Choć minęło ponad ćwierć wieku od premiery, "Buntownik z wyboru" (1997) z Mattem Damonem i Robinem Williamsem pozostaje jednym z najbardziej poruszających portretów ludzkiej wrażliwości.
Widziałam ten film kilkanaście razy, zawsze płaczę. W świecie, który nieustannie wymaga od nas sukcesu i doskonałości, historia Willa Huntinga brzmi dziś jak delikatny, ale stanowczy protest przeciwko kulturze perfekcjonizmu. Will, chłopak z robotniczej dzielnicy Bostonu, to matematyczny geniusz, który boi się swojego talentu równie mocno, jak bliskości drugiego człowieka. Zamiast przyjąć dar, wybiera bunt – przed światem, przed losem, przed sobą.
Gus Van Sant, reżyser filmu, tworzy opowieść nie o wielkich gestach, lecz o intymnych rozmowach, w których rodzi się przemiana. Spotkanie Willa z terapeutą Seanem Maguire’em, granym z czułością i mądrością przez Robina Williamsa, to jedna z najpiękniejszych relacji w historii kina. Ich dialogi – pełne gniewu, bólu i wreszcie akceptacji – przypominają, że człowieka nie naprawia się radą, lecz zrozumieniem.
"Buntownik z wyboru" to film o zaufaniu, które wymaga więcej odwagi niż jakakolwiek walka. O miłości, która nie zawsze jest romantyczna, ale zawsze uzdrawia. I o tym, że wiedza – choć potężna – jest niczym bez empatii. W czasach, gdy wrażliwość bywa mylona ze słabością, ten film uczy, że prawdziwa dojrzałość zaczyna się tam, gdzie kończy się pycha.
To kino, które nie starzeje się, bo dotyka tego, co niezmienne – potrzeby bycia widzianym i zrozumianym. "Buntownik z wyboru" przypomina nam, że każdy z nas ma w sobie geniusza i dziecko, które trzeba nauczyć, że zasługuje na miłość. I może właśnie dlatego – po latach – film ten jest ważniejszy niż kiedykolwiek. Dla mnie będzie taki zawsze.
"Buntownik z wyboru" dostępny jest na Netflixie.