Rola Stanisławy była niczym podróż w czasie. Na planie filmu "Gierek" Małgorzata Kożuchowska, bohaterka marcowego wydania magazynu Twój STYL, poczuła się jak w latach dzieciństwa. Dlatego rozmawiamy o jej zielonej meblościance, szpanerskich wtedy sztruksach z darów i występach na obozie pionierów. Ale spojrzenie wstecz pomaga ocenić tu i teraz. "Nie chodzi o to, że byliśmy młodsi. Raczej o ówczesne poczucie wspólnoty. Kiedyś bardziej liczyło się być niż mieć".
Filmowi Stasia i Edzio wirują w tańcu, patrzą sobie miłośnie w oczy. Ona ma sukienkę w graficzne wzory, która dziś zrobiłaby furorę jako modny vintage. Jest rok 1976, sylwester. Trwa najlepsza PRL-owska dekada. Kieszonkowy dobrobyt. "Telewizor, meble, mały fiat", spodnie dzwony, coca-cola. Czasem coś ekstra z Pewexu. Nawet ABBA do nas przyjeżdża. Gospodarka stoi na glinianych nogach, ale jeszcze mało kto zdaje sobie z tego sprawę. Niech żyje bal!
TWÓJ STYL: Jak ci było z tymi włosami w kok à la Stasia Gierkowa?
MAŁGORZATA KOŻUCHOWSKA: Myślałam, że będzie ciężko. Ale czułam się bezpiecznie, na balu tańczyłam w nim całą noc. Lubię metamorfozy, charakteryzację, kostium. Mam „gen kameleona”, nie boję się zmian. A kok? Zamieściłam swego czasu na Instagramie zdjęcie w podobnej fryzurze, z 1997 roku. Dopisałam żartem, że już wtedy cichaczem szykowałam się do roli Stasi.
Chodziła plotka, że Gierkowa latała się czesać do Paryża.
Z tego, co wiem, przesadzona. Natomiast prawdą jest, że słynne garsonki szyła w zakładzie krawieckim Elegancja w Katowicach. Nawet po przeprowadzce do Warszawy, gdy Gierek został pierwszym sekretarzem KC. Była w końcu pierwszą damą i z tej okazji… przysługiwała jej prenumerata „Burdy”. Niektóre wzory były stamtąd. Ja takie sprawy akurat znakomicie pamiętam z dzieciństwa, bo mama szyła. Na maszynie Łucznik. I też brała wykroje z „Burdy”. Miała narzędzie – coś w rodzaju obrotowego nożyka jak do pizzy, ale z ząbkami. Brała rozkładane płachty z wykresami w różnych kolorach – tu rękaw, tam plecy, jeździła po nich i robiła rowki.
Sukienka na filmowym sylwestrze jest pięknie uszyta.
Odtworzona przez kostiumografkę Annę Szaluś na podstawie zdjęć. Jeden do jednego – taką Stasia miała podczas wizyty na Kubie. Gruby żakard ze złotą nitką, fiolet, pomarańcz, „klimtowski” wzór. Dbałość o szczegóły na planie była niesamowita. Sukienki, buty, podomki… I wałki! Obowiązkowo. Też symbol epoki. Mnie samej zdarzyło się w nich spać może raz, przed pierwszą komunią świętą, bo się uparłam. Pogoda wtedy była typu deszczograd, więc po godzinie po „korkociągach” zostało wspomnienie. Ale wracając na plan: dla aktora to marzenie zagrać w produkcji z epoki, gdzie trzeba odwzorować cały świat. Na potrzeby filmu jedna z katowickich ulic została zamknięta i zamieniona w taką z lat 70. Jakbym się przeniosła do czasów dzieciństwa!
Efekt magdalenki Prousta?
Było wiele takich chwil. Na przykład przychodzi Gierek do domu i mówi, że będzie jechał w delegację do Stanów. Stasia zarządza, że ma przywieźć synom dżinsy. On: po co, przecież są nasze polskie teksasy. Stasia: teksasy możesz sam nosić, synowie wysoko postawionych ludzi w partii noszą porządne amerykańskie dżinsy. Ale to nie koniec. Edward mówi, że ona w tę podróż jedzie z nim. Zdarzył się taki dubel, gdy jako Stasia z radości rzucam się na męża i… zapada się pod nami kanapa! Oczywiście nie było tego w scenariuszu! Scena jak z PRL, bo przecież – pamiętasz – wtedy wszystko było na plaster i sznurek, ledwo się trzymało, jedna wielka prowizorka.
Jak to się stało, że zagrałaś Stasię? Warunki nie do końca...
Sama byłam zaskoczona, kiedy zadzwonił producent Janusz Iwanowski. Wcześniej zrobiliśmy razem Proceder, grałam gangsterkę Łysą. Tu miałam być sekretarką, potem dziewczyną z UB. I nagle dostaję propozycję: zagrasz Stasię! Mówię: nie pasuję, jestem innej figury, będzie widać, przecież ona była dużo niższa od męża. Tym bardziej że Misiek Koterski przytył do roli i wizualnie się do Gierka upodobnił. Ale producent przekonywał, że robimy film, który jest pewną wizją artystyczną. Gierek przyjechał z Zachodu i na tle szaroburego PRL-u wyróżniają się ze Stasią eleganckim sznytem. Mama mówiła mi, że Gierek po Gomułce był faktycznie kimś takim, kto miał wizerunkowo partii pomóc. Konotacje zachodnioeuropejskie, znajomość języków, inny ubiór. Spędził kilka lat we Francji, potem w Belgii – przecież my a Zachód to były dwa różne światy. Gdy pojechałam pierwszy raz do RFN jako licealistka, byłam w szoku – że tak niedaleko od Polski było tak kompletnie inne życie, tak porażający dobrobyt. Naiwnie pytałam mamę: jak to możliwe, że oni przegrali wojnę?
Jaki był twój patent na rolę?
Empatia i miłość. Ambicje Stasi były związane z rodziną i domem. Nie lubiła wyjść, podczas których musiała pełnić funkcje reprezentacyjne – starałam się to pokazać. Ciekawie skonfrontować się z taką postacią, bo jest zaprzeczeniem tego, co my, kobiety, przez lata wywalczyłyśmy. To wzorzec lat 70. i wcześniejszych, kiedy żona zostawała w domu, a mąż utrzymywał rodzinę i realizował ambicje zawodowe. Nakręciliśmy charakterystyczną scenę: Gierek wraca, ona czeka na niego z miską gorącej wody, klęka, zdejmuje mu buty, skarpetki i moczy nogi. Stary śląski zwyczaj, pamiętasz z filmów Kutza? Jak górnicy wracali z szychty. Wyraz szacunku dla pracy. Scena nie weszła, będzie może w planowanym miniserialu. Stasi zarzucano, że jest mało reprezentacyjna, że nie ma wykształcenia – zresztą później zrobiła magisterkę. Koncentrowała się na prowadzeniu domu. Czy była szczęśliwa i jej to wystarczało? Wydaje się, że tak. Widzę u niej pokorę. I umiejętność odnalezienia w zastanej sytuacji tego, co cieszy i daje poczucie sensu. Moja mama pracowała zawodowo, prowadziła dom, wychowywała nas, była powiernikiem ojca. Pracował na uniwersytecie toruńskim, pisał prace naukowe, działał w Solidarności – wszystko konsultowane z mamą. Z domu mam wzór małżeństwa partnerskiego. Ale babcie żyły w modelu jak Stasia. Dziadek ze strony mamy był nauczycielem geografii i języka polskiego, dyrektorem szkoły w Tarnowskich Górach, babcia wychowywała trójkę dzieci. Drugi był naczelnikiem poczty w Wielkopolsce, w Pogorzeli. Babcia zajmowała się domem, czwórką dzieci, ogrodem, kurami.
Znalazłam w Pomocniku historycznym. Dekada Gierka "Polityki" informację, że to właśnie może dzięki Stasi w wystąpieniach Gierka pobrzmiewały akcenty feministyczne: "kobieta powinna wyjść z zaklętego kręgu kuchni i garnków".
Są dwie biografie Gierka, ale o Stasi jest mało. Trzeba było budować ze strzępów relacji, czasami sprzecznych. Ale we wszystkich było o tym, że Gierkowie tworzyli zgodne małżeństwo. Wyszła za niego jako 18-latka, przeżyli razem 64 lata. Szkoda, że w filmie opowiadamy o czasach, kiedy już nie mieszkali z nimi synowie. Relacja z dziećmi byłaby ciekawa, zwłaszcza że Stasia ponoć świetnie sprawdzała się jako mama, a potem babcia. Mieli trzech synów, jednego stracili, gdy miał niespełna rok. Myślę, że to było dla niej ciężkie.
Grasz osobę, która istniała. Czujesz – nazwę to: powinność duchową, żeby ją uczciwie przedstawić?
Czułam odpowiedzialność, dlatego starałam się być w pracy nad postacią uczciwa. Obciążenie w jeszcze większym stopniu dotyczyło Michała, on przez te ponad dwie godziny niemal nie schodzi z ekranu. Stasia jest ledwie zaznaczona. To niepełny obraz. Chciałam, by była wiarygodna, normalna. W kapciach, szlafroku, czasem zmęczona, niewyspana. Kobieta, której wybory zostały zdeterminowane przez wybory męża.
Jak się "zgrywaliście" z Michałem Koterskim?
Nigdy nie spotkaliśmy się w pracy, byłam więc go ciekawa. Powierzenie mu tej roli to decyzja kontrowersyjna –wszyscy o tym wiedzieli, na czele z Miśkiem. I co się okazało? Na planie świetnie sprawdziła się Miśkowa prostolinijność: co w sercu, to na języku. On nie udaje, nie kombinuje. Ma w sobie prawdę, jest autentyczny. Do tej postaci okazało się to idealne. Tata opowiadał, że Gierek pokazał ludzką twarz partii. Umiał rozmawiać, skracać dystans. Misiek podobnie, nawet nie musiał tego grać. Od razu było porozumienie, a przecież już pierwszego dnia mieliśmy trudną scenę. Gierkowie dowiadują się, że muszą wyjeżdżać z Warszawy. Ona krzyczy: "Edziu, ja cię nie zostawię samego!".
Zostawmy Stasię z Edwardem raczej na tym balu sylwestrowym ’76/’77, niech dalej tańczą. A ja chcę zapytać, co w tamtym czasie robi w Toruniu mała Gosia Kożuchowska.
Jest w euforii, bo przeprowadzamy się do większego mieszkania – szóste piętro w bloku na osiedlu z wielkiej płyty. Mam nowy pokój z siostrą, słomiankę nad łóżkiem, do której przyczepiam widokówki z psami i rysunki, zmieniam dekorację w zależności od pory roku. Widzę teraz podobny zwyczaj u syna, który rysuje, wycina i przyczepia prace do tapety – ostatnio "zinksy", takie plastikowe ludziki... Każda rzecz, która znalazła się w toruńskim mieszaniu, była z gatunku "udało się". Pamiętam, jak u d a ł o się kupić meblościankę. Fronty w kolorze butelkowej zieleni, pewnie ze sklejki. Dziś jest w starym domu rodzinnym w Pogorzeli, gdzie tata czasem jeździ. Mieszkania w Toruniu już nie ma. Kiedy rodzice przeszli na emeryturę, zaproponowałam im przeprowadzkę do Warszawy. Część mebli pojechała do Pogorzeli i tam powstał minipokój jak z lat 70. Biurko, fotel, meblościanka. Mówi się, że korzenie, wspomnienia – to nas buduje. I teraz to w moim życiu się urealnia i jest wzruszające. Myślę: już nie przywiozę Jasia do toruńskiego mieszkania, nie pokażę, że tu mama spała, tu gotowaliśmy. Ale kawałek atmosfery został przeniesiony w inne miejsce. I rozczula. Przypomina lata 70., kiedy się do dziadków jeździło.
Wiesz, przy okazji Gierka odbyłam podróż sentymentalną do domu drugich dziadków w Tarnowskich Górach. Miałam dzień wolnego na planie i pojechałam, bo blisko. Gdyby ktoś mnie nakręcił ukrytą kamerą... Chodziłam i płakałam.
Z radości czy z żałości?
Z żałości, że to wszystko przeminęło. Niesamowita była konfrontacja pamięci dziecka z tym, co widziałam teraz. Park z sanatorium, zabytkowa sztolnia kopalni srebra i – tak samo obskubana jak kiedyś – budka, w której się kupowało bilet. Szkoła, w której dziadek pracował i mieszkał z rodziną była piękna, z czerwonej cegły. Potem dziadkowie zostali wyeksmitowani, dano im mieszkanie w bloku naprzeciwko. Starzejąc się, patrzyli na niszczejącą szkołę z ogrodem, do którego chodziłam jeszcze jako dziecko. Bzy, stare kasztanowce. Szkoły już nie ma. Blok stoi – zajrzałam na klatkę i zobaczyłam lastryko, które pamiętam z lat 70. Stanęło mi w oczach mieszkanie dziadków. Wąski pokój tramwaj, czarno-biały telewizor. Gabinetojadalnia, z której mam po dziadku szafę biblioteczną, biurko i krzesła. Pamiętam, że dziadek, choć schorowany – po obozie w Dachau – zawsze starał się być elegancki, w nieskazitelnej koszuli. Na biurku trzymał kredki i ołówki naostrzone temperówką z żyletką, równiutko poukładane... Poszłam do kościoła, w którym rodzice brali ślub, a ja chodziłam jako dziecko. Nie pamiętałam wnętrza, ale gdy weszłam, wszystko się przypomniało. Freski, rzeźby na dekady ukryte w najdalszych zakamarkach pamięci. W restauracji zamówiłam zrazy zawijane z czerwoną kapustą, mmm… Smaki z dzieciństwa. Zresztą do dziś jest u nas taki zestaw w święta. Umiem zrobić cały śląski obiad, łącznie z kluseczkami.
Powtarzasz dziecięce smaki w swojej kuchni?
Bartek, mąż, mówi: jak ja bym chciał, żeby u nas w domu co sobotę piekło się ciasto. No, ja też bym chciała. Czasami się udaje. Ale nie co sobotę. A u mnie w domu tak było. Pomagałyśmy mamie. Sernik, pleśniak albo łatwiejsze: biszkopt z galaretką. Placek ze śliwkami i kruszonką – faworyt taty. Jak tata zostawał z nami sam i miał zrobić obiad, mówił zadowolony: Gośka, już namoczyłem groch, będzie grochówka! Jego ukochane danie, nasze nie za bardzo. Co jeszcze? Kiełbasę kroiło się na pół, smażyło na cebuli i jadło z odsmażanymi ziemniakami. I samemu odstawiało mleko na kwaśne. Mama umiała świetnie przygotować pampuchy. Gotowało się wodę, garnek przykrywało gazą i obwiązywało sznurkiem, na to kładło bułeczki. Dawno nie robiła, muszę ją poprosić.
Co jeszcze pamiętasz z lat 70.?
Gwarne imieniny rodziców czy wyjazdy do rodziny, gdzie dzieciaki spały w poprzek na wersalkach. Zabawy na podwórku, choć mama nie pozwalała bawić się do późna. Miałam psa – podobny do tego kundelka, który jest u mnie teraz. Wtedy wybłagałam go u rodziców. Bywał pretekstem do wyjścia z domu. "Idę z Misiem", wołałam i już mnie nie było. Z ważnych wydarzeń – wybór papieża. Rewolucja: najpierw, że został wybrany, potem, że przyjechał i że władze komunistyczne go tak witają. Widziałam to w telewizji, choć u nas oglądało się ją wybiórczo. Teleranek, W starym kinie w niedzielę, festiwale w Opolu i Sopocie. Ale też mecze – z mamą byłyśmy kibickami. Tata wpadał: co to za hałasy? A my: jak to, mistrzostwa są, Lato strzelił gola! Na wzór mamy kochałam się w Gregorym Pecku. Pamiętam też dokument o disnejowskich postaciach – tłumaczyli, że w każdej bajce musi być postać negatywna, żeby na jej tle mogła zaistnieć pozytywna. Ja zawsze chciałam być Królewną Śnieżką. A tu dowiedziałam się, że abyśmy pokochali królewnę, musi być zła królowa, dobro musi mieć z czym wygrywać.
Ty byłaś zawsze grzeczna?
Na pewno się dobrze uczyłam. Czerwony pasek do matury włącznie. Mam karton zeszytów ze szkoły, mama skrzętnie upilnowała. Wszystkie szlaczki starannie wyrysowane. Byłam ambitna. Jako dziecko uświadomiłam sobie, że gdy kobieta wychodzi za mąż, zmienia nazwisko. I pomyślałam: jesteśmy trzy siostry, nazwisko zaniknie... Muszę coś zrobić, żeby nie zanikło. I słowa dotrzymałam!
Od szóstej klasy – kiedy postanowiłam, że zostanę aktorką – brałam udział we wszystkich konkursach recytatorskich, chodziłam na kółka. Oaza, chór szkolny, kościelny zespół młodzieżowy. Jeździłam autobusem na starówkę na zajęcia Studia Poetyckiego prowadzone przez wspaniałą panią Lucynę Sowińską. I po drodze się uczyłam. Moja podstawówka była wyjątkowa – z basenem i ptaszarnią. Dyrektor Józef Wesołowski założył Rzeczpospolitą Dziecięcą: sejm, rząd, prezydent, premier. Byłam ministrem gospodarki, a potem prezydentem. Dyrektor przyjmował mnie w gabinecie, traktował poważnie. To dużo mi dało w życiu dorosłym – umiejętność wyrażania myśli, bycia przedstawicielem grupy.
W tych czasach wszyscy coś zbieraliśmy. Ty...
Znaczki. Mam te klasery do dziś. Nad parą odklejałam królówki – malutkie znaczki z królową angielską, mama miała plik listów z Londynu od byłego narzeczonego. Co sobotę zrywałam się, żeby o dziewiątej stanąć w kolejce pod kioskiem, bo przyjeżdżał „Dziennik Ludowy”, w którym były plakaty Kajagoogoo, Depeche Mode. Po latach, za czasów prosperity Hanki Mostowiak, zostałam zaproszona przez Polonię do Chicago na sylwestra. Patrzę na plakat: moje zdjęcie i w kwadraciku Limahl. Idol z gazetki sprzed lat! Byliśmy oboje gwiazdami imprezy. Gdyby to zdarzyło się 15 lat wcześniej, chybabym padła, że ja z nim w kulisach, na śniadaniu! Przeżywałam też fascynację Stachurą, Starym Dobrym Małżeństwem. I Republiką – wydziergałam torebkę w biało-czarne pasy. Książki? Raczej chłopackie: Verne, London.
Pan Samochodzik?
Mniej, ale podobał mi się film, a najbardziej piękna Ewa Szykulska! Wiesz, mam jeszcze inną refleksję – jest trend, aby dobrze wspominać czasy PRL, całą popkulturową otoczkę, ale to jednak była komuna. Dzięki artystycznym pasjom jako uczennica byłam kilkakrotnie w Związku Radzieckim z występami. Raz w Moskwie nawet obejrzeliśmy balet w teatrze Bolszoj, a jako suweniry przywiozłam kawę, banany i zeszyty. Spędziłam też miesiąc na pionierskim obozie w lesie na Białorusi. Codziennie rano "ważata", czyli drużynowa, wciągała flagę na maszt i krzyczała: Sowietam Lenina wierny! A wszystkie dzieci odpowiadały: Wsiegda wierny! Największym wyróżnieniem, znakiem zaufania i przyjaźni było to, że ktoś ci podarował "gałstuk", czyli czerwoną chustę. Albo odpiął z klapy i dał gwiazdę "Lenin riebionok". Wzięłam rosyjską przyjaciółkę na bok i opowiadałam o stanie wojennym, że ich czołgi stały na granicy. A ona, że co ja gadam, przecież oni nam przysyłali pociągi z masłem, które zostały na polskiej granicy ostrzelane. Miałam dystans do tych opowieści, byłam z domu solidarnościowego, rodzice mnie "zbriefowali". Któregoś dnia w naszym 13-osobowym pokoju uklękłyśmy i zaczęłyśmy odmawiać Ojcze nasz. Radziecka drużynowa wpadła jak po ogień i powiedziała, że wiara to sprawa osobista i że mamy się z tym nie afiszować.
Doświadczenie historyczne, znak czasów.
Cieszę się, że je mam. Pozwala zrozumieć różne zachowania. Daleka jestem od skreślania ludzi. To nie są sprawy zero- -jedynkowe. Jak ocenić kogoś, kto się ugiął, bo szantażowano go losem jego dzieci. Mało kto wierzył, że system się zawali. Jestem świeżo po książce Jana Englerta – on też opowiada o tej epoce. Został wezwany na dywanik do UB, gdzie mu mówili: "Co wy myślicie, że ta sztuka, teatr coś zmienia, macie poczucie świętości?". Englert: "Kiedy jest się na scenie i widzi się na widowni te szlachetne twarze, wzruszone oczy...". A ubek na to: "Co pan mi tu pie..., przecież połowa to nasi".
Wróćmy do lżejszych tematów. Lubisz modę z PRL-u?
Na mamie super wyglądały dzwony, była i nadal jest szczupła. Sukienkę do ślubu miała krótką, sama zrobiła stroik do welonu z białej aksamitki, na którą naszyła perełki – do krótkich włosów wyglądało świetnie. Zawsze bardzo mi się podobała i była niedoścignionym wzorem. Mówiłam: "Gdybym miała twoją urodę, zrobiłabym światową karierę".
Nie kokietuj.
Nie kokietuję, ale uważam, że nie miałam tej jej szlachetności w rysach. (śmiech) A jeśli chodzi o modę z lat 70., pamiętam, jak mama zrobiła mi kolorowy serdak z wełny zawiązywany na dwa pompony, tralala! I spódniczkę! Duma. Ciocia miała podobną, tylko długą. I ja na to – pamiętam, że dorośli się śmiali – "mam taką samą, tylko i n n ą". Codziennie pierwsze, co opowiadałam po przyjściu do domu z zerówki, to to, jak pani była ubrana. Kiedyś na religię potajemnie włożyłam mamy ciuchy. Sztruksowa spódnica khaki sięgała mi do ziemi. Do tego żółte korale – strasznie mi się to podobało. W późniejszych latach hitem były getry, wymusiłam na mamie, żeby je zrobiła. We wzory, nie w paski! Model z "Burdy". Nosiłam na czarne sztruksy ogrodniczki "z darów" z Zachodu – szał! Tak zwężone, że musiałam wkładać je na leżąco.
Zaczęłyśmy od sukni Stasi, kończymy na sztruksach z epoki. A co z wartości niematerialnych lat 70. przeniosłabyś w nasze czasy?
Wtedy bardziej liczyło się być niż mieć. Potem może jeszcze po studiach miałam taki moment, że po próbach czy przedstawieniach spotykaliśmy się i cieszyliśmy tym, że jesteśmy razem. Gadało się, śpiewało. Tego mi brak. Mam wrażenie, że kiedyś ludzie bardziej się wspierali. Nie było aż takich podziałów. Owszem, ścierały się poglądy, ale ludzie blisko mnie – w szkole, na zajęciach, znajomi rodziców – stali po jednej stronie. Dziś podziały są dla mnie uwierające. W tamtym świecie jasno było określone, co jest dobre, a co złe. I kto jest autorytetem. Wiem, że jestem w tym nudna i oldschoolowa, ale pamiętam, gdy papież mówił podczas pielgrzymki o tym, jak trudną rzeczą jest wolność. Dla nas wówczas abstrakcja. A on już to wiedział. Ale nie jestem z tych, którzy uważają, że tak jak wtedy było dobrze. Za nic nie chciałabym, żeby tamte czasy wróciły i ponad wszystko cenię sobie wywalczoną wolność. To, że żyłam w poprzednim systemie, pozwala docenić rzeczy dla młodych oczywiste, na przykład fakt, że możemy swobodnie podróżować po świecie. Właśnie wróciłam z Madrytu, razem z Jasiem oglądaliśmy obrazy Salvadora Dalego w muzeum. Jestem szczęśliwa, że mój syn będzie miał stuprocentową wolność wyboru w każdej dziedzinie życia. Za mojego dzieciństwa – kosmos. Gdyby w latach 70. ktoś powiedział moim rodzicom, że ich córka zagra Gierkową, też pewnie powiedzieliby: kosmos. Życie zaskakuje i to jest piękne.