Wywiad

Co robi silny mężczyzna, gdy jego świat się rozpada? Rozmawiamy z Andrzejem Saramonowiczem

Co robi silny mężczyzna, gdy jego świat się rozpada? Rozmawiamy z Andrzejem Saramonowiczem
Fot. Dorota Czoch

Jaki ma być mężczyzna? W naszej kulturze: silny, sprawczy. A jeśli jego świat rozpada się jak domek z kart? Jak radzić sobie z uczuciem bezradności? W wyjątkowej rozmowie: Andrzej Saramonowicz. 

Reżyser i pisarz Andrzej Saramonowicz opowiada o wszystkich rodzajach braku mocy, których doświadczył – wobec agresji ojca, dorastania córek, choroby żony, ale też przemijania. Zaczyna podsumowywać własne życie. Bilans wychodzi na plus. Bo ma poczucie, że mimo bezsilności, której doświadczał, nieźle mu poszło.

Andrzej Saramonowicz: "Dominacja często bywa wyrazem bezradności"

Twój STYL: Bezradność, czyli brak kontroli. Człowiek czuje, że nie ma wpływu na swoje życie. Stan niemocy, który nie pasuje do wzorca mężczyzny sprawczego.

Andrzej Saramonowicz: Nie tylko mężczyzny, przecież bezradność dotyka obu płci, to jest stan ogólnoczłowieczy. Powiem pani zresztą, że im mam więcej lat, tym z większym krytycyzmem przyglądam się postępującej w szybkim tempie genderyzacji homo sapiens w przestrzeni dyskursu publicznego. Coraz silniejsza atomizacja ludzi według kryterium płci nie przybliża nas do rozumienia samych siebie, lecz oddala. Owszem, różne rzeczy kobiety i mężczyźni przeżywają czasami odmiennie...

...ale?

Nie na tyle odmiennie, by dokonywać radykalnej polaryzacji, z której miałby wynikać podział na lepszą czy gorszą płeć. Oddzielnie jesteśmy całkowici, a razem komplementarni. To jest prawda o homo sapiens. Prawdą jest też, że przez 95 procent swojego istnienia nasz gatunek był determinowany przez naturę i to ona decydowała o dynamice obu płci. Kultura, która się z czasem ukształtowała, była odzwierciedleniem naszych gatunkowych doświadczeń. I zapisywała je, jak umiała. Można godzinami rozmawiać, przez jakie etapy to doświadczenie przechodziło, ale skupmy się nad tym, co ciągle, mimo tysięcy lat, jest wyznacznikiem naszego stosunku do samych siebie. Najlepiej widać to w religiach monoteistycznych, w tym naszej. W nich Bóg zawsze jest mężczyzną. To jest mit założycielski chrześcijaństwa. I wszyscy, bez względu na nasz stosunek do kwestii wiary, jesteśmy w nim zanurzeni.

I co z tego wynika?

Że ten Bóg najpierw stworzył mężczyznę, rzekomo na swój obraz i podobieństwo, a potem dodał mu kobietę jako towarzyszkę życia. I że to intryga kobiety wygnała ludzi z raju, skazując ich na wieczne potępienie, które w ratunkowej misji musiał odkręcić inny mężczyzna – Syn Boży. Oczywiście jest to piramidalna bzdura, ale dziedziczymy ją, pokolenie po pokoleniu, od tysięcy lat. Dziś już wiemy, że wzorce kulturowe też się dziedziczy. A ten wzorzec kulturowy, jaki odziedziczyliśmy, jest tak wadliwy, jak wadliwy bywa gen, który z rodzica na dziecko przenosi upośledzenia. Jest wiele wzorców kulturowych, które nas upośledzają, ale – wbrew niecierpliwym wyobrażeniom wielu współczesnych ludzi – nie da się ich prosto usunąć z organizmu wspólnoty kulturowej.

I jak się ten wadliwy gen kulturowy ma do męskiej bezradności?

To jest potężna zależność. Z niej się bierze wzorzec zachowań pozytywnych, uświęcający męską odwagę, waleczność, gotowość do poświęcenia dla innych i odpowiedzialność. Ale także samczy szowinizm, czyli przekonanie o własnej dominacji nad światem („czyńcie sobie Ziemię poddaną”), w tym nad kobietami i dziećmi. Ten dominacyjny wzorzec kulturowy siedzi w nas od tysięcy lat tak mocno, że wielu mężczyzn uważa go za stan naturalny. Tym bardziej że ma on rzekome wsparcie w „instancji nadrzędnej”, jaką jest idea Boga. W XXI wieku widać wyraźnie, iż zwolennicy męskiego szowinizmu są niemal zawsze ludźmi religijnie aktywnymi bez względu na to, którą z monoteistycznych religii wyznają. W Polsce to katolicyzm, w USA wyznania protestanckie, w Rosji prawosławie, w Izraelu judaizm, a w krajach arabskich, Iranie czy Turcji islam.

Ale to nie jest bezradność, tylko dominacja.

Dominacja często bywa wyrazem bezradności, bo zazwyczaj jest nią siła minus rozum. Bezradność nie zawsze jest pasywna i uległa, często objawia się w sposób brutalny. W męskim świecie wręcz częściej niż w sposób pasywny. Widać to już u małych dzieci. Jeśli czegoś nie mogą zrobić albo dostać, wolą to zniszczyć. Dotyczy to zresztą dzieci obojga płci, ale wzorzec kulturowy piętnuje później takie zachowania u kobiet, a u mężczyzn aprobuje. Ten wzorzec jest zresztą na tyle silny, że nawet w świecie współczesnym, kiedy religia przestała być miarą wszechrzeczy, a stała się zinternalizowanym rytuałem z elementami magii, ciągle jest wielu ludzi, którzy nim żyją, w ogóle go nie dostrzegając. Tak jak nie zwracają uwagi na powietrze, którym oddychają. I w gruncie rzeczy po raz pierwszy dowiadują się o nim dopiero wtedy, gdy ktoś inny poddaje go krytyce. Wówczas pojawia się inny rodzaj bezradności: jeśli uznam, że to, co mnie ukształtowało, jest błędne, to kim będę? Są też mężczyźni, którzy pojmują, że ich świat wyobrażeń kulturowych o płciach i nadrzędnej roli mężczyzn jest mylny i nawet byliby gotowi z niego zrezygnować, ale powstaje pytanie: co w zamian?

I co w zamian?

Niestety, niewiele. Albowiem te środowiska, które najaktywniej walczą z szowinizmem męskim, mają mężczyznom do zaproponowania najczęściej tylko wstyd. Za siebie, za płeć, za krzywdy wyrządzone światu przez mężczyzn w wiekach minionych. To jest swoista męska pangeneracyjna odpowiedzialność zbiorowa. I ona również wywołuje bezradność z najróżniejszymi konsekwencjami. Niektórzy zamieniają się w krzyżowców walczących o odzyskanie Samczej Ziemi Świętej, inni się atomizują i alienują, rezygnując z jakiejkolwiek społecznej czy publicznej aktywności, jeszcze inni popadają w depresje, nałogi i autodestrukcje. Wszystko to ma fatalne konsekwencje dla całego gatunku.

Andrzej Saramonowicz: "Mój wewnętrzny krytyk nie zna dla mnie litości"

A pana kiedy pierwszy raz dopadło dojmujące poczucie bezradności?

Mam 12, może 13 lat i orientuję się, że nie jestem w stanie powstrzymać mojego ojca przed wpadaniem w postępujący alkoholizm. Szaleńczo go kocham, a mimo to muszę mu się przeciwstawiać, by – taką mam nadzieję – zastopować jego autodestrukcję i coraz silniejszą agresję wobec mnie, mojej mamy i młodszego brata. I ponoszę klęskę za klęską. Tak, to była dojmująca i rozłożona na wiele lat bezradność, jeszcze nie mężczyzny, lecz chłopca. Zdefiniowała całe moje życie. Byłem mały, słaby i zrozpaczony, ale jakiś wewnętrzny głos kazał mi się nie poddawać. Na lata została we mnie obsesja, że nie można dać się zdeptać i należy walczyć bez końca. Spędziłem zatem znaczną część życia na setkach bitew o szacunek świata do mnie. Bo pierwsza rzecz w przypadku takiego doświadczenia, jakie w dzieciństwie stało się moim udziałem, to utrata własnej godności.

No tak, ale bitwa o godność jest przeciwieństwem bezradności.

Nie zgodzę się. To jest bezradność człowieka aktywnego. Ta postawa niezłomności i wstawania po każdym ciosie doprowadziła mnie później do sukcesów zawodowych, ale jednocześnie była źródłem wielkiego cierpienia. Przez lata odbierała mi radość życia i w konsekwencji spowodowała długoletnią depresję. Paradoks bezradności typu aktywnego polega na tym, że zna się tylko ruch do przodu. Ludzie myśleli o mnie: „Facet idzie przez życie jak czołg”, a ja nie panowałem nad mechanizmem, który panował nade mną. To było wykańczające.

Ma pan dwie dorosłe już córki. Przyjaciel powiedział mi, że ojcowska bezradność ma gorzki posmak. I podszyta jest strachem.

Za bycie rodzicem płaci się ogromną cenę, bo rodzicielstwo to trwanie na niekończącej się warcie. A ja chciałem być jeszcze takim ojcem, o jakim sam marzyłem: odpowiedzialnym, czułym i wiecznie obecnym. I przeżywałem klęski, kiedy się okazywało, że chwilami nie potrafię. A już zwłaszcza kiedy w niektórych swoich zachowaniach odnajdywałem cień własnego ojca. Jakiś rodzaj gwałtowności słownej. Mówienia do końca zdań, których w ogóle nie powinienem wypowiadać na głos.

Czuł się pan wtedy bezradny czy raczej zły na siebie?

Bezradny, zły, upokorzony. I nieszczęśliwy, bo mój wewnętrzny krytyk nie zna dla mnie litości i ocenia mnie z brutalną szczerością. Jest odbiciem mojego ojca, który zawsze wolał zganić, niż pochwalić. Swoją drogą to też jest jedna z męskich bezradności: wstyd przed okazywaniem czułości, chociaż się ją czuje.

Zawsze można znaleźć jakieś usprawiedliwienie. Na przykład, że to geny, dziedziczona trauma, biochemia, na które nie mamy wpływu.

Dziś, jako człowiek dorosły, zdaję sobie sprawę, że mój ojciec był ofiarą własnego dramatu. Miał 17 lat, gdy w 1942 roku Niemcy powiesili za działalność w AK jego ojca i starszego o dwa lata brata. Jego też próbowano dopaść, szczęśliwie uciekł i do końca wojny się ukrywał pod fałszywymi tożsamościami, działając w oddziałach polskiej armii podziemnej, które m.in. wykonywały wyroki śmierci na zdrajcach. W 1945 został aresztowany przez Sowietów, był bity w trakcie przesłuchań, dostał 5 lat więzienia, wyszedł wcześniej na mocy amnestii. Po latach rozumiem skalę jego traumy, ale jako dziecko chciałem mieć ojca nudnego i przewidywalnego. Dzieciom nie są potrzebni rozdygotani wewnętrznie bohaterowie ani pokręceni artyści. One potrzebują stałej bazy, a przede wszystkim poczucia bezpieczeństwa.

Andrzej Saramonowicz o chorobie żony: "Rozpadłem się na kawałki"

My, dorośli, również. Od 11 lat żyje pan w cieniu groźnego wulkanu, jakim jest stwardnienie rozsiane, na które choruje żona, pisarka Małgorzata Saramonowicz.

Nic w moim życiu – łącznie ze śmiercią rodziców – tak mocno mną nie wstrząsnęło jak choroba Małgosi. Życie naszej rodziny zmieniło się nieodwracalnie. Z początku nie wiedzieliśmy, co nas czeka. Jak szybko choroba będzie się rozwijać? To była wielka trauma przede wszystkim dla mojej żony, ale także dla mnie i córek, które były jeszcze dziećmi. Gniew, złość, niezgoda, poczucie niesprawiedliwości. Dlaczego ona? Taki piękny, dobry człowiek?

Pana żona powiedziała mi kiedyś w wywiadzie, że kiedy zachorowała, jej choroba „zatruła” całą rodzinę. I że to ona pierwsza zauważyła, że ma pan głęboką depresję.

Moja żona niczego nie zatruła. To los okazał się okrutny. Przede wszystkim dla niej, ale także i dla nas. Kiedy usłyszeliśmy ostateczną diagnozę, rozpadłem się na kawałki, udając przed Małgosią, dziećmi i całym światem, że wszystko kontroluję. To właśnie jest bezradność człowieka aktywnego, o której mówiłem. Po powrocie mojej żony ze szpitala z ostatecznym rozpoznaniem nie mogłem w ogóle spać, godzinami przyglądałem się, czy aby nie dzieje się jej coś złego. To trwało miesiącami. Bezwiednie włączył się we mnie nadopiekun, swoista maszyna do zadań specjalnych. Aż pewnego roku wessała mnie czarna dziura bezsensu, z której nie byłem się już w stanie wydostać. Właśnie wtedy Małgosia mi powiedziała: „Idź do lekarza, masz depresję, i to ciężką”. Oczywiście zaprotestowałem, bo jak depresję mógłbym mieć ja, który zawsze wszystkich podnosiłem z dna. Ale tym razem to ja byłem na dnie.

Jaki wpływ na wasze małżeństwo miała choroba żony?

(milczenie) Będę z panią szczery: destrukcyjny.

Doceniam tę szczerość, bo wiem, jakie to jest trudne.

Albo jest się nadopiekunem, albo mężem. Tych funkcji nie da się połączyć. I proszę mi nie kazać tego rozwijać. Skutkiem życia przez 11 lat w stanie podwyższonego napięcia jest to, że od paru miesięcy jesteśmy z Małgosią w separacji i mieszkamy oddzielnie.

Odszedł pan?

Zostałem poproszony o wyprowadzenie się. I słusznie, bo generowałem wiele niepotrzebnych napięć i konfliktów. Mieszkamy niedaleko od siebie i mamy ze sobą chyba najlepszy kontakt od lat. Spędziliśmy ze sobą wspólnie 41 lat, bo zaczęliśmy być razem, mając zaledwie po 19. Znamy się jak łyse konie. I moja mądra żona powiedziała: wiem wszystko o sobie jako o córce, wiem wszystko o sobie jako o żonie i wiem wszystko o sobie jako o matce. Teraz jest czas, by dowiedzieć się o sobie jako o sobie. Potrzebuję tego.

Jak pan zareagował?

Rozumiałem doskonale, co mówi, bo czułem podobnie. Ale jednocześnie czułem się zobligowany, żeby – jako ten wspomniany wcześniej nadopiekun – trwać na posterunku za wszelką cenę. Być potrzebnym. Tymczasem okazało się, że jestem potrzebny mojej żonie inaczej, niż to sobie wyobrażałem: jako przyjaciel, bratnia dusza, lustrzane odbicie.

Andrzej Saramonowicz: "Bezradność ustępuje dopiero po śmierci"

I bezradność ustąpiła?

Bezradność ustępuje dopiero po śmierci. Dopóki żyjemy, zmienia tylko kostiumy. Borykam się teraz z bezradnością wobec nieuchronności przemijania. Mam 60 lat i świadomość, że to początek ostatniego etapu, jaki mi został. Moja atrakcyjność dla świata nieodwracalnie maleje, wobec tego świat ma mi coraz mniej do zaoferowania. Dla 25-, 35-, a nawet 45-latków jestem starszym panem. Nie chcę się czuć jak starszy pan, ale nie mogę walczyć z rzeczywistością. To jest bezradność samca alfa, który przez długie lata czuł, że cały ocean należy do niego. A teraz już nie. Mało tego, nie należy również do moich rówieśników, czyli innych rekinów, którzy oceanem przez pewien czas rządzili.

To boli. Nie pytam, stwierdzam.

Boli, oczywiście. Ale życie jest przesuwaniem się na linii czasu i nie da się tego zatrzymać, tym bardziej odwrócić. Jestem na tyle mądry, by wiedzieć, że człowiek niepogodzony ze sobą nie tylko strasznie się męczy, ale bywa groteskowy. Ja nie chcę być groteskowy. I nie o opinię świata mi chodzi, ale o własną. Cóż z tego, że moje wewnętrzne wyobrażenie siebie ma tylko trzydzieści parę lat? Jeśli nie chcę mieć ontologicznej schizofrenii, muszę zaakceptować stan własnej entropii. Nie jest to miłe, ale konieczne. Dlatego – na własny użytek – zapisałem się do zerówki w szkole ars moriendi, czyli sztuki umierania. Naukę w szkole ars vivendi (sztuka życia) już zakończyłem. Bez czerwonego paska, ale mimo wszystko chyba nie najgorzej mi poszło.

Tekst ukazał się w magazynie Twój STYL nr 11/2025