochodzę z rodziny robotniczej, mam wielki szacunek dla pieniędzy. Nie znoszę rozrzutności, a jako rodzic zawsze starałem się znaleźć równowagę między totalnym rozpuszczaniem dzieci a odmawianiem im wszystkiego. Przyznaję, to niełatwe. Z jednej strony mam zamiar pomóc najstarszym stanąć na nogi, ale z drugiej nie chcę ich rozpieszczać. Nie daję milionów. Nigdy nie dopuszczę, by były jak typowe hollywoodzkie dzieciaki bogaczy, szastające pieniędzmi na lewo i prawo (dzieci Roda Stewarta wychowywały się w Los Angeles – red.). Tego bym nie zniósł.

Porozmawiajmy o pana legendarnej fryzurze. W autobiografii poświęca jej pan cały rozdział, pisząc m.in.: „królowa Elżbieta i ja mamy jedną cechę wspólną: od czterdziestu pięciu lat nie zmieniamy fryzury”. 

Zgadza się, tylko się trochę inaczej czeszemy. Włosy królowej są precyzyjnie ufryzowane. Moje też. Tylko efekt jest inny. Dla rockmana fryzura jest bardzo ważna. Moja jest jak logo, znak rozpoznawczy. Bez niej nie byłbym Rodem Stewartem.

A ile czasu trzeba, żeby zrobić na głowie takiego klasycznego „Roda”? I czy ma pan na to jakieś swoje patenty? 

W latach 70. łyżeczkę cukru rozpuszczało się w łyżce wody i wcierało to we włosy, a potem suszyło. Minus był taki, że rano na głowie człowiek miał watę cukrową. Później pewna francuska fryzjerka nauczyła mnie, że włosy najlepiej stoją, kiedy suszy się je ze spuszczoną w dół głową. Tak robię do dziś: wieczorem myję włosy albo tylko je zwilżam i suszę z głową w dół. Wszystko zabiera dziesięć minut. Czasem używam jakichś kosmetyków do ustawiania. Dostaję ich mnóstwo, ale stwierdzam, że wszystkie są z grubsza takie same. Wstaję rano i stercząca rockowa fryzura gotowa. Zresztą mam wrażenie, że od ciągłego pionizowania moje włosy naturalnie stoją do góry. Fryzura jest dla mnie jak barometr. Kiedy włosy nie chcą stać, prawdopodobnie jestem chory i muszę iść do łóżka. 

Na eBayu można kupić perukę à la Rod Stewart, wie pan? 

Serio? Nie wiedziałem. A fajna chociaż?

Oryginał wydaje się lepszy. 

Szkoda, może bym ją kupił na wszelki wypadek. 

A, są też spodnie à la Rod Stewart, w lamparcie cętki. 

Eeee, to stare, stare. Lamparcich cętek to już od czterdziestu lat nie noszę. 

Pan słynął z ekstrawagancji w ubiorze, przeszedł wszystkie „choroby” w modzie. Był bitnikiem, modsem, rockandrollowcem, czasem zahaczał o styl disco. Jaki ma pan styl dzisiaj?

Zgadza się, były momenty, że w moich poszukiwaniach stylu widać było desperację. Dziś staram się wyglądać jak szanowany obywatel. Ubieram się tak, żeby się nie ośmieszyć. Z drugiej strony... przecież nie mogę wyglądać nijak. Na koncerty mam zawsze kilka zestawów strojów. Byłaby pani zdziwiona, co jest w garderobie.

Złoty garnitur? 

Też. Ale i marynarka z Zary. Lubię tam kupować, miewają świetne rzeczy. 

Ale pańska garderoba jest nadal szokująco kolorowa. Te błękitne i żółte marynarki. Tylko czy ma pan tego świadomość? Podobno jest pan daltonistą.

To jeden z nie do końca prawdziwych mitów o mnie. Owszem mam problemy w rozpoznawaniu niektórych odcieni fioletu i bordo, zresztą wiele lat temu przez to wylali mnie z pracy w pewnej fabryce tapet, ale żebym nie odróżniał czerwonego od niebieskiego – tak źle jeszcze nie jest. 

Jest wiele innych mitów o Rodzie Stewarcie, na przykład taki, że w młodości był pan grabarzem. 

Ten jest najpopularniejszy. Robota mojego dawnego PR-owca: lubił podkolorowywać życiorys dla efektu. Nigdy nie byłem grabarzem. Przez moment pracowałem na cmentarzu, ale nie miałem nic wspólnego z umrzykami czy kopaniem grobów. Było tych zmyślonych historii więcej, dlatego zdementowałem je w swojej autobiografii. 

Trzy żony, zastępy kochanek i tuziny romansów. Pan musi być ekspertem w sprawach damsko-męskich. Spod pana pióra wychodzą przeważnie piosenki o miłości. Która z nich opisuje najlepiej jej naturę?

Nie wiem. Każda piosenka mówi o tych sprawach z innego punktu widzenia – raz jest o zdobywaniu, innym razem o ślepym zakochaniu albo o odrzuceniu. Nie umiałbym powiedzieć, która ogarnia całość najlepiej. W ubieg- łym roku napisałem piosenkę Love is... (Miłość to...), w której próbowałem wyrazić, czym jest miłość. Dla mnie.  

Zaczyna się tak: „And so you come to me with your questions,/ On a subject on which I’m well-versed” (Pytasz mnie o sprawy, na których tak dobrze się znam). Tak może mówić tylko autorytet.

Tak, ale nie wiem, czy dobrze to ująłem...

Tekst ukazał się w magazynie Twój STYL nr 06/2016
Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również