Mam 48 lat i nie mam ani złotówki oszczędności. Tak, wiem, jak to brzmi. Dorosła kobieta, z wyższym wykształceniem, pracująca na kierowniczym stanowisku — a jednak konto oszczędnościowe świeci pustkami. Co ze mną nie tak? A może to nie ze mną jest źle?
Od trzynastu lat jestem szefową biura w kancelarii prawnej w Gdańsku. To nie jest zła praca. Mam odpowiedzialność, zajmuję się ludźmi, wiem, że jestem potrzebna. Ale pensja? Wystarcza mi tylko na życie. Czynsz, rachunki, jedzenie, leki, czasem nowa kurtka czy wizyta u fryzjera. Kiedy wszystko zsumuję, zostaje mi może dwieście złotych na koncie. I to w dobrym miesiącu.
Wstyd mi przyznać się przed znajomymi, że żyję od pierwszego do pierwszego. W lumpeksach wyszukuję markowe ciuchy, imponuje to niektórym znajomym. Nie zawsze mówię, gdzie je kupiłam. Czasem opowiadam, że upolowałam w internetowym sklepie vintage. Czuję się z tym fatalnie.
Z każdym rokiem coraz bardziej uświadamiam sobie, że starość nie będzie taka, jaką sobie wyobrażałam. Nie mam męża, nie mam dzieci. Miałam kiedyś plany, że będę odkładać. Że będę mieć choćby poduszkę finansową. Ale życie z planami bywa okrutne — ciągle coś wyskakuje: a to naprawa samochodu, a to ząb do leczenia kanałowego, a to pies zachorował. Ostatnio na rodzinnym obiedzie mama zażartowała: "Kochanie, ty to już za 12 lat będziesz... emerytką". Najpierw zaśmiałam się z niedowierzaniem. A potem zapadła cisza. Faktycznie. Czy zdążę coś odłożyć? Przecież wszyscy wiemy, że emerytury są niskie.
Kilka lat temu umarła moja siostra cioteczna. Nagle. Miała 45 lat. Wtedy postanowiłam, że nie będę odkładać marzeń na później. Ona też mówiła, że planuje pojechać do Peru, że to marzenie jej życia. Nigdy tam nie dotarła. Usiadłam wtedy z tabelką. Okazało się, że jeżeli chciałabym pojechać w kilka podróży marzeń, to nie odłożę nic na przyszłość. Albo jedno, albo drugie. Niestety...
I w końcu pękłam. Przestałam udawać, że jestem w stanie regularnie oszczędzać. Zamiast się frustrować, że znowu nie starczyło, postanowiłam robić coś dla siebie. Coś, co daje mi choćby chwilowe poczucie sensu. I tak — jeżdżę na wakacje. Gdy tylko uda mi się cokolwiek odłożyć, szukam tanich lotów, przeglądam oferty last minute i uciekam. Czasem sama, czasem z koleżanką. Nie luksusowo — raczej Budapeszt niż Bali, raczej pensjonat niż hotel ze spa. Ale to i tak więcej niż zero.
Ludzie mówią mi, że to nieodpowiedzialne. Że powinnam myśleć o emeryturze. Ale czy naprawdę mogę na coś liczyć? Moja prognozowana emerytura to nieco ponad 1600 zł. Nawet jeśli przez najbliższe kilkanaście lat jakimś cudem zacznę oszczędzać po 300 zł miesięcznie, to co mi to da? Inflacja i tak zje te pieniądze. Nie kupię za to mieszkania. Nie zabezpieczę sobie opieki. Nie zapewnię sobie spokoju.
Więc wolę pojechać. Zobaczyć Rzym, zanim mnie nie będzie stać nawet na pociąg do Wejherowa. Wypić dobre wino w Porto, zanim będę musiała wybierać między lekami a jedzeniem. Chcę czuć, że coś przeżyłam. Że coś widziałam. Że choć przez tydzień w roku oddycham naprawdę głęboko. W pozostałe tygodnie źle myślę o moim kraju, niestety. Doszło do tego, że ludzie tacy jak ja, po studiach, zaangażowani w pracę, bez nałogów, nie mogą żyć tak jak chcą. W parach jest łatwiej, ale przecież nie każdy ma partnera. Przeciwnie, coraz więcej singli. To frustrujące
Nie jestem naiwna. Wiem, że to nie rozwiązuje problemu. Ale codzienne życie w wiecznym niedoborze niszczy psychicznie. Moje wakacje to mój sposób na przetrwanie. Moja mikrorewolucja wobec świata, który oczekuje, że kobieta w moim wieku będzie miała wszystko pod kontrolą. A ja nie mam. Mam tylko siebie. I to jedno życie, które chcę jakoś przeżyć, zanim się skończy. Choćby na kredyt. Choćby z biletem w jedną stronę.