Recenzje

W ten weekend wszyscy włączamy Netflix! Recenzja serialu "Sto lat samotności" według powieści Marqueza

W ten weekend wszyscy włączamy Netflix! Recenzja serialu "Sto lat samotności" według powieści Marqueza
Fot. Netflix

Serca miłośników arcydzieła realizmu magicznego drżały z obawy przed ekranizacją "Stu lat samotności". Niemal nikt nie wierzył, że Netflixowi uda się z sukcesem przenieść na mały ekran powieść Gabriela Garcii Marqueza. W ten weekend warto jednak wyłączyć telefon, zasłonić zasłony i dać się pochłonąć magicznej wizji zmysłowego Macondo, ponieważ  "Sto lat samotności" to epicki serial, który wymaga wyjątkowej oprawy. 

„Sto lat samotności” to powieść, którą większość miłośników książek umieści przynajmniej w pierwszej 10. ulubionych tytułów. Napisana w 1967 roku saga rodziny Buendiów wciąż przemawia do czytelników wielowarstwową fabułą i niezwykłymi opisami. Jednak przedstawienie losów 6 pokoleń rodziny, w której niesamowitości były na porządku dziennym, przedstawiało niemałe wyzwanie. Na tyle duże, że sam Gabriel Garcia Marquez, rozczarowany innymi ekranizacjami swoich powieści, nie zgodził się przenieść „100 lat samotności” na ekran. Ostatecznie zdecydowali się na to synowie pisarza, którzy pełnili rolę producentów netfliksowej produkcji. Decyzja, żeby związać się z platformą streamingową, okazała się dobra, ponieważ zamiast wciśniętej w 2-3 godziny fabuły otrzymaliśmy ponad 8 godzin historii. Pierwszych 8 odcinków, każdy trwający około godziny, to dopiero fragment ekranizacji. Na resztę przyjdzie nam chwilę jeszcze poczekać. Jednak dzięki tej formule był czas, aby z rozmachem przedstawić wizję Marqueza.

Serial zaczyna się od ślubu José Arcadio Buendía i Úrsuli Iguarán. Para jest kuzynostwem, więc matka panny młodej przeciwna jest związkowi i straszy córkę wizją potomstwa ze świńskim ogonkiem. Ta wizja powoduje, że Úrsula decyduje się nałożyć pas cnoty na noc poślubną. Brak konsumpcji związku wystawia José Arcadio na pośmiewisko, co prowadzi do zbrodni. Para decyduje się więc opuścić rodzinne strony i wraz z przyjaciółmi wyruszają na poszukiwanie morza, gdzie chcą się osiedlić. Trwająca dwa lata tułaczka kończy się po proroczym śnie José Arcadio o założeniu osady o nazwie Macondo. To tutaj narodzą się kolejne pokolenia rodziny Buendía.

Dalsze streszczanie fabuły mija się z celem. Miłośnik książki zna ją dobrze, zaś nowicjusz może łatwo pogubić się w kolejnych postaciach o tych samych imionach. Zresztą wątków zarówno w książce, jak i w serialu, jest bez końca. Powieść Marqueza zaliczana jest do najpiękniejszych historii o miłości, ale również ważne jest spojrzenie na rozrywający Amerykę Południową podział na konserwatystów i liberałów. Na szczęście w serialu znalazło się miejsca dla każdego zagadnienia. Mamy historię rodziną, opowieść o miłości i polityczną rozprawę o władzy i sprawiedliwości. Oczywiście są skróty, trudne kwestie w prosty sposób tłumaczy głos z offu, jednak te zmiany dostrzeganą zapewne jedynie najwięksi wielbiciele powieści. 

W książce chronologia jest zaburzona, Marquez skacze między pokoleniami i postaciami. Serial jest linearny, bardziej uporządkowany, ale nie znaczy to że zostanie sprowadzony li i tylko do rodzinnej sagi. Nie bez powodu uważa się Marqueza za twórcę realizmu magicznego. Nawiedzający dom duch zamordowanego, ożywające kości, lewitujące dywany mogłyby wypaść na ekranie jak tandeta z podrzędnego horroru. Na szczęście twórcy (scenarzysta José Rivera odpowiedzialny za "Dzienniki motocyklowe" i reżyserzy: Alex García López "Wiedźmin" i Laura Mora "Zabić Jezusa") umiejętnie wprowadzają element magiczny, który dla bohaterów (i widzów), wydaje się tak naturalny jak otaczające Macondo bagna. Dodatkowo udaje się oddać zmysłowy nastrój książki, pełen nie nazwanych pragnień i marzeń.

Serial zachwyca również obsadą. Nie pojawią się tutaj znane latynoamerykańskie czy hiszpańskie aktorki i aktorzy. Większość ról odgrywają mało opatrzeni aktorzy (choć z doświadczeniem). Dzięki temu widzimy tylko postacie, a nie sprawdzamy jak ta czy inna gwiazda sprawdziła się w ekranizacji Marqueza. Bohaterowie mówią po hiszpańsku i w lokalnych językach, nie ma tutaj pójścia na ustępstwa i zastąpienia języka oryginału angielskim, co zdarza się często nawet przy ekranizacji kultowych powieści.

Równie udana jest też scenografia. Część widzów, zwłaszcza z rodzinnej Kolumbii Marqueza, miała pretensje, że serial nie został nakręcony w rodzinnym miasteczku pisarza, Aracataca, którego legendy stały się podstawą do napisania powieści. Ostatecznie serialowe Macondo to połączenie trzech lokalizacji i setki budynków powstałych na potrzeby ekranizacji. Udało się osiągnąć klimat odciętego od świata miasteczka, które z każdym kolejnym pokoleniem coraz bardziej łączy się z zagrażającą jego istnieniu cywilizacją. 

Nie napiszę, że trzeba jak najszybciej pochłonąć ten serial. Przeciwnie. Wstrzymajmy się, delektujmy, powoli go smakujmy, aby jak najdłużej pozostać w zmysłowym i magicznym Macondo.

Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również