Czy małżeństwo z rozsądku może się udać? Co, jeśli jedna strona kocha bardziej, a druga trwa przy partnerze z zupełnie innych pobudek: dla statusu i poczucia bezpieczeństwa, z przyzwyczajenia, dla świętego spokoju. Czy można nauczyć się kogoś kochać? Oto historia Jadwigi, prawniczki, która wyszła za mąż za kolegę z roku i latami tęskniła za dawną miłością.
Moja wielka miłość pachniała cynamonem i bzami. Ziemowit używał wody toaletowej, w której wyczuwałam piernikowe nuty. Cynamon, goździki, kardamon, anyż. Pachniał jak Gwiazdka, choć nasza miłość wybuchnęła wiosną. Wszystko wokół kwitło, a w naszych żyłach krew zmieniała się w szampana. Czułam się oszołomiona, upojona, dosłownie pijana majem i tym chłopakiem. Wszystko mi się w nim podobało: nietypowe imię, szarozielone oczy, które błyszczały, gdy się do czegoś zapalał, pełne, szerokie usta, intymnie brzmiący głos, jakby cały czas szeptał, pszeniczne brwi i rzęsy, jasne, falujące włosy, które spinał w kucyk, a wymykające się kosmyki odgarniał za ucho rozczulającym gestem. Nawet moja trzyletnia kuzynka nie czyniła w moim sercu takiego spustoszenia jak Ziemowit.
Spotkaliśmy się w ogrodzie botanicznym, w alejce lilaków. Siedziałam na małej ławeczce pod napęczniałym kiściami i chłonęłam. Urzekający aromat, bzyczenie owadów, śpiew ptaków, lekkie powiewy wiatru, spokój. Potrzebowałam takiego balsamu dla umysłu. To był dla mnie przełomowy czas, być może ostatni moment na zdecydowanie o własnej przyszłości.
Miałam dziewiętnaście lat, byłam w trakcie zdawania matur, tuż po pisemnych, a przed ustnymi. Byłam zmęczona, ale zasadniczo spokojna. Może dlatego, że niespecjalnie zależało mi na wynikach. Od kiedy się urodziłam, rodzice zaplanowali mi przyszłość, poczynając od lekcji angielskiego od przedszkola. Grzecznie wędrowałam wytyczoną ścieżką. Nie wiem, czy wygodną, czy wyboistą, bo nie miałam porównania. W każdym razie szłam po niej dość lekkim krokiem. Nauka przychodziła mi bez wysiłku, bez trudu wtapiałam się w grupę rówieśniczą, a ponieważ nie chorowałam na ambicję, nie budziłam zazdrości wyjątkową urodą ani nie czułam się lepsza od innych, byłam dość lubiana. Nie dusza towarzystwa, ale też nie odludek. Ot, dziewczyna jakich wiele. Tyle że z bagażem tradycji zawodowej. W naszej rodzinie żyłka prawnicza była wysysana z mlekiem matki. Nie kontestowałam tej zasady, bo widziałam innej alternatywy. Choć posyłano mnie na różne zajęcia dodatkowe, dla równomiernego rozwoju, nie odkryłam niczego, co by mnie zafascynowało, dla czego warto byłoby się zbuntować.
Póki nie zjawił się Ziemowit.
– Hej, mogę się dosiąść?
Otworzyłam oczy zdumiona i lekko przestraszona. Ławeczka była raczej jednoosobowa, ewentualnie dla pary, ale przytulonej.
Chłopak o słowiańskiej urodzie usiadł wprost na żwirku alejki i wpatrywał się we mnie z ewidentnym podziwem. Zarumieniłam się.
– Wyglądasz w tych bzach jak rusałka. A może jesteś rusałką? Jak masz na imię? Niech zgadnę? Lilka?
Miałam ochotę się uszczypnąć, tak nierealna była ta sytuacja.
– Jadwiga – szepnęłam. – Znajomi mówią na mnie Jaga.
– A ja będę mówił Lilka. Mogę? Na Jagę na pewno nie wyglądasz. Pozwolisz, że zrobię ci kilka zdjęć?
W jego dłoniach zmaterializował się aparat fotograficzny. Nie byłam fotogeniczna, przed obiektywem sztywniałam i uśmiechałam się sztucznie, ale pozowanie przed Ziemowitem było tak naturalne jak oddychanie. Jakbyśmy znali się w innym życiu i teraz odnaleźli. W pewnym momencie podszedł i zdjął mi z czoła płatek bzu. Pochylił się, był tak blisko, że mogłam…
– Mogę cię pocałować? – spytał.
W odpowiedzi po prostu zamknęłam oczy… Ten pierwszy pocałunek roztrzepotał we mnie miliony motyli. Wzbijały się za każdym razem, gdy mnie całował. Czułam, że się unoszę wraz z nimi, rozpływam w poczuciu absolutnego szczęścia.
Część mnie, ta tresowana od dziecka, zdawała egzaminy, a ta nowa, rozbudzona majem i przepełniona miłością, myślała tylko o Ziemowicie. Spotykaliśmy się codziennie w botaniku. Gdy padało, szliśmy do pobliskiej kafejki. A gdy chcieliśmy się schronić przed ludzkim wzrokiem, chowaliśmy się głębiej między bzami, gdzie zapach kwiatów był jak narkotyk. Dni mijały nie wiedzieć kiedy, gdy spacerowaliśmy, siedzieliśmy, gdy on robił zdjęcia, a ja po prostu na niego patrzyłam, gdy się całowaliśmy, rozmawialiśmy, choć głównie on mówił, a ja słuchałam, o jego pasjach, planach, marzeniach. Zazdrościłam mu tego ognia. W przeciwieństwie do niego, nie miałam się czym pochwalić, nic mnie nie rozpalało, dopiero on, ale Ziemowit był pewien, że kiedyś na pewno znajdę swoją drogę, bo każdy jest w czymś dobry, tylko czasem odnalezienie powołania trwa dłużej. Wierzyłam mu. Wierzyłam, że z nim jest to możliwie, bo z nim wszystko było możliwe. Gdyby powiedział: rusz ze mną w podróż na koniec świata, ruszyłabym bez wahania. Byłam zakochana i szalona.
A potem bzy przekwitły i Ziemowit zniknął. Tak samo nagle i tajemniczo, jak się pojawił. W naszym sekretnym miejscu wśród bzów zostawił mi liścik: „Na zawsze pozostaniesz najwspanialszą magią mojego życia”.
Gdyby nazwał mnie przygodą, mogłabym go znienawidzić. Gdyby nazwał mnie swoją miłością, mogłabym na niego czekać. Ale… magią? Pożegnał się ze mną pięknie i ostatecznie. Od razu to zrozumiałam i rozsypałam się jak opadające płatki lilaków. Wraz ze zniknięciem Ziemowita straciłam coś więcej niż złudzenia i wiarę w cuda. Wyparowała cała moja pewność siebie i nadzieja na odnalezienie własnej ścieżki.
Nie pamiętam, jak przeszłam egzaminy wstępne. Najwyraźniej zadziałał instynkt samozachowawczy, który pochwycił jedyną mocną, pewną linę w moim obecnym życiu i kurczowo się jej trzymał. Nie wiem, czy rodzice musieli uruchomić znajomości, bym się dostała, czy wystarczyły lata nauki i odpowiedzi udzielane na autopilocie.
Nikt z rodziny nie zauważył, co się ze mną dzieje. Jeśli nawet, zapewne tłumaczyli to stresem. Ot, byłam bardziej cicha i poważna niż zwykle. A ja nie chciałam, by ktoś wiedział. Nie chciałam ani współczucia, ani pouczeń. Chciałam jakoś przetrwać w sytuacji, w której wciąż od nowa rozsypywałam się w pył, a nie dałabym rady, gdyby ktoś o tym wiedział. Upokorzenie rozwiałoby ten pył na cztery wiatry i już nie byłoby czego zbierać. Skoncentrowana maksymalnie na tym, by zachować stały stan skupienia, ignorowałam wszystko, co mnie rozpraszało. Łącznie z latem.
Jesienią czułam się już nieco lepiej. Niemniej gdy w październiku na inauguracji roku podszedł do mnie wysoki, wymuskany chłopak w muszce i niezgrabnie mnie objął, potrzebowałam dłuższej chwili, by zareagować. Odsunęłam się i przyjrzałam mu się uważniej.
– Mateusz? Urosłeś…
Uśmiechnął się kącikami ust.
– Witaj, Jaguś. Pozwoliłem sobie na ten śmiały rytuał powitalny, jako że razem gubiliśmy mleczne zęby.
Mateusz był synem wspólnika mojego ojca. Gdy obiema rodzinami wyjeżdżaliśmy razem na wakacje, siłą rzeczy byłam skazana na niego i jego genialną starszą siostrę, a oni na mnie i mojego chaotycznego młodszego brata. Układ towarzyski, w który rodzice wmanewrowują swoje dzieci, sądząc, że załatwiają im bratnie dusze do końca życia. Ta wymuszona kompania wykrusza się, gdy dzieci zmieniają się w nastolatki i same dobierają sobie przyjaciół. W trakcie ostatnich wspólnych wakacji na Sycylii Mati był dwadzieścia centymetrów niższy i wkraczał w okres mutacji. Już jako dziecko chadzał w muszkach i krawacikach, w których wyglądał jak mały-stary, a tu biologia zrobiła mu psikusa. Wstydził się swojego głosu, więc prawie się nie odzywał. Nie kpiłam z niego, ale też nie współczułam mu specjalnie. Przynajmniej nie musiałam domyślać się, co kryje się za jego dwuznacznymi uwagami i niedopowiedzeniami, które na nas trenował, a które drażniły dużo bardziej niż mentorskie wywody jego siostry. W ciągu ostatnich pięciu lat nie widywałam go i nie tęskniłam za nim.
– Nasze drogi znowu się będą przecinać, skoro będziemy razem na roku, więc uznałem, że nie ma sensu tego unikać i trzeba odważnie odnowić znajomość.
Nie miałam ochoty na poznawanie nowych ludzi. Ale Mateusz, który nie był mi ani bliski, ani wrogi, nie był też kimś obcym.
– W porządku – zgodziłam się.
Mateusz mógł się okazać pomocny w misji zapominania o Ziemowicie. Ile można się zadręczać tym, że mnie porzucił? Miałam dziewiętnaście lat, powinnam już się otrząsnąć. To nie było normalne. Nawet mnie samej moja egzaltowana reakcja wydawała się przesadzona. Ziemowit nie był moim pierwszym chłopakiem, ani nawet pierwszą miłością. Poprzednie epizody zakochania i ozdrowienia przechodziłam bez skutków ubocznych, tymczasem kilka tygodni z Ziemowitem naznaczyło mnie traumą, jak po śmierci kogoś bliskiego, oraz zaowocowało alergią na miłość, związki, mężczyzn.
A Mateusz? Matiego eleganta, który z muszki zrobił swój atrybut – nosił ją nawet do T-shirtów – traktowałam jak kuzyna. Niby też mężczyzna, ale bezpieczny. Dorosłam i polubiłam jego angielskie poczucie humoru. Był mistrzem ironizowania ze śmiertelnie poważną miną. Flirtował ze mną w swoim stylu, ale raczej nie traktował mnie jak dziewczyny. Wolał te weselsze, które bawił jego kelnerski image, a nie odstraszał sarkazm. Ja doceniałam jego inteligencję i pracowitość. Świetnie nam się razem uczyło i byliśmy parą najlepszych studentów na roku. Wspólnie zdobywaliśmy kolejne zaliczenia, zdawaliśmy egzaminy, obywaliśmy praktyki, gdzie się dało, by nabrać jak najwięcej doświadczenia, i zmierzaliśmy prosto w świetlaną przyszłość wytyczoną nam przez rodziców drogę. Na imprezy, rzadko, bo rzadko, też chodziliśmy razem. Naszą ulubioną zabawą była obserwacja imprezowiczów i wymyślanie zbrodni, jakie mogliby popełnić.
Zbliżyliśmy się na tyle, że powierzyłam mu mój sekret. Wystarczyło, że zapytał:
– Opowiesz mi kiedyś o nim?
– O kim?
– O tym, przez którego unikasz facetów, nie lubisz cynamonu, w żadnej formie, i popadasz w smętną zadumę wiosną, zwłaszcza gdy kwitną bzy.
– Zauważyłeś?
– Zauważam wszystko, co ciebie dotyczy. Jak miał na imię?
– Ziemowit – odparłam odruchowo i zwierzenia popłynęły.
Wygadałam się i więcej do tego nie wracaliśmy.
Nim się obejrzałam, robiliśmy aplikację. Oboje adwokacką, co było oczywistym wyborem, skoro nasi ojcowie byli partnerami w kancelarii. Z drugiej strony, choć wśród środowisk prawniczych nepotyzm jest faktem, to nikt nie zatrudniłby u siebie kiepskiego adwokata, nawet własnego dziecka. Dlatego szykowali nas do tej roli od przedszkola.
– Przykro mi to powiedzieć, Jaguś, ale moja mama oczekuje, że ci się oświadczę.
– Dała ci pierścionek po babce Walerii? – podchwyciłam żartobliwy ton. – Ten z szafirem? Wolałabym brylant.
– No to kupię ci z brylantem. Pod warunkiem, że powiesz „tak”.
Znałam już Mateusza dobrze, umiałam wyczuć niuanse w jego pozornie niewzruszonym głosie.
– Serio? – Spojrzałam mu w oczy.
Nie uciekł wzrokiem.
– Serio. Przyjacielskie małżeństwo z rozsądku wydaje się w naszym wypadku bardziej rozsądne niż w przypadku zwykłych śmiertelników.
– Dlaczego?
– Choćby dlatego, że cię kocham. Zawsze mi się podobałaś, nawet bez siekaczy, ale zakochałem się na amen, gdy cię zobaczyłem na inauguracji.
Proste wyznanie. Bez niedomówień, bez ochronnej folii ironii.
– Ale ja…
– Wiem. Bardzo mnie lubisz, jestem twoim najlepszym przyjacielem, którego nie chcesz stracić, nie wiesz, jak byś sobie bez mnie poradziła, podziwiasz mnie, szanujesz, cenisz, ale nie kochasz mnie w romansowy sposób.
– Właśnie. – Ulżyło mi, że rozumie.
Westchnął ciężko.
– Ja będę kochał nas za dwoje. Nie przeszkadza mi, że moja miłość jest jednostronna i beznadziejna. Nie obchodzi mnie, że ten, kto kocha bardziej, jest przegranym w związku. To nie sąd, choć uprzedzam, czekają nas negocjacje, bo nie uśmiecha mi się białe małżeństwo.
Patrzyłam na niego i rozbierałam słowo po słowie to, co powiedział. Kochał mnie. Chciał się ze mną ożenić. I chciał być moim mężem w każdym aspekcie.
– Mogę się zastanowić?
– Oczywiście. To decyzja na całe nasze życie, bo nie zakładam rozwodu.
– Nawet jeśli zakocham się w kimś innym?
Przymknął powieki i zacisnął pięści. To było tak dziwne, że nie wiedziałam, jaką interpretację zastosować. Otworzył oczy.
– Jeśli przestaniesz wreszcie użalać się nad sobą i pozwolisz, by twoje biedne serduszko w końcu się zrosło, będę na miejscu, by o nie zawalczyć. Nie dam forów konkurencji. Jestem świetnym facetem bez kompleksów, co ważniejsze, jestem idealny dla ciebie. Zapytaj naszych rodziców.
Miał rację. Moja mama na hasło „Mateusz w roli zięcia”, powiedziała tylko:
– A już myślałam, że na to nie wpadniesz.
Moje serce nie było złamane, ale miało bliznę, i głęboko pod nią istniał mały zamknięty pokój, do którego wolałam nie zaglądać, bo nawet zza drzwi wionęło boleśnie znajomym zapachem bzów i cynamonu. Ziemowit był niespełnionym, uwierającym marzeniem; Mateusz mógł być wygodną, bezpieczną rzeczywistością. Jeśli się zgodzę, będziemy razem żyć i pracować. Będziemy się wspierać, spierać i rozśmieszać. Będziemy parą przyjaciół, która wzięła ślub. A dzieci? Bez seksu rodzicami nie zostaniemy. Zamknij oczy i myśl o Anglii? Intymność jako obowiązek małżeński? Trochę straszne…
Mateusz rozwiał moje obawy. Nie wiem, gdzie, kiedy i z kim trenował całowanie oraz grę wstępną, ale umiał to robić, ja zaś odkryłam, że miłość i pożądanie to dwie różne rzeczy. Staż odbywaliśmy już jako małżeństwo.
W ciągu dwunastu lat lat dorobiliśmy się dwójki dzieci, domu, cudownej pani Zosi do pomocy, dwóch samochodów, psa oraz dwóch kotów. Mateusz nadal nosił muszkę, ale teraz tylko na wystawniejsze przyjęcia, gdzie obowiązywał strój black tie. Do pracy zakładał casualowe garnitury i dopasowane, taliowane koszule, w których świetnie wyglądał. A jak zdejmował marynarkę i podwijał rękawy… Nie sądziłam, że męskie żylaste przedramiona mogą być takie seksowe. Mateusz z wymuskanego chłopaka pajęczaka zmienił się w dobrze zbudowanego mężczyznę, który ciężko pracował umysłowo, a po pracy grał w tenisa i chodził na siłownię.
– Dbam o sobie, bym wciąż był dla ciebie atrakcyjny – mówił.
Nie wiem, kiedy zaczęłam się bać, że nie tylko dla mnie. Może wtedy, gdy po raz pierwszy zjadłam na święta cynamonowego pierniczka i nawet bym tego nie zarejestrowała, gdyby nie zdziwiony wzrok mojego męża. „No co?” – spytałam go brwiami. „No, nic, nic” – odparł wzruszeniem ramion. Dopiero po chwili dotarło do mnie, że dokonał się przełom. Kiedy przestał mi przeszkadzać zapach cynamonu? Czy już wtedy, gdy pobieraliśmy się w grudniu, a świat pachniał świętami, czy podczas którejś z kolejnych rocznic? A bzy? Już nie kojarzyły mi się z tamtym majem, ale z narodzinami naszej córki.
Ziemowit odszedł. Chcąc być dobrą, lojalną żoną, tak bardzo się starłam o nim nie myśleć, że umknęło mi, kiedy stał się odległym wspomnieniem. Moja ówczesna rozpacz teraz mnie raczej żenowała, niż wywoływała smutek czy żal. Zwykła codzienność, perypetie z życia żony i matki, trudne i trudniejsze sprawy, jakie prowadziliśmy w kancelarii, pozwoliły mi zrozumieć, co jest naprawdę ważne. I moje szalone, roztrzepotane oczarowanie Ziemowitem nie miało porównania z tym, co czułam do Mateusza.
Nie pokochałam go od razu. Uczyłam się tej miłości każdego dnia. Wraz z odpakowywaniem prezentów ślubnych, kupowaniem garnków i pościeli. Gdy umierał na katar i gdy troskliwie masował mi łydki w trakcie ciąży. Wraz z dwiema przeciętymi pępowinami i budową wspólnego domu. Wraz z każdą zmarszczką i każdym siwym włosem. Wraz z każdym ścigającym go kobiecym spojrzeniem i moją rodzącą się zazdrością.
On z kolei wcale nie jest o mnie zazdrosny, co mnie martwi i denerwuje.
– Ufam ci, Jaguś.
Ja też mu ufam! I co z tego?
Skoro ja jestem zazdrosna, a on nie, czy to znaczy, że teraz ja jestem tą, która kocha bardziej? Może, nie przeszkadza mi to. Miłości nie odmierza się łyżeczką, sprawiedliwie nie znaczy po równo. Im więcej kochania, tym lepiej. Na co dzień i od święta. Cały rok, a nie tylko wiosną. Nasza miłość ma wiele odcieni i zapachów. Nie chodzi o to, kto kocha bardziej, ale o to, by ten bardziej kochany nie wykorzystywał sytuacji, a to nam nie grozi.
Zresztą doczekałam się swojej chwili satysfakcji, gdy odnalazł mnie Ziemowit i w imię starych, dobrych czasów poprosił, bym przyjęła jego sprawę rozwodową. Powiedziałam o tym mężowi. Wyraz jego twarzy? Bezcenny.
– Odmówiłam mu.
– Zrobiłaś to dla mnie? I świetnie. Nie zamierzam cię namawiać do zmiany zdania. Jak ten typ w ogóle śmiał…
Zaczęłam się śmiać. Głośno, od serca, które nie miało na sobie żadnej blizny. Uleczyło się bez śladu.