Przeciwieństwa się przyciągają? A może, wybierając partnera, powinniśmy szukać tego, co łączy? Oto historia kobiety, zwolenniczki obcowania z podobnymi do siebie, która podjęła zaskakującą dla siebie decyzję.
Od dziecka stałam twardo na ziemi, bo inaczej kłótnie rodziców za bardzo by mną wstrząsały. Poważnie podchodziłam do nauki, wyboru zawodu, a potem pracy. Maturę napisałam z drugim wynikiem w mieście, z wyróżnieniem ukończyłam uniwersytet i znalazłam pracę w korporacji. Moje życie było jasno określone i posiadło dość sztywne ramy, co mi odpowiadało i wiązało się z wymiernymi korzyściami.
Równie rozsądnie i praktycznie podchodziłam do wyboru partnera. Nie wierzyłam w przyciąganie przeciwieństw. Może zadziałać na krótko, ale silna i trwała więź to coś więcej niż hormony, gra zmysłów czy fascynacja odmiennością. Szukałam kogoś z klasą, dobrą pozycją i prezencją, o podobnym do mojego statusie. Mezalianse się nie sprawdzają, jeśli dysproporcja jest na tyle duża, że nie da się jej nadrobić. W końcu ktoś się będzie czuł gorszy, a ktoś wykorzystywany.
Nie potrafiłabym szanować mężczyzny, za którego ciągle bym płaciła. Nie zaakceptowałabym też sytuacji, gdy musiałabym rezygnować z własnych planów, jak spontaniczny wypad zimą na Kanary, bo jego nie stać, a z moich pieniędzy duma nie pozwala mu korzystać. Czasem kompromis jest niemożliwy.
Tyle że trzymanie się zasad też nie zdawało egzaminu. Nie nawiązałam trwałej więzi ani z przystojnym Kamilem, odnoszącym sukcesy biznesmenem, ani z wysportowanym Markiem, menadżerem wyższego szczebla. Wspólne mieszkanie w apartamencie z ładnym widokiem, wspólne wypady w różne miejsca na świecie, spotkania ze znajomymi w modnych klubach i restauracjach, wspólne ćwiczenia w siłowni, wszystko podręcznikowo, według schematu…
Niestety, czegoś mi brakowało. Nie umiałam tego nazwać, ale uwierało mnie na tyle, że nie dawało się zignorować. Jak kamyk w bucie. Drogim, modnym, świetnie dopasowanym… Niestety, kamyk psuł cały efekt. Jako osoba praktyczna nie zamierzałam kontynuować relacji, która mnie uwierała. Kończyłam ją taktownie, bez żalu, bez poczucia większej straty. Nie wyszło, trudno, może uda się następnym razem. Lepiej wycofać się zawczasu, zanim pojawią się wspólne zobowiązania, typu dzieci albo kredyty. Ta łatwość pożegnania też o czymś świadczyła…
– Jakby ci zależało, znalazłabyś sposób – narzekała mama, która od ponad czterdziestu lat prowadziła z ojcem wojnę małżeńską.
– Już ty jej, mamo, rad nie dawaj. Ja ciebie słuchałam i zobacz, jak skończyłam – ripostowała moja siostra, dwukrotna rozwódka.
Cóż, z dwojga z złego lepiej zrezygnować przed ślubem.
Nie pamiętam już, czyj to był pomysł, żebyśmy wybrały się na jakiś wernisaż. W każdym razie propozycja padła na podatny grunt. Byłam akurat w środku dużego projektu, miałam dużo pracy i uznałam, że dla zdrowia psychicznego przyda mi się taka forma relaksu. Nabiorę dystansu, obcując ze sztukę, zresetuję zapchany faktami umysł.
Wybrałyśmy się na wystawę fotografii, by podziwiać nowatorskie spojrzenie na Azję. Zamierzałam w ciszy i spokoju podziwiać prace artystów. Tymczasem wdałam się w dyskusję z intrygującym mężczyzną, który również był na wernisażu. Wymiana zdań z Tobiaszem skrzyła od dowcipnego flirtu, anegdot i błyskotliwych spostrzeżeń. Nie pamiętam, kiedy rozmowa z kimś sprawiała mi aż taką przyjemność. Wymieniliśmy się numerami telefonów i umówiliśmy na piątkowy wieczór.
– Gdzie idziecie? – dopytywały przyjaciółki.
– Nie wiem. – Wzruszyłam ramionami. – Tobiasz ma coś wymyślić.
Od razu to zaproponował, a ja się zgodziłam, choć nie przepadam za niespodziankami. Lubię być perfekcyjnie przygotowana do każdej sytuacji, również do randek. A teraz nie wiedziałam nawet, jak powinnam się ubrać.
– Załóż tę rewelacyjną kieckę, którą razem oglądałyśmy, ale tylko ty się w nią wcisnęłaś – podpowiadała Anka.
– Mała czarna to nieśmiertelna klasyka – kiwała głową Marzena.
– A w roli wisienki na torcie te twoje obłędne srebrne szpilki – uzupełniła Gośka.
– Będziesz wyglądać bosko! – zapewniły chórem.
Posłuchałam ich rad, bo chciałam oczarować Tobiasz. On na wystawie fotografii olśnił mnie nie tylko swoją elokwencją i rozległą wiedzą, ale też świetnie dopasowanym granatowym garniturem.
Tobiasz czekał na mnie w umówionym miejscu o ustalonej porze. Punktualny, dodałam do listy zalet.
– Pomyślałem, że jeszcze nie miałaś okazji wybrać się na wystawę Beksińskiego. Dopiero co ją otworzyli.
Istotnie, nie mylił się. Niemniej mógł mnie uprzedzić, założyłabym wygodniejsze buty i coś bardziej casualowego. Moja elegancka sukienka nie pasowała do swobodnego stylu Tobiasza, który tym razem założył jeansy i błękitną koszulę.
Szybko zapomniałam o tym, że wyglądamy jak dwa puzzle z różnych kompletów, bo wystawa w pełni pochłonęła moją uwagę. Te wszystkie oddziałujące na wyobraźnię obrazy, często po prostu przerażające…
– Śniąc sny, których śmiertelnik żaden nie chciał śnić – zacytował Tobiasz, znajdując idealny komentarz do moich myśli i emocji.
– Powinnam to znać? – spytałam, bo słowa wydały mi się znajome.
– Edgar Allan Poe. Jestem wielbicielem, by nie rzec, fanem jego wierszy, które są jak motta do malarstwa Beksińskiego.
Niespecjalnie dotąd interesowałam się poezją. Preferowałam prozę, nie tylko w życiu. Kiedy interpretowałam wiersze w szkole, wyłączały mi się uczucia, dokładnie jak przy sekcji zwłok żaby na biologii. Jednak dzięki Tobiaszowi, obrazom i tym kilku słowom poczułam się do głębi poruszona.
– Może masz ochotę na kawę? Nie chciałbym się jeszcze z tobą rozstawać.
Szczerość Tobiasza też robiła wrażenie.
W przytulnej kawiarence straciliśmy poczucie czasu i kelnerka musiała nas wyprosić, bo już zamykali. Nie mogliśmy się nagadać. Tobiasz opowiadał o poezji, wplatając wątki z traktatów filozoficznych i nawiązując do malarstwa czy rzeźbiarstwa.
– Przepraszam, zawłaszczam konwersację. My, filozofowie, już tak mamy.
Z randki wróciłam oszołomiona i wytrącona z równowagi. Miałam wielką ochotę spotkać się z Tobiaszem znowu. Pocałunek, jakim mnie pożegnał, wymykał się schematom i założeniom. Był spontaniczny, gorący i uzależniający. Bardzo chciałam sprawdzić, czy następny też taki będzie. Tylko… nie wiedziałam, czy uda się połączyć w zgrabną całość takie dwa niedopasowane puzzle jak my. Czy to w ogóle możliwe?
Ciekawość była silniejsza i zaczęliśmy się umawiać. Karmiłam się jego dotykiem, spojrzeniami, pocałunkami. Chłonęłam jego wiedzę połączoną z talentem gawędziarza. Łączył różne dziedziny sztuki, przeskakiwał od artysty do artysty, od jednego stylu do drugiego, potem raczył mnie aforyzmem, cytatem albo wierszem, których zasób zdawał się mieć niewyczerpany. Zazdrościłam jego studentom. Moi wykładowcy nie byli tak fascynujący. Może dlatego, że Tobiasz prowadził zajęcia ze sztuki w filozofii, a nie z prawa administracyjnego.
– Doprawdy nie wiem, co ty we mnie widzisz, poza moim giętkim językiem i błyskotliwym umysłem, rzecz jasna. Celebrytą nie zostanę, na lexusa nie zarobię, symbolem seksu mnie nie obwołają, Nobla nie zdobędę. W porównaniu z tobą, księżniczko, jestem ropuszym władcą małego stawu – w żartobliwym tonie wypowiadał na głos moje obawy.
Nigdy nie sądziłam, że zakocham się w człowieku mającym zupełnie inne cele i priorytety niż ja. Tobiasz nie biegł po pracy w korpo na siłownię, by wrzucić stamtąd selfie na Instagram. Nie jadł wyłącznie tego, co zdrowe i modne. Nie liczył kalorii, nie katował się żadną dietą, za to wychodził na długie spacery z psem i błądząc po lesie, wymyślał, w jaki sposób zaskoczy studentów na kolejnych zajęciach. Zaczął na te spacery zabierać też mnie, a ja czułam się uhonorowana, że uznaje mnie za godne towarzystwo, na równi z Platonem. Czytał książki, ale głównie te związane z jego zawodem i pasją zarazem. Nie odhaczał z listy tegorocznych noblistów, laureatów konkursów czy pupilków krytyki. To miało sens. Wszystko, co robił, miało sens.
Tylko my, jako para, nie mieliśmy sensu. Nie na dłuższą metę, na stałe, z dziećmi i kredytem na dom. Bo chciałam mieć dom z ogrodem, dwa samochody i rodzinę, na którą nie będę żałować pieniędzy, czy chodzi o wakacje, zainteresowania czy o wykształcenie. Problem w tym, że to ja musiałabym na to wszystko zarobić. Tobiasz nie ukrywał, że niektórzy z jego kolegów ze studiów robią kariery.
– Ale to nie dla mnie, kocham uczyć.
Do tej pory nie poznałam Tobiasza z przyjaciółkami, nie przedstawiłam go rodzicom, choć ja poznałam jego mamę. Nie polubiła mnie i dobrze wiem dlaczego. Martwi się, że skrzywdzę jej syna.
Waham się, wciąż nie umiem podjęć ostatecznej decyzji. Boję się, że albo zranię Tobiasza, albo unieszczęśliwię siebie. Boję się, że bańka mydlana pryśnie, jeśli znajomi i rodzina zobaczą, kogo wybrałam. Już widzę te zdziwione spojrzenia, już słyszę te ironiczne komentarze. Jasne, świetny facet, doskonałe wykształcenie, ogromna wiedza, to nic, że niepraktyczna…
Co gorsza, nie jego by to uraziło, ale mnie. Tobiasz ze stoickim spokojem poradziłby sobie z każdym złośliwym komentarzem. Wstyd mi. Jestem pewną siebie, wyemancypowaną kobietą, a przeszkadza mi odwrócenie ról.
Czemu z góry zakładam, że stracę szacunek do Tobiasza, gdy stanę się głównym żywicielem rodziny, której poziom życia wywinduję do własnych wysokich standardów? Czemu czuję się nieswojo, gdy mówi:
– A jedź, leć, płyń, gdzie chcesz, księżniczko. Weź przyjaciółkę i fruń. My z Platonem wolimy nasze piesze wędrówki po rodzimej ziemi. Nie chcę cię ograniczać.
To prawda, nie on mnie ogranicza. Nie dzieli nas stan jego konta. Dzielą nas moje uprzedzenia i moja duma. Z jednej strony nie doceniam Tobiasza, choć tak bardzo go podziwiam. A z drugiej zazdroszczę mu absolutnego braku kompleksów. To nie on mnie wykorzystuje, to ja czuję się przy nim gorsza…