Krystyna Zachwatowicz ma dziewczęcy uśmiech i iskierki w oczach. Z zawodu scenografka, z miłości – żona Andrzeja Wajdy, z którym pracowała przy kilkudziesięciu spektaklach i filmach. Na studiach nauczyła się, że w życiu nie można się migać. I że jak się bierze odpowiedzialność, to na całego. Może dlatego w jej kalendarzu trudno znaleźć wolne miejsca.
Spis treści
Kraków tego dnia jest deszczowy, ale i tak pełen wdzięku. Na spotkanie maszeruję do Pawilonu Czapskiego. To jedno z "dzieci" pani Krystyny – mikromuzeum słynnego malarza i pisarza, stworzone jeszcze z mężem Andrzejem Wajdą. Wzrusza pokój Józefa Czapskiego przeniesiony z Maisons-Laffitte, siedziby paryskiej „Kultury”, gdzie artysta mieszkał. Te przenosiny to był pomysł pani Krystyny. „Nie wiem, skąd mi to przyszło, myśmy po prostu bardzo Czapskiego kochali”, opowiada. Starała się, aby trafiły tu wszystkie autentyczne przedmioty. Na łóżku, dla większego realizmu, położyła swój domowy kocyk. "Andrzej mówił: Mieliśmy taki w kratkę, gdzie jest? A ja na to: Poszedł do Pawilonu", uśmiecha się szelmowsko. Ubrana na czarno, ze srebrnym wisiorem, który pięknie koresponduje z włosami. 92 lata, iskierki w oczach i dużo ambitnych planów.
Krystyna Zachwatowicz: Właśnie wracam ze spotkania w sprawie muzeum Olgi Boznańskiej. Wraz z kilkoma osobami pracujemy nad tym już parę lat. Naprzeciwko na ul. Piłsudskiego stoi kamienica, w której Boznańska miała pracownię. Idealne miejsce! Wie pani, że jej meble i obrazy są przechowywane w magazynach Muzeum Narodowego? Tylko kilka dzieł jest wystawionych. Niestety, kamienica w połowie jest własnością ASP, a w połowie miasta i dopóki status nie będzie jednolity, nie można iść dalej. Czy za mojego życia uda się doprowadzić do otwarcia muzeum? Bardzo byłabym szczęśliwa…
Twój STYL: Kocha pani Kraków?
Urodziłam się w Warszawie. Marszałkowska, róg Żurawiej. Ale gdy jako studentka przyjechałam tu na wycieczkę – był rok 1950, przywieziono nas, byśmy zobaczyli, jak wygląda miasto stojące, a nie w ruinach – poszliśmy do Noworola (kawiarnia w Sukiennicach – red.) i postanowiłam, że zamieszkam w Krakowie. Tak się stało. Z Andrzejem przez 43 lata mieszkaliśmy w Warszawie, ale tu zawsze mieliśmy pied-à-terre, bo często pracowaliśmy w Teatrze Starym. Ale Warszawa jest mi bardzo bliska, nie mam powodu, by się jej wypierać. Jak mnie ktoś w Krakowie pyta, gdzie się urodziłam, zawsze „się przyznaję”. Dla prawdziwych krakowiaków bywa to szokiem.
Jaki wspomina pani warszawski dom dzieciństwa?
Rodzice byli architektami, więc w domu nie miał prawa zaistnieć żaden kicz. Za to albumy malarstwa i książki o sztuce były czymś naturalnym, od dziecka. Uważam to za przywilej. Przecież to przypadek, w jakiej rodzinie człowiek się rodzi. Ja miałam szczęście. Rodzice kończyli studia w latach 30., wspaniały okres w sztuce – rozwój architektury, wzornictwa. Przy tym oboje bezinteresowni, oddani pracy, w domu nigdy nie słyszałam rozmów o pieniądzach. Istotna była też muzyka, rodzice grali na fortepianie, babka była pianistką, a siostra moja, Kasia, jest śpiewaczką. Z przedwojennego okresu pamiętam wakacje w Jastrzębiej Górze, gdzie dziadek kupił domek. I przesiadywanie na drzewach w Zalesiu Górnym u ciotki. Mama wołała: może byś zeszła? Ja, że nie. A ponieważ nikt z dorosłych nie mógł do mnie wejść, byłam bardzo zadowolona. (uśmiech)
Pamięta pani pierwsze zachwyty nad obrazem, architekturą?
Nie, okupacja wymazała to z pamięci... Miałam 14 lat, kiedy zaczęło się Powstanie Warszawskie. Nie byłam oczywiście w wojsku, tylko w harcerstwie, w służbie pomocniczej. Pod koniec września zrobiono nam odprawę. Zwierzchnicy powiedzieli, że chcieli nam dać legitymacje AK, ale… nie dadzą, bo dzięki temu po powstaniu łatwiej będzie nam się „rozpuścić” w tłumie cywilów i uniknąć ewentualnych represji ze strony nowej władzy. Był rozkaz, żeby zniszczyć przepustki. Ja tego nie zrobiłam, mam je do dzisiaj. Kiedy musieliśmy opuścić Warszawę, mama uszyła nam plecaczki i poszliśmy na Dworzec Zachodni. Osobom powyżej 14. roku życia groziło wywiezienie na roboty, więc ojciec załatwił mi w kościele Zbawiciela metrykę „o rok młodszą”. Mogłabym dziś mieć 91 lat, a nie 92. (uśmiech) W obozie w Pruszkowie nie było już miejsca, to był 6 X, powieźli nas na lorach do Grodziska i rozpuścili cały transport. Pamiętam scenę: powiedziałam ojcu, że powstanie było wspaniałe, po pięciu latach okupacji te dwa miesiące były nadzwyczajne, te polskie flagi... A on – który był człowiekiem szalenie opanowanym i nie podnosił głosu – zdenerwował się, że mówię głupstwa, że to straszny błąd, tyle ludzi zginęło, zniszczone miasto. Dziś myślę tak jak ojciec.
Po wojnie było liceum plastyczne… …
wbrew protestom mamy, która uważała, że trzeba skończyć liceum humanistyczne z łaciną. Ale chciałam zająć się malarstwem, choć wielkiego talentu nie miałam. Potem studia: historia sztuki, scenografia na krakowskiej ASP, gdzie miałam dzikie szczęście, bo dostałam się do pracowni profesora Karola Frycza, nadzwyczajnego człowieka. Nauczył mnie podstaw ważnych całe życie. Że nie ma taryfy ulgowej: jak się pracuje, to pracuje, nie można się migać. I że praca scenografa to praca w zespole – nic nie znaczę bez ludzi z pracowni, oni realizują to, co wymyśliłam. Nigdy nie miałam wątpliwości co do wybranego zawodu. Pamiętam, gdy dostałam pierwsze honorarium – pracowałam jako scenograf w teatrze w Sosnowcu – zdziwiłam się: jak to, robię coś, co lubię i jeszcze chcą mi płacić?
Cały wywiad dostępny w majowym wydaniu Twojego STYLu.