Wywiad

Niewinni czarodzieje. Jak Dunka pomaga dzieciom oskarżonym w Nigerii o czary

Niewinni czarodzieje. Jak Dunka pomaga dzieciom oskarżonym w Nigerii o czary
Anja Loven, założycielka ośrodka pomocy dla afrykańskich dzieci oskarżanych o czary.
Fot. Archiwum Anji Loven/DINNødhjælp

Dziewczyna z Danii miała dobre życie. Była stewardesą, pracowała w modnym butiku. Gdy skończyła 30 lat, poczuła, że coś jest nie tak. Anja Loven sprzedała mieszkanie i wyjechała do Nigerii pomagać dzieciom oskarżonym o czary.W jej ośrodku Land of Hope mieszka kilkadziesiąt maluchów uratowanych przed barbarzyńskimi egzorcyzmami. Dalajlama nazwał ją „swoją bohaterką”.

W Nigerii wiara w demony, które mogą zawładnąć człowiekiem, jest wciąż silna. O „sojusz z szatanem” często posądzane są dzieci. Oskarżenie może rzucić sąsiad, krewny, ktokolwiek. Pretekstem bywa nieurodzaj, utrata pracy, choroba, pechowe zdarzenie. Ludzie wierzą, że do wygnania „złego” potrzebne są egzorcyzmy odprawiane przez szamana. Większość dzieci ich nie przeżywa. Te, które mają więcej szczęścia, uznaje się za naznaczone – nie mogą wrócić do rodziców ani swojej wioski. W samym tylko Akwa Ibom, jednym z 36 stanów Nigerii, gdzie swój ośrodek prowadzi Anja, o czary oskarża się rocznie 15 tysięcy dzieci! Wspólnie z mężem Nigeryjczykiem Davidem Umemem Anji Loven udało się ocalić życie 67 z nich. Mają trudne wspomnienia: Usenobong został oblany kwasem, mała Queen wrzucona do ogniska, 13-letnią Ekemini, która trafiła do ośrodka w zaawansowanej ciąży, zgwałcono po tym, jak szaman nazwał ją czarownicą. Anja stara się dać tym dzieciom nowe życie.

Polskie MSZ odradza Europejczykom wyjazdy do Nigerii, zwłaszcza do stanu Akwa Ibom. Ty właśnie tam postanowiłaś działać. Dlaczego? 
Anja Loven: To prawda, że z powodu konfliktów etnicznych, przestępczości, porwań i napaści to dla białych szczególnie niebezpieczny region. Przed moim pierwszym wyjazdem w 2012 roku duński minister spraw zagranicznych ostrzegł mnie osobiście, że w razie kłopotów nikt mi nie pomoże, bo Dania nie ma tam konsulatu. Ale się uparłam. Głównie dlatego, że w 2008 roku obejrzałam brytyjski film dokumentalny Saving Africa’s Witch Children (Ratując nawiedzone dzieci Afryki). Wstrząsnął mną do głębi. Zobaczyłam, że w imię zabobonów można dzieci sadzać w ogniu, przywiązywać drutem kolczastym do drzewa, zakopywać, a nawet wbijać im gwoździe w głowę! Bo tak wyglądają afrykańskie egzorcyzmy. Szamani uważają, że jeśli dziecko nie jest opętane, wyjdzie z próby cało. Ale jak może ujść z życiem człowiek zakopany żywcem? Krewni nie chronią takich dzieci, bo się boją, że sami zostaną oskarżeni o współudział w czarach. Po obejrzeniu filmu zdecydowałam, że tam pojadę. Najpierw skontaktowałam się z członkami lokalnej organizacji, która pomagała Brytyjczykom w realizacji filmu. Zaprosili mnie do Nigerii. Był wśród nich David Umem, chłopak, który od kilku lat walczył z przesądami. Pokazał mi świat zabobonów. Trudno mi było dojść do siebie po tym, co zobaczyłam. 

Jak przyjaźń przerodziła się w miłość?
Obydwoje chcieliśmy ratować dzieci. David zajmował się tym od 2006 roku. Zwrócił moją uwagę tym, że był niesamowicie oddany swojej misji. I odważny. Ratowanie dzieci oskarżanych o czary to w Nigerii niebezpieczna działalność, mieszkańcy wiosek bywają wrogo nastawieni. David wspierał mnie w załatwianiu pozwoleń i pomógł wynająć budynek na przyszły ośrodek dla dzieci. Land of Hope szybko zaczął nabierać kształtów. Niebawem mieliśmy 11 wychowanków. Działając wspólnie, zakochaliśmy się w sobie. Na świat przyszedł nasz syn David junior. 

Jak wyglądają wasze misje ratunkowe? 
Kiedy w jakiejś wsi padają oskarżenia o stosowanie czarów, jedziemy na rekonesans. Na miejscu organizujemy pogadankę. Rozstawiamy stoły, szykujemy poczęstunek. Nie chcemy nikogo pouczać, obwiniać. Rozmawiamy. Stawiamy się
w roli obrońców dzieci. Oskarżycielami są często pseudopastorzy, którzy włączają magię do nauk wiary chrześcijańskiej. W Nigerii są kościoły, które z chrześcijaństwem mają niewiele wspólnego, ale się na nie powołują. Tacy kaznodzieje każą sobie słono płacić za egzorcyzmy rzekomo uwalniające dzieci od demonów. Przekonujemy ludzi, że nie warto im wierzyć. 

Jakie macie argumenty przeciwko takim autorytetom jak szaman czy pastor?
Po pierwsze przypominamy, że tortury i zabijanie dzieci to w Nigerii przestępstwo i w związku z tym można mieć spore kłopoty. Nie wszyscy o tym wiedzą, bo jeszcze kilka lat temu w stanie Akwa Ibom zabicie dziecka w ramach egzorcyzmów nie było karane! Po drugie opowiadam, że w Danii kiedyś też wierzono w czarownice i palono kobiety na stosie, ale dziś wiemy, że czarownice nie istnieją, a choroby i nagła śmierć w rodzinie to nie wynik magii, tylko zdarzenia losowe. Po trzecie zabieramy ze sobą dzieci, które uratowaliśmy wcześniej, i przedstawiamy je ludziom. Mówimy: „Spójrz, ta dziewczynka mieszka z nami od lat i nic złego się nie dzieje, choć mówiono nam, że jest nawiedzona”. 

A jeśli takie argumenty nie działają? 
Używamy tamtejszej logiki. Przykład: wezwano nas do wioski, w której oskarżono o czary 11-letnią upośledzoną dziewczynkę chorą na padaczkę. Gdy zapytałam ją, ile ma lat, stwierdziła, że dwa. Uważano, że odpowiada za śmierć dwóch noworodków w wiosce. Stała przerażona w chacie, w której odbywał się nad nią sąd. Jej oskarżyciel jako dowód opętania dziewczynki przedstawił fakt, że gdy uprawiał z nią seks, wpadła w konwulsje. Słuchałam i miałam ochotę go udusić, ale jedyne, co mogłam zrobić, to grać w tę grę. „Ona nie ma mocy, by zabić inne dziecko, skoro nawet nie wie, ile ma lat” – stwierdziłam autorytarnie. I ta „logika” przemówiła do miejscowych. Pomogło też to, że mam tatuaże. Ludzie w wioskach wierzą, że mam dzięki nim nadludzką moc. Udało nam się zorganizować leki przeciwpadaczkowe dla tej dziewczynki. Przekonaliśmy wioskę, że te tabletki wygoniły z niej demona i egzorcyzmy nie są konieczne. Zgłosiliśmy też sprawę policji. Kiedy miejscowi wiedzą, że władza ma na nich oko, egzorcyzmów jest mniej. 

W jakich sytuacjach zabieracie dzieci do ośrodka Land of Hope na stałe?  
Jeśli widzimy, że zagrożone jest ich życie. Trafiło też do nas wiele dziewczynek, które wyrzucono z domu, przez co stały się ofiarami gwałtów. Ale nie możemy po prostu zabrać dziecka z wioski – to byłoby porwanie. Najpierw jedziemy na policję, najlepiej z opiekunem dziecka, który zeznaje, jaka spotkała je krzywda. Musimy mieć również pozwolenie ośrodka pomocy społecznej. Tylko raz pojechaliśmy do szpitala z pominięciem formalności. Dostaliśmy wiadomość, że w okolicy tuła się bezdomny dwulatek. Według miejscowych został opętany i porzucony przez rodziców. Na miejscu zobaczyliśmy nagiego chłopca, który ledwo trzymał się na nogach. Był potwornie wychudzony. Kiedy zebrał się wokół niego tłum, zaczął tańczyć jak niedźwiadek w cyrku.W końcu osunął się na ziemię. Owinęliśmy go w koc i zabraliśmy do szpitala. Była z nami ekipa, która kręciła film o Land of Hope. Pomogli nam udowodnić policji, że stan dziecka był krytyczny. 

Pamiętasz, co czułaś w tamtej chwili?
Bałam się, że chłopiec umrze mi na rękach. Ale udało się go uratować. Dostał leki i antybiotyki. Kryzys minął. Ponieważ nikt nie wiedział, jak się nazywa, daliśmy mu na imię Hope – Nadzieja. Po pół roku wróciliśmy z nim do wioski, żeby zademonstrować, że ma się dobrze, a co najważniejsze – nie jest opętany. Był ślicznym dzieckiem. Nikt się do niego nie przyznał. Miejscowi twierdzili, że jego rodzice nie byli stąd. Zostaliśmy więc jego opiekunami prawnymi. W urzędzie daliśmy mu z Davidem swoje nazwiska. Teraz nazywa się Hope Loven Umem. 

Jest bohaterem dokumentu Anja i przeklęte dzieci (Anja and the Witch Children). Po obejrzeniu go nie mogłam spać. Podobno ten film sprawił, że usłyszał o tobie Dalajlama? 
W 2016 roku dowiedziałam się, że Jego Świątobliwość usłyszał wywiad ze mną w radiu i tak poruszyła go historia naszego ośrodka pomocy, że postanowił wesprzeć nas kwotą 350 tysięcy koron (równowartość 200 tysięcy złotych). Potem dalajlama zaprosił mnie do siebie. Spotkaliśmy się w Dharamsali, w Indiach. Trzymając mnie za rękę, powiedział, że jestem „jego bohaterką”. 

Jak wygląda życie dzieci w ośrodku? 
Wszystkie chodzą do szkół. Zostają z nami, dopóki się nie usamodzielnią. Pomagamy im znaleźć pracę. Mamy w ośrodku zajęcia nauki zawodu, na przykład fryzjerstwa. Najzdolniejsi idą na studia. Dzieci tęsknią za rodzicami, więc odwiedzamy z nimi ich rodziny. Ale nie mogą zostać w domu, bo rodzice nie daliby rady obronić ich przed intrygami sąsiadów i szamanów, którzy najpewniej chcieliby przeprowadzić egzorcyzmy. 

Dlaczego ośrodek przypomina twierdzę? Po co mur, stalowa brama, ochrona? 
W 2015 roku został napadnięty i splądrowany. Popularność, jaką przyniósł nam film i szum w mediach społecznościowych, zmieniła wszystko. W Nigerii znają mnie dziś wszyscy. A tu, jeśli jesteś popularna, znaczy, że musisz być bogata. Takich ludzi porywa się dla okupu. Nie mogę więc poruszać się tak swobodnie jak kiedyś. Muszę mieć ochronę. 

Masz więcej sojuszników czy wrogów? 
Wiele osób uważa, że działam dla sławy i zysku. Są też tacy, którzy nie akceptują mojego związku z Davidem. Biała kobieta i młodszy czarny mężczyzna? Jest sporo plotek na nasz temat. (śmiech) 

A jak jesteś odbierana w Danii? 
Duńczycy są ze mnie dumni, wspierają finansowo. Traktują mnie jak dziewczynę z małego miasteczka, która czegoś dokonała. Choć nie wszystkim podobają się moje tatuaże, makijaż czy kolorowa sukienka. Kiedy zapytałam na Facebooku, gdzie można w Aarhus przedłużyć rzęsy, ktoś skomentował, że to oburzające – filantropka chodzi do salonu urody! „Masz za swoje – żartowała wtedy moja siostra – matka Teresa rzęs nie przedłużała!”

Skąd u ciebie ten sentyment do Afryki? 
Z dzieciństwa. Urodziłam się na północy Danii. Mama wychowywała sama mnie i moje dwie siostry. Pracowała w domu opieki społecznej i podkreślała, że skromne życie, jakie wiodłyśmy, byłoby dla innych szczytem luksusu. Gdy wybrzydzałyśmy przy stole, powtarzała: „W Afryce są dzieci, które umierają z głodu”. Miałam sześć lat i nie mieściło mi się w głowie, że można być głodnym. Im byłam starsza, tym więcej chciałam wiedzieć o tamtym świecie. I tak mi zostało. W szkole średniej czytałam już wszystko, co dotyczyło Afryki. I bardzo chciałam tam pojechać. Mój altruizm to też zasługa mamy. Lubiła swoją pracę w domu seniora. Miała dużo szacunku i cierpliwości dla wszystkich potrzebujących. Po szkole wpadałyśmy z siostrą do niej do pracy. Dorastałam, patrząc, jak karmi i ubiera ludzi, którzy potrzebowali pomocy.
Te obrazy mnie ukształtowały. 

A kiedy pierwszy raz pojechałaś do Afryki? 
Chciałam się tam znaleźć od razu po szkole średniej, ale uznałam, że za mało znam świat. Zostałam więc stewardesą. Potem sprawy się skomplikowały. U mamy wykryto raka płuc, zostało jej kilka miesięcy życia. Rzuciłam pracę i pojechałam do Frederikshavn opiekować się nią. Po pogrzebie zostałam w pustym domu. Siostry miały już własne rodziny, dzieci. Ja wciąż byłam sama, miałam 23 lata i chaos w głowie. Wizja pomagania innym zeszła na dalszy plan. 

Na jak długo?
Na siedem lat. Próbowałam wtedy różnych rzeczy. Zatrudniłam się m.in. jako menedżerka w modnym sklepie odzieżowym. Sprawdzałam się w tej pracy, lubiłam ciuchy, jeździłam na pokazy do Londynu. Moje życie było „glam”. Aż w końcu przyszły 30. urodziny. Zrobiłam podsumowanie: czy jestem szczęśliwa, czy dokonuję dobrych wyborów? Coś się nie zgadzało... przecież miałam działać charytatywnie w Afryce! Robić coś z sensem! Pomyślałam, że albo teraz coś zmienię, albo całe życie będę żałować. Sprzedałam mieszkanie, meble, auto. Tylko tak mogłam sfinansować pobyt w Afryce. 

Gdzie pojechałaś najpierw? 
Do Malawi i Tanzanii jako wolontariuszka. Mieszkałam w wioskach, spałam na podłodze, jadłam z miejscowymi. Zrozumiałam, czym jest brak wody pitnej, zobaczyłam, co to malaria, cholera, tyfus. Ale gdy jesteś obserwatorem, nie masz wpływu na to, jak wydawane są pieniądze darczyńców. Wróciłam więc do Danii i założyłam własną organizację charytatywną. Ta decyzja mogła wydawać się wtedy śmiała, szalona, ale życie potwierdziło, że była mądra. Wystarczy spojrzeć, ile dobrych rzeczy wydarzyło się od tamtej pory. Stoję na czele organizacji charytatywnej liczącej cztery tysiące członków, zbudowałam ośrodek w Nigerii. A więc w tym szaleństwie była metoda.

Anja, co ci dała afrykańska przygoda? 
Znalazłam szczęście, spełnienie, miłość i sens życia. 

Twój dom jest dziś w...?
W Nigerii mieszkam, w Danii mam przyjaciół i siostry, u których pomieszkuję. Podróżuję w obie strony kilka razy w roku. Jestem rozdarta między Afryką i Danią. Jak Karen Blixen. 

Tekst ukazał się w magazynie Twój STYL nr 01/2019
Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również