Podobni do siebie i zupełnie inni. Ona mówiła: Jest świetnie. On odpowiadał: Co ty mówisz, jest strasznie. Zuza Głowacka wspomina ojca, Janusza Głowackiego.
Napisałaś epilog “Bezsenności w czasie karnawału”, ostatniej wydanej pośmiertnie książki twojego ojca.
Zuza Głowacka: Epilog wynikł z dramatycznej sytuacji - nagłej śmierci taty. I tego, że tej książki nie skończył. Dużo ze mną o niej rozmawiał. Czytał mi to, co napisał. Jednak najwięcej rozmawialiśmy o zakończeniu. Podczas każdego spotkania zastanawiał się, jak ta książka ma się skończyć, do czego on ma ostatecznie dojść podczas tego nocnego spaceru. Bardzo chciałam o tym opowiedzieć. Nie byłam wtedy gotowa na żadną publiczną wypowiedź, dlatego zdecydowałam się napisać ten epilog. O tym, że znajdzie się w książce, podobnie jak o jej wydaniu, zdecydowałyśmy wspólnie: z mamą [Ewą Zadrzyńską, pierwszą żoną Janusza Głowackiego] i Oleną [Leonenko, drugą żoną]. Czujemy się sobie bliskie, jesteśmy jak klan czarownic.
Po śmierci taty zbliżyłaś się bardziej z mamą?
Zawsze byłyśmy blisko. Nic się nie zmieniło. Chociaż zamieniłyśmy się miejscami. Od kiedy ja mieszkam w Warszawie, mama jest w Stanach, gdzie kręci filmy dokumentalne. Ale rozmawiamy prawie codziennie. Często też razem pracujemy. Epilog do książki to jedyny mój opublikowany tekst, którego wcześniej nie przeczytał tata. Tym razem dałam go do przeczytania mamie. W moich relacjach z rodzicami zawsze ważną rolę odgrywała praca - byłam zaangażowana w projekty mamy i w to, co akurat pisał tata. Myślę, że to wielkie szczęście mieć takich rodziców jak moi.
Jakim ojcem był Janusz Głowacki?
Dobrym. Miał na przykład taką niezwykłą zdolność krytykowania mnie tak, żebym nie poczuła się dotknięta. Kiedy okropnie wyglądałam, mówił: “Córeczko, jesteś śliczna, ale co ty ze sobą robisz?". Czasem patrzył na mnie i mówił: "Acha, styl homeless [bezdomnego – red.]". Mimo to czułam, że pozwalał mi być sobą. Niewiele mogę powiedzieć o czasach, kiedy byłam zupełnie mała. Oprócz tego, że wiem, iż nie tolerował niemowląt.. W restauracjach utyskiwał: "Czemu to dziecko tak płacze? Czego ono potrzebuje? Tego nie da się wytrzymać". Uspokajałam go, jak mogłam. A czasami po prostu przesiadaliśmy się w inne miejsce. Przy części mojego wczesnego dzieciństwa go nie było. Kiedy wyjechał do Nowego Jorku w 1981 roku, zostałyśmy z mamą w Polsce jeszcze na dwa lata. Jak przyjechałyśmy do Stanów, byłam prawie 4-latką. Takiemu dziecku można już powiedzieć: "Idź, porysuj” albo “Opowiedz coś".
Pamiętasz wspólne chwile w Nowym Jorku?
Ojciec chodził ze mną na rolki. To znaczy ja jeździłam, a on się przyglądał. I jeszcze odwoził mnie czasem do szkoły, co bardzo lubiłam. Kiedy padało zdanie "Samochód jest źle zaparkowany”, to była dobra wiadomość, bo oznaczała, że tata zawiezie mnie do szkoły. W Nowym Jorku jest skomplikowany system parkowania związany ze sprzątaniem ulic. Przed ósmą trzeba zabrać samochód i można go znowu zaparkować dopiero po jakimś czasie. Dzięki jechałam do szkoły z tatą. W innych przypadkach jeździłam autobusem miejskim.
Rodzice dawali ci dużo wolności?
Tak, ale może właśnie dlatego czułam zawsze dużą odpowiedzialność. Pewnie miała na to wpływ również emigracja. Od dzieciństwa czułam, że jesteśmy w tym razem i musimy się wspierać. Przez pierwsze lata w Nowym Jorku moim rodzicom nie było łatwo. Dziecko to doskonale czuje. Mieszkaliśmy w jednym pokoju. Rodzice uważali, że to masakra, ale ja byłam zadowolona, bo byliśmy razem. Mama opowiadała mi, że kiedy wprowadzono stan wojenny, też cieszyłam się, że wszyscy wracają wieczorem do domu. Co było skutkiem godziny policyjnej.
Potem było łatwiej?
Kiedy już mieszkaliśmy w dużym mieszkaniu, chodziłam do prywatnej szkoły, a tata odnosił sukcesy literackie, nadal wiedziałam, że muszę to szanować. Że nie mogę zrobić nic, co mogłoby tej sytuacji zagrozić. Tak jakby wszystko było kruche, niepewne. Może to charakter, może właśnie skutki emigracji, sama nie wiem... Pewnie dlatego nie przeżywałam buntu. Chociaż trudno mnie nazwać całkiem konwencjonalnym dzieckiem, byłam raczej dziwna i miałam oryginalnych znajomych. Ale nigdy nie pozwalałam sobie wejść za głęboko w mroczne klimaty.
Przeżyłaś moment rozstania rodziców?
Byłam już dorosła, miałam ponad 20 lat. Myślę, że takie rozstanie bywa traumą, kiedy życie codzienne się zmienia, pojawiają się konflikty czy kontakt z którymś z rodziców jest utrudniony. A ja już nie mieszkałam z rodzicami i w moich relacjach z nimi nic się nie zmieniło. Pozostali w dobrych relacjach. Przyjaźnili się do końca. Miałam po prostu trochę inną wersję rodziny.
Zamieszkałaś w Warszawie, bo...
Tu spotkałam miłość. To jest ten moment, kiedy trzeba wybrać jakieś miejsce. A skoro tu jest mój partner, więc wybrałam. On też się wychował w Stanach, więc gdybyśmy chcieli zamieszkać w Ameryce, to nie będzie trudne. Ale zadomowiłam się na Saskiej Kępie. Kocham to miejsce i moje życie tutaj. A co będzie za parę lat? Nie wiem. Oboje jesteśmy otwarci na przygody życiowe.
Piszesz, tak jak tata…
Zawsze pisałam. Pisanie stanowiło naturalna część mojego życia. Tak bardzo, że się wobec tego buntowałam. Postanowiłam, że chcę mieć “normalną” pracę, przy biurku. Za dużo było tych artystów wokół mnie, uznałam więc, że będę inna, zupełnie normalna. Jednak wszystkie moje zajęcia okazywały się nie tak całkiem normalne. Pracowałam w sztabach wyborczych, w gazecie, uczyłam w szkole na Bronksie. Pracowałam przy festiwalach filmowych i teatralnych. Często przy projektach non-profit, na przykład związanych z edukacją społeczną. W polityce i w więzieniu Sing Sing, gdzie byłam wolontariuszką.
Co na to tata?
Muszę przyznać, że on z jednej strony był niezwykle zainteresowany tym, co robię i podobały mu się historie, które o tym opowiadałam. Takie miejsca jak Sing Sing wydawały mu się fascynujące ze względu na postacie, które można tam spotkać. Ale też nieco się denerwował. Szczególnie, kiedy jego zdaniem za bardzo się angażowałam. Uważał, że to odciąga mnie od pisania. Wolał, żebym uważnie obserwowała, a nie angażowała się w działanie.
Te historie mu się podobały, bo można je było wykorzystać literacko?
Teoretycznie tak, ale jednocześnie nie mógł tego zrobić. Mieliśmy zasadę, kiedy ktoś opowiada coś ciekawego, może zaznaczyć, że to jest jego historia: “ja to piszę”. I wtedy wiadomo, nie można tego wykorzystać. Z pisarzami trzeba trochę uważać, bo wszystko opiszą. Co jest zrozumiałe. Sama też uważam, że sztuka, która wykorzystuje rzeczywistość, jest najlepsza. Ale właśnie dlatego ustaliliśmy zasady.
Pracowaliście razem przy scenariuszu filmu o Jerzym Kosińskim.
Tata go napisał, a ja przetłumaczyłam na angielski. Wcześniej kilka razy tłumaczyłam jego twórczość. Zaczęłam mając 16 lat. To była jednoaktówka “Home Section”. Nie bardzo mi się chciało. W tym wieku zazwyczaj ma się mnóstwo ciekawszych zajęć niż tłumaczenie tekstów ojca. A on się upierał: “Siedź i tłumacz, córeczko”. Żeby mnie przekonać, dał mi sto dolarów. Potem tłumaczyłam też kilka jeszcze jego scenariuszy i książkę “Ostatni cieć”. Konsultowałam z nim to tłumaczenie, ale skończyłam już po jego śmierci.
Tacie zależało, żebyś mówiła po polsku?
Myślę, że tak. W Stanach, kiedy poszłam do amerykańskiej szkoły, szybko zaczęłam mówić tylko po angielsku. Chociaż rodzice mówili do mnie po polsku i ich rozumiałam. Ale przestałam mówić w tym języku. Wtedy wysłali mnie na wakacje do Polski. Spędzałam je u rodziny. Z kuzynkami Malwiną i Sabiną. Albo z przyszytą rodziną - Weroniką Olbrychską, i jej rodzicami. Tutaj raczej nie mówiło się po angielsku – więc nie miałam wyjścia - musiałam zacząć znowu mówić po polsku.
Bardzo podobni i jednocześnie różni. We mnie jest jednak optymizm, którego on nigdy nie mógł rozumieć. Ja mówiłam: “Jest świetnie”, a on na to: “Co ty mówisz, jest strasznie”.
Twój optymizm to wpływ Ameryki?
Amerykańska kultura miała na mnie duży wpływ. Ale żyłam też w obszarze wpływu elementów polsko-rosyjsko-wschodnich: metafizyki, duchowości. A jednak mam zaszczepiony optymizm. Właśnie dlatego tak dobrze nam się razem pracowało - mogliśmy sobie pokazywać inne punkty widzenia. Rozumiałam jego poczucie humoru, jego język, nastroje. Ale mogłam mu też powiedzieć: zobacz, to można jeszcze interpretować inaczej, istnieje inny sposób patrzenia, świat może też tak wyglądać. I on się zaciekawiał. Mam wrażenie, że był wiecznie młody. Wszystko go interesowało. Chciał wiedzieć, co się dzieje, o czym się rozmawia, co jest popularne. A jednocześnie interesował się klasyką, historią, poezją. Jedynie technologia nie była jego mocną stroną. Dałam mu kiedyś swojego smartfona. To była rewolucja w jego życiu. Kiedyś wysłałam mu jako ciekawostkę tekst pełnej przekleństw hip-hopowej piosenki. A on niechcący zaczął rozsyłać ją różnym osobom. Dzwoni do mnie: “Córeczko, musisz coś z tym zrobić, bo nie wiem, jak to zlikwidować. Już nawet nie wiem, komu to powysyłałem”. Musiałam ratować sytuację.
Byliście ze sobą blisko?
Mieliśmy bardzo dobre relacje. Staliśmy się przyjaciółmi, ale nigdy nie przestawał być moim ojcem. Chociaż może lepiej pasowałoby określenie: mentor. Od czasu, kiedy przyjechałam do Polski, spędzaliśmy ze sobą dużo czasu. Rozmawialiśmy o pisaniu, a przy okazji załatwialiśmy nudne sprawy: wymiana opon, badania, wizyty i lekarza, w urzędzie. I jedzenie. Oboje mieliśmy tak samo: ciągły głód i poczucie, że jedzenie jest trochę nudne. Jadaliśmy często razem. Ale ważne było, żeby to nie trwało za długo i żeby jak najmniej żuć. Na przykład kotlet mielony jest ok, ale policzki wołowe już tylko jeśli wystarczająco miękkie. Jadaliśmy najczęściej na Saskiej kępie albo w Czytelniku. Mogłam mu powiedzieć o wszystkim. Nie miałam żadnych oporów. On i tak zawsze mówił co chciał. Nie miał skłonności do oceniania. Poza tym wszystko traktował jak literaturę. Cokolwiek bym mu o sobie powiedziała, wydawało mu się interesujące. A im to, co mówiłam, było dziwniejsze, tym ciekawsze.
Kiedy zdarzało się coś dramatycznego, to się angażował?
Odpukać, żadnych wielkich dramatów nie przeżywałam. Ale zawsze był, kiedy go potrzebowałam. Czasem dzwoniliśmy do siebie mając doła. Ja jęczałam: "Nie wierzę w siebie, nie mogę pisać, jestem w depresji". Wtedy mówił: "Co ty w ogóle mówisz, córeczko?". I zaraz przyjeżdżał. Czasem on miał zły dzień. Pomagaliśmy sobie, wspieraliśmy się nawzajem. Tego mi teraz brakuje... Kiedy jest taka przygnębiająca pogoda, Tata Janusz bardzo by się przydał.
Co robiliście razem w takie dni?
Oglądaliśmy filmy i seriale. Lubiliśmy o nich potem rozmawiać, bo kino było dla nas obojga niezwykle ważne. Mieliśmy plan, że jak już ukaże się "Bezsenność w czasie karnawału", napiszemy scenariusz i razem go wyreżyserujemy. Mieliśmy nawet parę pomysłów na to, o czym ten film ma być. Tata napisał dużo scenariuszy, ale oddawał je reżyserom, którzy zawsze mają własną interpretację. Nie było mu łatwo, widzieć na ekranie swoją historię opowiedzianą inaczej, niż sobie wyobrażał. Dlatego chciał, żebyśmy zrobili własny film. Elementem tego planu było założenie, że postaram się zdobyć doświadczenie filmowe. Więc kiedy parę miesięcy po śmierci taty dostałam telefon w sprawie pracy przy filmie "The Coldest Game”, poczułam, że to metafizyczny zbieg okoliczności. Miesiąc później pojawiła się propozycja pracy przy kolejnym filmie "Safe Inside". Pomyślałam, że tata to załatwił. Chce, żebym zrealizowała nasz plan.
Która z tych rzeczy, które ci mówił tata, zostanie z tobą na zawsze?
Bez względu na to, jak to brzmi, dźwięczy mi w uszach jego “Kurwa, pisz!”.
Może mówił to też do siebie?
Raczej nie. Zazdrościłam mu tej niesamowitej, żelaznej dyscypliny. Pisał zawsze rano po obudzeniu i porannej kawie. Po pisaniu coś jadł, spotykał się ludźmi i rozmawiał o pisaniu. A wieczorami albo coś notował, choć rzadko, albo czytał to, co napisał rano. Pisał zawsze. Bez ustanku. I wszystko, co zaczynał, kończył. Oprócz swojej ostatniej książki.
Coś się w tobie zmieniło?
Wiele rzeczy, które pisałam, pozostały nieskończone, bo wydawało mi się, że zawsze mogę do nich wrócić. Teraz nie myślę już, że wszystko mogę odkładać na potem. Jego śmierć była taka nagła, nieoczekiwana. Nie byłam na to przygotowana. Coś zmieniło się w mojej głowie. Dawniej myślałam “kiedyś”, a od jego odejścia myślę “teraz”.
Janusz Głowacki (1938-2017) Prozaik, opublikował m.in.: „Z głowy”, „Jak być kochanym”, „Good night, Dżerzi”, dramaturg: „Kopciuch”, „Antygona w nowym Jorku” i scenarzysta: „Trzeba zabić tę miłość” Janusza Morgensterna, „Rejs” Marka Piwowskiego, „Zimna wojna” Pawła Pawlikowskiego. W 1981 roku wyemigrował najpierw do Londynu, potem do Stanów. Ostatnie lata spędził w Polsce.
Zuza Głowacka, rocznik 1979, córka Janusza Głowackiego i Ewy Zadrzyńskiej. Pisarka („Manhattan pod wodą”) i tłumaczka. Po powrocie z USA mieszka w Warszawie.