Historie osobiste

Byłam wychwalana za pracowitość, więc starałam się jeszcze bardziej. Brzmi świetnie? Do czasu

Byłam wychwalana za pracowitość, więc starałam się jeszcze bardziej. Brzmi świetnie? Do czasu
Fot. Launchmetrics/Spotlight

Zosie Samosie bywają chwalone za pracowitość, ale przede wszystkim... to są bardzo zmęczone osoby. Wyręczają innych, pomagają i poświęcają się. Wydaje im się czasami, że tylko one są w stanie zrobić jakieś prace. Im więcej robią one, tym bardziej rozpieszczają swoich bliskich. 

Podziwiam samą siebie za talent organizacyjny. Potrafię świetnie godzić życie rodzinne i zawodowe. Moim nieodłączonym atrybutem jest kalendarz, w którym skrzętnie notuję czekające mnie zadania. Drugi kalendarz mam w komórce, dla pewności. Jestem niczym organizacyjna akrobatka – szykuję dzieciom urodziny, a nazajutrz jadę na targi, by reprezentować firmę. Byłam jednocześnie przewodniczącą trójki klasowej u syna i skarbniczką w klasie córki. W całym tym życiowym zamieszaniu potrafiłam też znaleźć czas dla siebie. Czasami żartowałam, że mam super moce i potrafię rozciągnąć dobę. Brzmi świetnie? Do czasu...

 

Skutki wyręczania wszystkich 

Ta wspaniała stabilizacja miała zostać poddana próbie, ponieważ dostałam propozycję wyjazdu służbowego. Mój mąż to cudowny ojciec i poczciwy człowiek, ale beze mnie... chyba by zginął. Zawsze musiałam mu przypominać o wizytach u dentysty czy przeglądzie samochodu. Nie pamiętał, kiedy dzieci mają zajęcia dodatkowe i o której trzeba je odebrać.

– Staszek ma przy sobie telefon. Jak po mnie zadzwoni i chwilę poczeka, to przecież nic wielkiego się nie stanie – tłumaczył z rozbrajającą szczerością, kiedy po raz kolejny spóźnił się po syna.

Nie miałam pojęcia, jak on sobie poradzi pod moją nieobecność, ale… będzie musiał. Nie mogłam odmówić, taka okazja mogła się nie powtórzyć. Zostałam wyznaczona do pracy nad ważnym projektem i w tym celu oddelegowano mnie na kwartał aż do Japonii.

– Leć, nawet się nie zastanawiaj – przekonywał mnie mąż. – To tylko kilka tygodni…

– Raczej kilkanaście – poprawiłam go. – Poza tym będę na drugim krańcu świata. Tokio to nie Londyn, nie dolecę do domu w ciągu dwóch godzin w razie potrzeby.

– Jakiej potrzeby? Dzieci są prawie dorosłe. Ja też – zażartował. – Nie ufasz mi, o to chodzi?

– To nie kwestia zaufania, tylko faktów. Do tej pory wszystko było na mojej głowie, choć tobie się mogło wydawać, że sprawy same się tak gładko układały – tłumaczyłam.

– Jasne, oczywiście… – potakiwał nieuważnie. – Na pewno nie poradzę sobie tak dobrze jak ty, ale zadbam o dzieci, bez obaw. Poza tym nie zostajemy tu sami, jak na pustyni, mamy rodzinę. Dziadków, ciocie, wujków. Ciągle ktoś nas odwiedza.

– Prawda – przyznałam. – Ale…

– Nie ma żadnego „ale”. Lecisz.

– Co mnie tak wyganiasz? Nie będziecie tęsknić?

– Oczywiście, że będziemy. – Podszedł i mnie przytulił.

 

Ryzykuję i lecę. Czego dowiem się o mojej rodzinie?

Pod powiekami zebrały mi się łzy. Nie mogłam nie pojechać. Co nie zmienia faktu, że miałam mnóstwo obaw, nie przed moją podróżą do Japonii, ale przed zostawieniem moich bliskich samych w Polsce.

Jechałam na lotnisko z ciężkim sercem, a potem…

To były tygodnie naznaczone ciężką pracą i tęsknotą za domem, a jednocześnie niezwykle rozwijające. Chłonęłam nową kulturę, poznawałam obyczaje egzotycznego kraju, zwiedzałam prefekturę Tokio i wypiłam hektolitry tradycyjnej japońskiej herbaty. Gdy nadszedł czas wyczekiwanego powrotu, czułam satysfakcję z dobrze wykonanego zadania. I obawę, co zastanę w domu…

Serce łomotało mi się w piersi jak szalone, gdy koła samolotu dotknęły płyty lotniska. Po wielu tygodniach miałam zobaczyć rodzinę. Niby wszyscy zapewniali mnie, że Krzysiek świetnie sobie radzi, ale co mieli mówić? Nawet gdyby coś było nie tak, nikt by mnie o tym nie poinformował. Co mogłabym zrobić, jak im pomóc, znajdując się tysiące kilometrów od domu? Byłam przekonana, że po powrocie czeka mnie herkulesowe zadanie uprzątnięcia trzymiesięcznego bałaganu i zorganizowanie na nowo życia rodzinnego.

Tymczasem okazało się, że Krzysiek rzeczywiście doskonale sobie radził, a drobne potknięcia nie psuły ogólnego obrazu. Czyli potrafił…?

– Prawda jest taka, że było mi wygodnie zdawać się we wszystkim na ciebie – wyznał, kiedy usiedliśmy obok siebie na kanapie. – A ponieważ robiłaś to tak wspaniale, umykało mi, jakie to trudne.

– Zawsze byłam dobrze zorganizowana, więc…

– Aż za dobrze – przerwał mi. – Ten wyjazd, twoja nieobecność… To była dla mnie próba. Wiele się nauczyłem i chcę, żebyśmy odtąd dzielili się obowiązkami po równo.

 

Efekt? Czasem dobrze odpuścić i dać się wykazać

– No, nie wiem… – zawahałam się, bo nie uważałam, że dotychczasowy podział obowiązków był dla mnie krzywdzący. Czy raczej wolałam trzymać rękę na pulsie i sama nad wszystkim czuwać, by nie rzec, panować. Ale może Krzysiek miał trochę racji? Taka odpowiedzialność bywa przytłaczająca. Miał okazję się o tym przekonać w trakcie mojej nieobecności.

– Na początek zajmę się szkołą dzieciaków – postanowił. – Byłem na wszystkich zebraniach i nieźle sobie radzę.

– A ja?

– A ty zostaniesz w domu albo gdzieś wyjdziesz. Potem zdam ci raport.

To było najtrudniejsze: odpuścić ciągłą kontrolę i oddać ster rządów w ręce partnera-zmiennika. Teraz twoja wachta, a ja mogę robić, co chcę, albo… mogę nic nie robić. Czy umiem…? Jestem dobra w organizacji zajęć, ale czy da się zorganizować lenistwo? Będę musiała się nauczyć.

– Zgoda – odparłam. – Niech będzie raport.

– Tak jest!

Uśmiechnęłam się. Oto doczekałam się uznania w oczach w rodziny, która wreszcie naprawdę szczerze doceniła moje wysiłki. A w nagrodę kazali mi osiąść na laurach. Zabawne, ale też trochę smutne. Przestałam być niezbędna i nie do zastąpienia…

Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również