Osobowość światowego baletu. Wspaniały tancerz, genialny choreograf. Dyrektor Polskiego Baletu Narodowego Krzysztof Pastor nie lubi narzekać na trudy w swej profesji, jednak zapytaliśmy go, jaką cenę płaci się za mistrzostwo w tej dziedzinie.
Spis treści
PANI: Ma pan uduchowione nazwisko... Pastor posiada władzę nad ludzką duszą. Wielki artysta również. Idąc tym tropem, balet to przypadek czy przeznaczenie?
KRZYSZTOF PASTOR: Przypadek, który okazał się przeznaczeniem. Banalna historia. Moi rodzice byli związani z medycyną. Ojciec był epidemiologiem, a mama stomatologiem. Uwielbiała tańczyć, chodziła nawet na kursy tańca towarzyskiego, a dziadek był wodzirejem: prowadził zabawy, tańczył i śpiewał. Jako dziecko postanowiłem, że będę grać na skrzypcach. Rodzice kupili mi piękny instrument, który okazał się mordęgą. Trzeba było stać w miejscu i piłować, a ja miałem siedem lat i rozpierała mnie energia. Dźwięki w moim wykonaniu były okropne. Po roku chciałem zrezygnować, ale mój nauczyciel, pan Trąbka, powiedział rodzicom, że mam bardzo dobry słuch. Babcia, która zajmowała się mną i moim bratem, przeczytała w „Wieczorze Wybrzeża” ogłoszenie o naborze do gdańskiej szkoły baletowej.
I uznali, że to idealne miejsce dla pana. Faktycznie, klasyczny przypadek!
Przyjąłem to bez entuzjazmu. Podczas egzaminu sprawdzono moje warunki fizyczne i muzykalność. Potem była rozmowa z Piotrem Schulzem, moim pierwszym nauczycielem tańca klasycznego. Pamiętam, jak zapytał: „Widzę, że w ciągu roku szkolnego opuściłeś 11 dni. Z jakiego powodu?”. Byłem zdumiony. Cóż to jest 11 dni?! A dla niego to było bardzo dużo, bo codzienny trening jest w balecie szalenie ważny. Dopiero parę lat później usłyszałem słynne zdanie Rudolfa Nuriejewa: „Jeden dzień nieobecności odczujesz tylko ty, dwa dni zauważy twój pedagog, a trzy dni nieobecności widzą wszyscy”. No więc miałem 11 opuszczonych dni i tatuaż kotka na kostce namalowany długopisem. Mogłem uchodzić za łobuza. (śmiech)
Na szczęście pana przyjęli! Jakie miał pan wtedy pojęcie o balecie?
Absolutnie żadnego. To nie była miłość od pierwszego wejrzenia, ale szkołę od razu pokochałem. Z normalnej podstawówki nie mam żadnych wspomnień, z baletowej zostały mi przyjaźnie. Przed chwilą rozmawiałem przez telefon z Arkiem Duchem, który teraz mieszka w Berlinie. Chodziliśmy razem do klasy. Kiedy ktoś wpadał na zastępstwo, my zawsze rozrabialiśmy. „Nazwiska?”. „Pastor z Duchem”. „Żarty sobie stroicie?! Jazda do dyrektora!”
Spędzaliśmy cały dzień w szkole. Lubiłem skoczne tańce ludowe: mazura, oberka, kujawiaka. Technika tańca klasycznego jest bardzo trudna, wymaga pracy od podstaw, krok po kroku. Nudy dla małego chłopca. Trzeba stać, trzymając się drążka i wyciągać nogę, starać się wyprostować kolano, wyciągnąć stopę, ułożyć ciało w baletowej formie. Żmudne rzeźbienie. Po roku z sześcioma chłopakami z klasy wystąpiłem w „Jeziorze łabędzim” w Operze Bałtyckiej. Byliśmy błazenkami z czapkami jak u Stańczyka i tańczyliśmy z ogromnym zapałem. Do dziś pamiętam fascynację tym występem.
W szkole baletowej słyszał pan same pochwały?
Nikt mi nie mówił: „O, masz talent”. Nie mam w ogóle takich wspomnień. Pamiętam, że pod koniec szkoły podstawowej zmienili nam pedagoga. Nowy uważał, że cała klasa jest poniżej oczekiwanego poziomu. To był moment zwrotny, byłem w rozterce. Interesowałem się historią, pomyślałem, że mógłbym przejść do normalnego liceum, a potem studiować prawo. Ale zaczęliśmy ostro pracować i szybko poczułem efekty. Nie lubię mówić o tym zawodzie w kontekście cierpienia i martyrologii. To ciężka, w porywach wyczerpująca fizycznie praca, która jednocześnie daje ogromną radość i satysfakcję. Na koniec przedstawienia wszyscy są zmęczeni, zlani potem, ale mają promienny uśmiech na twarzy. Prawdziwy, nie na pokaz. Jedynym cieniem tej profesji jest to, że…
…nie trwa wiecznie.
Raczej krócej niż dłużej. A wracając do szkoły, kiedy zaczynałem, w klasie było 15 chłopców i 15 dziewcząt. Dyplom zrobiło pięciu chłopców i dziesięć dziewcząt. Jedni nadają się do tego zawodu, inni nie. Na dyplomie tańczyłem wariacje księcia z „Jeziora łabędziego” i walca cis-moll z baletu „Chopiniana”. Potem zdawałem klasyczną maturę. W czerwcu na scenie Opery Leśnej w Sopocie szkoła wystawiała „Królewnę Śnieżkę i siedmiu krasnoludków”. Do głównych ról zapraszano solistów z Gdańska lub z Łodzi, ale też ja i Duch dostaliśmy szansę zatańczenia głównych ról męskich. To była duża nobilitacja.
Ma pan 18 lat, dyplom w kieszeni i konkretne plany na przyszłość?
Mieszkaliśmy z rodzicami w Sopocie. Nad pianinem miałem zawieszoną mapę samochodową Europy i pinezki wbite w miejsca, w których chciałbym kiedyś pracować: Rzym, Paryż, Londyn, Amsterdam. Nie wiedziałem, jak wygląda świat tańca w Holandii, ale już wtedy mnie pociągała. Pierwszy angaż dostałem w Polskim Teatrze Tańca pod dyrekcją świetnego choreografa Conrada Drzewieckiego. Pojechaliśmy z Arkiem Duchem pociągiem do Poznania, by podpisać umowę. Dojechaliśmy przed piątą rano, był sierpień, ciepło, położyliśmy się na trawniku i pospaliśmy do godziny otwarcia teatru, nikt nam nie przeszkadzał. Bardzo przeżyłem przeprowadzkę do Poznania, bo byliśmy bliską, zżytą rodziną. Mama odprowadziła mnie na dworzec. Poszła kupić gazety i kiedy wróciła na peron, ja już odjeżdżałem. Przejechałem obok niej, ale ona mnie nie widziała. Żal ścisnął mi gardło.
Czyli wyprawa w dorosłość. Trzeba wynająć mieszkanie, prać, robić zakupy...
W ciągu czterech lat w moim życiu osobistym dokonała się rewolucja. Z perspektywy czasu myślę, że to jest cena, którą płaci się, wskakując nagle w dorosłe życie, niewiele o nim wiedząc, bez pomocy i emocjonalnego wsparcia rodziny. Człowiek szuka bliskości z innymi ludźmi i... różnie to wychodzi. Nie wszystkie decyzje są rozważne i mądre.
Uczymy się na własnych błędach. Albo nie… W Poznaniu debiutuje pan jako solista.
Obaj z Arkiem byliśmy w zespole silnym zastrzykiem. On został dłużej, ja ze względu na perturbacje osobiste po dwóch latach przeniosłem się do Łodzi. Ale w Poznaniu zacząłem rozwijać się jako artysta. Conrad Drzewiecki był silną osobowością, dominującą. Trochę apodyktyczną, w jego zespole po raz pierwszy przeżyłem rodzaj buntu. Uwielbiałem tańczyć Kaina w balecie „Odwieczne pieśni” z muzyką Karłowicza. Conrad oparł choreografię na biblijnej historii Adama i Ewy oraz ich synów Kaina i Abla. Miałem brata i podchodziłem do tej roli bardzo emocjonalnie, na granicy histerii. Dla mnie to nie była tylko „gimnastyka”. Czułem, że jest tam głęboki, etyczny sens. Miałem własną wizję bratobójstwa i walczyłem o nią z Conradem, który oczekiwał ode mnie czegoś innego. Nasz zespół dużo wtedy podróżował po Europie. Po jakimś przedstawieniu Conrad podszedł do mnie za kulisami i powiedział: „Wiesz, że to nie jest to, czego chcę, ale muszę przyznać, że chwyta mnie za gardło”. To był jeden z największych komplementów, jakie w życiu usłyszałem.
W Łodzi został pan pierwszym solistą baletu Teatru Wielkiego. Tam pan okrzepł, dojrzał?
Bardzo długo dojrzewałem. Nie jestem pewny, czy mi się to do końca udało. (śmiech) W Łodzi tańczyłem m.in. Księcia w „Dziadku do orzechów” i główną postać męską w „Giselle”. W czasie święta winobrania książę Albert w chłopskim przebraniu rozkochuje w sobie i uwodzi piękną Giselle, nieświadomą całej maskarady. O rękę Giselle stara się leśniczy Hilarion, to on demaskuje Alberta w obecności jego oficjalnej narzeczonej. Zrozpaczona Giselle umiera, a Albert rozumie swój błąd.
W drugim akcie nieszczęśliwy książę pojawia się na cmentarzu z pięknym bukietem lilii. Bardzo lubiłem to wejście. Pozornie nic się tam nie dzieje: idzie z kwiatami, cierpi i wzdycha. W balecie chodzi o stworzenie emocji, które potrafią wyrazić więcej niż słowa.
Piękne. Z Łodzi ruszył pan na 27-letnią emigrację. To była świadoma decyzja, wymuszona przez politykę?
Nie byłem uciekinierem politycznym, tylko emigrantem. W komunie każdy tancerz chciał wyjechać, najczęściej do Niemiec, gdzie było dużo zespołów baletowych, od renomowanych po mniejsze. Berlin, Monachium, Düsseldorf, Stuttgart, Hamburg. Nie wszystkich przyjmowano, ale każdy próbował, ja również. Na wagę złota był wówczas wydawany każdego roku na Zachodzie informator z adresami wszystkich europejskich teatrów, nazwiskami dyrektorów oraz członków zespołów. W 1980 do Łodzi przyjechał Jerzy Makarowski, były warszawski tancerz, a wtedy już choreograf i szef zespołu w niewielkim Hof w Bawarii. Nie zatańczyłem wprawdzie w balecie, który wtedy zrealizował w Łodzi, bo miałem operację łękotki, ale zaprosił mnie do Hof. Teatr wyraził zgodę na urlop bezpłatny, agencja PAGART zaakceptowała mój kontrakt i rankiem 13 grudnia 1981 roku wsiadłem do Fiata 125p i ruszyłem do Niemiec. Dojechałem za Poznań i zawróciłem. Na drogach pojawiły się czołgi... W Poznaniu zatrzymałem się na noc u przyjaciół. Następnego dnia pomogli mi załatwić benzynę i wróciłem do Łodzi. Udało mi się wyjechać dopiero kilka miesięcy później. W Hof spędziłem półtora roku i pojechałem do Lyonu.
Musiał pan za każdym razem udowadniać swoją wartość? Czuł się pan artystą drugiej kategorii?
Nie. W tym zawodzie wszyscy jesteśmy wędrowcami, obcymi w różnych częściach świata. Natomiast dość długo miałem kompleks przybysza zza żelaznej kurtyny, z tej paździerzowej biedy, gdzie wielu rzeczy nie można było kupić. Pamiętam, że gdy przyjechałem do Niemiec, miałem na sobie modną wówczas zieloną kurtkę wojskową z... dziurą. Jako posiadacz Fiata 125p musiałem na noc wyjmować akumulator, bo inaczej rano by nie zapalił. Oblałem się kwasem i wypaliłem w kurtce dziurę, innej nie miałem. Pamiętam, że za pierwszą zaliczkę wymieniłem całą garderobę. Takie to były czasy… W Le Ballet de l’Opéra de Lyon tańczyłem m.in. w baletach Graya Veredona, Hansa van Manena czy Kurta Joossa. Lubiłem szczególnie role dramatyczne w baletach fabularnych, np. Oberona w „Śnie nocy letniej”, gdzie można zaprezentować kunszt aktorski. Było też wiele baletów, które nie opowiadały konkretnych historii, miały tylko wzbudzać emocje. Taniec jest sztuką, która wyraża i wywołuje głębokie przeżycia. Lyon to ważny etap na mojej drodze, ale Francja nie była moim przeznaczeniem.
Holandia stała się dla pana ziemią obiecaną, a Het Nationale Ballet „domem”.
Holandia przyjęła mnie z otwartymi rękami, dała mi możliwość debiutu choreograficznego, zaplecze techniczne i finansowe. W Amsterdamie naprawdę poczułem się jak w domu. Podobało mi się to kosmopolityczne multi-kulti. Holandia była w latach 80. bogata, a jednocześnie w duchu socjalistyczna. Ludzie na luzie, spokojni, nieepatujący bogactwem. Dyrektor zespołu nie przyjeżdżał pod teatr wielką furą, tylko na rowerze. Demokratyzacja i egalitaryzm, o których teraz głośno mówi się w Polsce, w Het Nationale Ballet była stanem naturalnym. Podobnie jak etos pracy, szacunek do drugiego człowieka. Fakt, że ktoś jest pierwszym solistą, nie znaczył, że mógł uważać się za lepszego człowieka. Większa pensja nie oznaczała większych praw. Portier w teatrze nie jest gorszy od dyrektora. Robi coś innego. Całe zawodowe życie w tym duchu funkcjonowałem.
W Het Nationale Ballet narodził się Krzysztof Pastor choreograf.
O choreografii pierwszy raz pomyślałem jeszcze w Polskim Teatrze Tańca. Podczas kolacji na jakimś tournée Conrad Drzewiecki zapytał mojego starszego kolegę, czy nie myślał o stworzeniu choreografii. Miałem 19 lat i uderzyło mnie, że wybitny choreograf zadaje takie pytanie młodemu tancerzowi. Kolega odpowiedział, że absolutnie nie widzi się w tej roli, ale ja pierwszy raz zadałem sobie pytanie, czy potrafiłbym podjąć się tego wyzwania. Zadebiutowałem osiem lat później w Amsterdamie, w ramach Wieczoru Młodych Choreografów. Do muzyki zespołu Pink Floyd zrobiłem zaangażowany balet pt. „Games”. Żyłem już pięć lat poza Polską i oburzały mnie protesty przeciwko zmianom w krajach komunistycznych, bo odbierały nam szansę na wyzwolenie. Pamiętam, że wykorzystałem w balecie słynny globus - piłkę z filmu „Dyktator” Charliego Chaplina. Od tamtej pory tańczyłem i tworzyłem choreografie równolegle. Potem choreografia zaczęła w moim życiu coraz bardziej dominować, aż w wieku 38 lat uznałem, że nadszedł moment, aby przestać już tańczyć.
Wyświetl ten post na Instagramie
Pracował pan na całym świecie: Niemcy, Francja, Holandia, Szkocja, Szwecja, Rosja, Stany Zjednoczone, Litwa, Łotwa, Włochy, Izrael, Hongkong, Australia. Żeby zostać znakomitym tancerzem...
…trzeba taniec po prostu kochać. To trudny i wymagający dyscypliny zawód, ale przysięgam, że bardzo piękny. Dziś młode pokolenie coraz częściej mówi o balansie między pracą a życiem. Taniec to dziedzina sztuki, która wymaga zarówno odpoczynku, jak i szaleństwa, zabawy, ale też determinacji, odporności psychicznej i poświęcenia. Nie mam na myśli poświęcenia w sensie martyrologicznym. Chodzi mi o oddanie się temu zawodowi – wtedy tancerz może wiele osiągnąć. Czasami tego zawodu nienawidzisz, ale dyscyplina i rutyna pozwolą ci przejść przez trudny okres. Natomiast jeśli wybiera się go tylko dla sławy lub pieniędzy, można się gorzko rozczarować.
Do Polski wrócił pan w 2009 roku na stanowisko dyrektora Polskiego Baletu Narodowego. Z jednej strony wyzwanie, z drugiej – piękne zwieńczenie kariery.
Wahałem się. Miałem prestiżowe stanowisko choreografa-rezydenta w Het Nationale Ballet, przygotowywałem realizacje w różnych miejscach na świecie. Moja żona jest Włoszką, poznaliśmy się w Amsterdamie. Tam urodziły się nasze dzieci Oliwia i Jan, mówiły po włosku i angielsku. Przeprowadzka do Warszawy oznaczała dla nas wszystkich ogromne wyzwanie. Simonetta mnie namawiała i wspierała, choć dla niej to było dużo trudniejsze. Zmiana kraju, języka, rodzaj wykorzenienia często jest wpisany w ten zawód, oboje mamy tego świadomość. Po 16 latach generalnie jestem zadowolony, bardzo dużo rzeczy udało mi się zrobić. Ale były i są momenty, kiedy zadaję sobie pytanie: czy to była dobra decyzja?
Wyświetl ten post na Instagramie
I jak brzmi odpowiedź?
Była dobra. Choć czasami zdarza mi się wątpić, z różnych powodów.
Dubito ergo sum. Wątpię więc jestem. Ma pan na koncie ponad 70 porywających choreografii, m.in. „Romeo i Julia”, „Burza”, „Dracula”... Zapłacił pan za to wysoką cenę osobistą?
Praca choreografa i dyrektora jest strasznie absorbująca, przynajmniej w moim wypadku jest to wręcz obsesyjne myślenie o tym, co się robi. To mnie pożera. Z moimi dziećmi jestem wprawdzie blisko, ale patrząc z perspektywy widzę, że przez ten zawód nie spędziłem z nimi tyle czasu – nie tylko fizycznie, również emocjonalnie – ile bym chciał. Kiedy pracuję nad nowym baletem, nie mogę spać, jestem tym całkowicie pochłonięty. Często przeżywam momenty niepewności, małych panik – co dalej? Każdy balet jest formą poszukiwania czegoś oryginalnego, na rezultat składa się mnóstwo elementów. Nawet jeżeli jestem bardzo dobrze przygotowany, mam rozpisany cały balet na sekundy, to gdy wchodzę do sali baletowej, nie wiem, co się wydarzy. Naprzeciwko mnie stoi ponad 60 osób, a ja zaczynam coś zupełnie nowego. Są tancerze, z którymi uwielbiam pracować. Czuję się z nimi komfortowo, bo wiem, że są kreatywni, że mnie zrozumieją, że im zależy. Jednak nie zawsze tak jest. Język ciała jest sugestywny. Wiem, czy są szczęśliwi, czy mają problem. Wszystko widać.
Od 16 lat jest pan kapitanem tego okrętu. Nad czym pan teraz pracuje?
Nad historią Prometeusza. Wymyśliłem to w Australii, gdy busz trawiły ogromne pożary, których nikt nie potrafił zatrzymać. Prometeusz zdobył ogień dla ludzkości, kradnąc go bogom. Miał nieść progres, postęp, ale ogień potrafi też siać zniszczenie. Zemsta Zeusa, który z pomocą bogów na Olimpie stworzył Pandorę, najpiękniejszą kobietę, i wysłał ją na Ziemię z puszką pełną nieszczęść, żeby uwiodła Epimeteusza, brata Prometeusza. W ten sposób chciał ukarać ludzkość za wykradzenie daru ognia. Z kolei orzeł, który za dnia wyjada Prometeuszowi wątrobę, jest symbolem kary personalnej i odkupienia winy. Ogień jako symbol postępu i cywilizacji, ale też symbol destrukcji, który nam cywilizacja przynosi. Będę ratował świat. (śmiech)
Wyświetl ten post na Instagramie
Urodził się pan dla baletu?
Nie urodziłem się dla baletu ani dla baletu nie umrę. Kocham mój zawód, uwielbiałem tańczyć, uwielbiam emocje przy tworzeniu choreografii. Uważam się za szczęśliwca, bo czuję się spełniony. Ale… Mam jeszcze kilka rzeczy do zrobienia, a później udam się na zasłużony odpoczynek. Jest życie przed baletem i po nim.