Historie osobiste

"Teściowa mną pogardzała. Nie mogła znieść, że jej syn kocha kobietę bez pozycji i pieniędzy"

"Teściowa mną pogardzała. Nie mogła znieść, że jej syn kocha kobietę bez pozycji i pieniędzy"
Fot. 123rf

Czasem dwoje ludzi łączy miłość, a różni wszystko inne: pozycja, pochodzenie, stan posiadania. Czy współczesny mezalians jest relacją bez perspektyw? Czy rodziny są w stanie zaakceptować taki związek? Historia kobiety, która walczyła o uznanie teściowej i bliskich swojego partnera.

Nie czułam się akceptowana przez teściową i resztę rodziny męża

– Komu jeszcze ciasta? – spytała matka Bartka, patrząc zachęcająco po gościach.

Tylko po mnie jej wzrok prześlizgnął się jak po niewidzialnej. Nie upomniałam się o dokładkę, by nie usłyszeć pełnego udawanej troski pytania: „Już się nie odchudzasz?”. Nawet gdybym była na diecie, nie odmówiłabym drugiego kawałka doskonałego sernika. To musiałam teściowej przyznać, świetnie piekła, według starych przepisów rodzinnych. Niestety, nie dostąpiłam zaszczytu, by je poznać. Druga synowa, owszem, została dopuszczona do tajnych receptur, ale ona – jako wnuczka uznanego chirurga i stażystka na oddziale pediatrii – była „swoja”, w pełni akceptowana. Ja nie.

Co niedzielę spotkaliśmy u teściów na tradycyjnym rodzinnym podwieczorku, więc co tydzień od dwóch lat musiałam znosić ich ostracyzm. Cieszyłam się w duchu, że już jutro wyjeżdżam do domu i przez ferie od nich odpocznę.

Nigdy nie powiedzieli wprost, że mnie lubią; nie posunęli się też do otwartej wrogości, na to byli zbyt dobrze wychowani. Stosowali subtelniejsze metody. Nigdy nie załapywałam się na ostatni kawałek tortu ani na miejsce przy stole obok gospodarzy; w święta teściowa nie zaprosiła mnie do rodzinnego strojenia drzewka, w Wielkanoc – do wspólnej wyprawy ze święconką; teść nie pokazał mi nigdy swojej kolekcji znaczków, a rozmawiał ze mną wyłącznie o pogodzie i rosnących cenach płodów rolnych. Uparcie nazywali mnie Jasią, choć na chrzcie dali mi Joanna, nie Janina, zaś ich prezenty były tyleż nietrafione, co obraźliwe. Na przykład na urodziny dostałam od szwagierki drogi krem na... cellulitis.

Potrafili sprawić, że czułam się gorsza, a w każdym razie nie dość dobra jak na standardy tej wspaniałej rodziny, o bohaterskiej historii i szlacheckich korzeniach. Warszawiacy z dziada pradziada, waleczni powstańcy, lekarze od kilku pokoleń, na dokładkę wszyscy szczupli i wysocy.

Póki nie weszłam do tego klanu, do tej kliki wzajemnej adoracji, nie miałam kompleksów. Nie przeszkadzał mi rozmiar 42 ani tak zwane chłopskie pochodzenie. Moi rodzice prowadzili średniej wielkości gospodarstwo rolne i dzielnie sobie radzili, mimo klęsk żywiołowych, zawirowań politycznych, a ostatnio także cwałujących podwyżek. Nie potrzebowali studiów, by swego czasu sprawnie wkroczyć do Unii, wywalczyć dotacje.

Byłam z nich dumna, a oni ze mnie, choć jako magister polonistki w uprawie rzepaku niewiele mogłam im pomóc. Marzyła mi się kariera dziennikarska. Od podstawówki prowadziłam pamiętnik, pisałam krótkie fantastyczne opowiadania z kotem Alojzym w roli głównej, w liceum prowadziłam szkolną gazetkę. Płakałam ze szczęścia, gdy udało mi się dostać na Uniwersytet Warszawski.

Przypadkowe spotkanie i miłość mimo przeciwności 

Wyrwana z wielkopolskiej prowincji, długo nie mogłam się zaaklimatyzować w stołecznej metropolii. Przytłaczał mnie jej ogrom i hałas, raził brud, smog, nieuprzejmi przechodnie, okropni kierowcy. Jeden z nich potrącił psa i odjechał bez zatrzymania. Drań. Wzięłam kundelka na ręce i zniosłam do weterynarza. 

Dopiero w klinice trafiłam na... człowieka. Przystojny weterynarz najpierw troskliwie zajął się psiakiem, potem mną. Gdy referując wydarzenie, wyznałam, że nie lubię tego przeklętego miasta, choć mieszkam tu już cztery lata, od razu zaoferował się na przewodnika. Przyznał się później bezwstydnie, że bardziej niż moja samarytańska postawa zachwycił go mój wydatny biust. Niemniej pokazał mi inną Warszawę, spokojniejszą, pełną urokliwych miejsc, w której mogłam się zakochać tak jak w nim. Przy wesołym, energicznym Bartku odważniej spojrzałam w przyszłość, uwierzyłam, że znalazłam tu swoje miejsce. Oświadczył mi się po kilku miesiącach i parł na szybki ślub.

Rezerwą swoich rodziców kazał mi się nie przejmować.

– Będą kręcić nosem, ale w końcu im przejdzie. Pół roku się do mnie nie odzywali, gdy za ich plecami złożyłem papiery na weterynarię. Żonę też sam sobie wybiorę. Niczego się nie nauczyli, choć od lat opieram się ich tresurze na idealnego syna. I tak zostanie.

Ślub wzięliśmy więc u mnie, w farze, gdzie niegdyś pobrali się moi dziadkowie i rodzice. Mimo krótkiego czasu na przygotowania mieliśmy wspaniałe wesele. Jedynym zgrzytem był brak rodziny pana młodego. Zjawił się tylko jego starszy brat Michał, poproszony na świadka. Podobno teść nieoczekiwanie zaniemógł i reszta została, by go doglądać. Tak tłumnie?

– Widać za skromne nasze progi – burknął dziadek.

 

Choć staruszek skończył dziewięćdziesiąt pięć lat i często tracił kontakt z rzeczywistością, tym razem błysnął celnym komentarzem. No nic, było mi przykro, ale nie drążyłam tematu; zwłaszcza że Bartek wyraźnie wstydził za zachowanie najbliższych.

Czułam, że jestem inna 

Wróciliśmy do Warszawy i spełniły się moje najgorsze przeczucia. Zaczął się bojkot w białych rękawiczkach. Rzadko żaliłam się mężowi. Z jednej strony kochał swoją rodzinę i chciał o nich myśleć dobrze; z drugiej rozgrywał z nimi jakąś grę, której zasad nie pojmowałam.

– Nie o ciebie im chodzi – tłumaczył. – Raczej mnie chcą coś udowodnić, bo znowu postąpiłem wbrew ich woli. Obrazili się, trudno. Nie zamierzam dać im tej satysfakcji i pokazać, że ich taktyka działa. Przecież nie będą cię w nieskończoność ignorować. Skoro zapraszają nas do siebie co tydzień, już jest dobrze. A jeżeli ciebie drażnią ich dąsy, daj im to odczuć, postaw na swoim. Nie stoczę tej walki za ciebie. Ojciec to nieszkodliwy snob, ale mama jest typem apodyktycznym i żeby coś u niej zyskać, musisz sama się postawić.

Kłopot w tym, że od małego uczono mnie respektu dla starszych, grzeczności oraz stosownego zachowania. Stawianie na swoim nie mieściło mi się w głowie. Zwłaszcza w takim domu. Pełnym pamiątek po chlubnej przeszłości, zabytkowych mebli, które cudem przetrwały okupację, obrazów przodków, lekarskich dyplomów i orderów oprawionych w ramki. Jakby nawet ściany chciały mi powiedzieć: nie pasujesz tutaj. Teściowie jej nie lubią? Ich prawo. Na cudzy szacunek trzeba sobie zapracować, powtarzał mi tata. I tu pojawił się kolejny problem.

Gdy po uzyskaniu dyplomu ruszyłam na poszukiwanie pracy, moje marzenia szybko rozbiły się o skały szarej rzeczywistości. Obeszłam redakcje w stolicy i nigdzie moja szkolna dziennikarska twórczość nie zyskała aprobaty, a w warszawskich szkołach akurat polonistów nie brakowało. Wreszcie udało mi zatrudnić w jednej z podstawówek jako pani świetliczanka. Cieszyłam się, lepszy rydz niż nic, ale ustosunkowanej rodzinie mojego męża nie zaimponowałam.

– Żadna praca nie hańbi – usłyszałam od szwagierki, gdy ośmieliłam się pochwalić swoim pierwszym zawodowym sukcesem w stolicy. Pomijając intencję, miała rację.

Zaczęłam odzyskiwać wiarę w siebie

Miesiące mijały i naprawdę polubiłam dzieciaki w świetlicy, wspólne zabawy, pomoc w odrabianiu lekcji, głośne czytanie bajek. Napełniało mnie satysfakcją, że najbardziej podobały się im zabawne opowiadania mojego autorstwa. Wróciłam do ich pisania, zachęcana przez małych fanów, wciąż domagających się nowych przygód i postaci. Do czarnego kocura Alojzego, eleganta w apaszce, dołączył więc wiecznie głodny pies Dionizy, wścibska koza Malwina, niedowidzący kucyk Maciek i przemądrzały prosiak Lucek.

Bartek też uwielbiał te historie i namawiał mnie do ich opublikowania. Wysłałam klika kopii do różnych wydawnictw i czekałam. O dziwo, jedna z poznańskich oficyn odezwała się po miesiącu. Nie chcąc zapeszać, nic nikomu nie powiedziałam, nawet mężowi. Zaproszenie na rozmowę zbiegło się z moim wyjazdem na ferie do rodziców. Wyrwałam się po prostu na parę dni do Poznania, gdzie po zatwierdzeniu projektów rysunków – podpisałam umowę wstępną! Bratek aż ochrypł od gratulacji, tak krzyczał w słuchawkę, gdy przez telefon podzieliłam się nowiną.

Radość z sukcesu mocno przyćmiewał pogarszający się stan dziadka. Od lat niedomagał: nie dowidział, nie dosłyszał, dopadała go skleroza, ale dzielnie się trzymał, jak na starego wojaka przystało. Niestety tej zimy przegrał walkę ze starością, na którą nie ma lekarstwa. Osłabiony, milczący, zapatrzony w dal, gasł w oczach. Jego długie, prawie stuletnie życie dobiegało końca... Pewnego ranka po prostu się nie obudził.

– Tak chciał umrzeć, we śnie, spokojnie, bez bólu – powiedział tata z łagodnym uśmiechem. – Miał dobre, porządne życie, śmierć też okazała się łaskawa.

Spodziewałam się cichego, skromnego pogrzebu w gronie rodziny, bo przyjaciele i znajomi dziadka dawno temu odeszli. Pomyliłam się. W ostatniej drodze, z fary na cmentarz, towarzyszyła mu kompania reprezentacyjna, która nad grobem oddała potrójną salwę honorową. Ksiądz wygłosił piękną mowę, wychwalając cnoty i zasługi mojego dziadka. Był ułanem, za udział w kampanii wrześniowej zdobył Krzyż Walecznych; w AK dosłużył się stopnia kapitana, za co po wojnie prześladowała go bezpieka, nawet do więzienia trafił, ale nigdy nie zaparł się swoich przekonań. Przez lata wybierano go honorowym wójtem. W czasie zimy stulecia w latach 70. zorganizował konne patrole, saniami dowożące żywność i opał do najbardziej odciętych gospodarstw. Nie dla medali to robił, ale już po przemianach politycznych odznaczono go Krzyżem Zasługi.

Niby to wszystko wiedziałam, ale dopiero teraz dotarło do mnie, że mój dziadek był... bohaterem. Nie on jeden. Stojąc na cmentarzu, czytałam z nagrobków dumną historię mojej rodziny. Stryj dziadka zginął w powstaniu wielkopolskim. Prababka Tekla brała udział w strajku dzieci wrzesińskich. Wuj ojca czynnie uczestniczył w wypadkach czerwca 56. Oto, z jakiego rodu pochodziłam. Może prostych, ale odważnych, walecznych i honorowych ludzi. Nie popisałam się jako ich duchowy spadkobierca. Obiecałam im, że już nikomu nie pozwolę sobą pomiatać.

Wróciłam do Warszawy niby ta sama, a jednak inna. Z umową na wydanie mojej pierwszej książki, z perspektywami na publikację kolejnych, przede wszystkim zaś z odnowioną świadomością, kim jestem i skąd się wywodzę.

– Komu ostatni kawałek ciasta? – spytała matka Bartka. Jej wzrok prześlizgnął się po mnie jak po niewidzialnej, jak zwykle.

– Ja poproszę – odezwałam się głośno. – U nas w rodzinie kobiety są krzepkie, takie geny, że zacytuję mojego dziadka. Lubimy słodkie i nie mamy cellulitisu. Więc skoro nikt inny nie reflektuje, poproszę.

Teść zdziwiony, że umiem mówić, i to takim tonem, uniósł brew. Szwagier i jego żona zrobili wielkie oczy. Teściowa zastygła z paterą, nie wiedząc, co zrobić. Dalsze ignorowanie mojej osoby byłoby już jawną prowokacją. Niemal słyszałam, jak bije się z myślami. Bartek klepnął się w kolano i zaśmiał tubalnie:

– Brawo, Aśka. Wreszcie!

– Co wreszcie? – obruszyła się jego starsza siostra. – Ta przemowa była nie na miejscu, ale czego się spodziewać... – urwała.

– Po kim? – Starłam się z nią wzrokiem. – Po córce rolnika? Czy po świeżo upieczonej pisarce książek dla dzieci? A może po wnuczce kapitana AK, prawnuczce powstańca wielkopolskiego...

– No, no... piękny rodowód, nie miałem pojęcia. – Teść zerknął na mnie z nowym zainteresowaniem. – Mam serię znaczków upamiętniających nasze piękne zrywy narodowościowe, w tym i wasze... – zawahał się lekko i jednak wyszedł z niego snob, gdy dokończył: – lokalne powstanie.

– Za to jedyne wygrane, które miało decydujący wpływ na ustalanie granic zachodnich w tysiąc dziewięćset dziewiętnastym roku – przypomniałam mu. – My, prości, praktyczni ludzie z Wielkopolski, nie machamy szabelką dla samego machania. Chcemy czegoś konkretnego w zamian. Skoro więc już zabrałam głos, oczekuję jasnych ustaleń. Nie musicie mnie kochać, ale bojkotować się dłużej nie pozwolę. W przeciwnym razie moja noga więcej tu nie postanie.

– I moja – solidarnie dodał Bartek, rzucając milczącej matce wyzywające spojrzenie.

Teraz wszystko tak naprawdę zależało od teściowej. Może zyskałam choć cień jej szacunku, wszczynając bunt? Uśmiechała się kącikiem ust. Jednym. Jednak wolałam ten kpiący grymas niż poprzednie przesłodzone uśmiechy. Po dłużącej się chwili, obserwowana czujnie przez resztę uczestników spotkania, starsza pani podjęła decyzję.

– Doprawdy, Jasiu... znaczy Joasiu – poprawiła się, nakładając mi ostatni kawałek placka. – Po co tak ostro? Przykro mi, jeżeli nie czułaś się komfortowo w naszym towarzystwie. Mogłaś wcześniej coś powiedzieć. Przecież teraz jesteśmy rodziną, powinniśmy rozmawiać. A propos, wspomniałaś o książce. Chętnie posłucham o sukcesie synowej...

 

Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również