Olga Bołądź wychowywała swojego syna samodzielnie. Mimo to wolała odrzucić intratne kontrakty na rzecz zawodowej wolności. Teraz cieszy się udaną karierą i szczęśliwym związkiem, zaś niedawno poinformowała że spodziewa się dziecka.
Spis treści
Przygoda Olgi Bołądź z aktorstwem zaczęła się nieoczekiwanie dla niej samej. W liceum zobaczyła Macieja Stuhra w "Rewizorze" i… przestała marzyć o podróżach do dżungli, badaniu szympansów i życiu w Afryce. „Idę do szkoły teatralnej”, postanowiła, choć wcześniej nie miała takich marzeń i nikt w rodzinie do tego nie zachęcał. Rok później dostała się do krakowskiej PWST. Ale czuła niedosyt. Zaliczyła więc szkołę aktorską w Barcelonie i szkołę Stelli Adler w Los Angeles. Olga od lat powtarza sobie, że życie ma być na sto procent. I jej jest. "Piksele", "Nad życie", "Skrzydlate świnie", "Człowiek w magicznym pudełku", "Czas honoru", "Służby specjalne", "Mój dług", "Najmro", "Botoks" – to tylko kilka tytułów, w których grała. Reżyserzy lubią z Bołądź pracować, bo nie tylko ma talent, ale w swoich rolach skacze na główkę. Aktorzy mówią, że jest koleżeńska, nigdy nie gra tylko na siebie. W 2020 roku spróbowała sił jako reżyserka. I też z sukcesem. Film Olgi Bołądź "Alicja i żabka" zdobył kilka nagród, w tym na festiwalu w Gdyni. A w kinach właśnie możemy obejrzeć komedię romantyczną "Miłość na pierwszą stronę" z Olgą w roli głównej. Niedługo Olgę Bołądź czeka kolejne wyzwanie - aktorka zostanie po raz drugi mamą.
Wyświetl ten post na Instagramie
Twój STYL: Podobno zawsze dostajesz to, czego chcesz.
Olga Bołądź: Ja tylko staram się spełniać swoje marzenia, choć oczywiście nie zawsze mi to wychodzi. Można to nazwać zaklinaniem rzeczywistości. Warto wierzyć we własną sprawczość, która u mnie pewnie bierze się z… niedosytu. Jeśli jest się czegoś głodnym, czegoś się mocno pragnie, znajduje się metody, by to osiągnąć. Tak jest ze mną.
Powiedziałaś kiedyś, że jeśli rzeczywistość nie sprzyja twoim planom, to ją zmieniasz. To wciąż aktualne?
Nadal podoba mi się ten kierunek myślenia. Oczywiście, mam marzenia w stylu, że ktoś do mnie zadzwoni, zaproponuje niezwykłą rolę, i tak się czasami zdarza. Właśnie teraz dostałam wspaniałą rolę w serialu "Matka" u Piotrka Trzaskalskiego. Piotr mnie sobie do tej roli wymyślił i to jest wspaniały prezent. Dzięki niemu mogłam zmierzyć się z fascynującą bohaterką: kobietą i matką, jaką jest Agnieszka.
Przyjaciele mówią też o twoim uporze. „U Olgi nie ma, że się nie da...”. Skąd ta cecha?
Wydaje mi się, że od zawsze lubiłam próbować nowych rzeczy. Nie bałam się porażek, ale nie lubiłam przegrywać. Mój upór przejawiał się już w dzieciństwie, m.in. w tym, że każdą sprawę widziałam inaczej niż mama. Ja miałam swoje zdanie, ona swoje. „Dlaczego zawsze po moim słowie musi być twoich 20?!” – pytała. Ale... ostatnie słowo i tak najczęściej należało do niej. U mamy do dziś wszystko ma być tak, jak sobie wymyśliła. Czasem nie zgadzam się z nią tylko dlatego, że to właśnie ona coś mówi, a nie kto inny. Ale to mama nauczyła mnie konsekwencji. Nie wyobrażam sobie, że miałabym coś zrobić połowicznie. Powtarzała mi: jak się do czegoś zabierasz, rób to do końca. I jeszcze: jeśli dajesz słowo, dotrzymaj go. Rodzina dała mi odwagę sięgać po swoje marzenia, zawsze mnie wspierała. Rodzice nie trzymali nas pod kloszem. Wychowałam się z dzieciakami z podwórka, biegaliśmy po ulicach, gdzie przeżywaliśmy swoje przygody. Nikt nas nie pilnował. Wracałam dopiero, gdy mama przez okno wołała: „Do domu!”. Czasem wołania nie działały i wtedy mama przyjaciółki wychodziła po nią z… trzepaczką. Byłam żywym dzieckiem. Dorastanie kojarzy mi się z mierzeniem swoich sił we wszystkim, co tylko mi przyszło do głowy.
I z nieskrępowaną wolnością?
Ale też z zapachem stolarni i dobiegającym z podwórka odgłosem piły mechanicznej tnącej drzewo. Tata miał warsztat obok domu i suszarnię drewna. Pamiętam, jak skakałam po górach trocin. To było ekscytujące! Pamiętam też, że uwielbiałam filmy przyrodnicze. Chciałam zostać biologiem i jak prof. Simona Kossak albo Jane Goodall badać naturę, żyć wśród zwierząt. Z rodzicami nie podróżowaliśmy. Dla nich najważniejsze było, by mnie i siostrze zapewnić byt i naukę.
Podobno twoja relacja ze starszą o pięć lat siostrą jest dla ciebie szczególna i bliska.
Do dziś Magda się o mnie troszczy. Cokolwiek by się złego działo w życiu, dzwonię do niej, a ona od razu mówi „przyjedź”. Jako dzieciak wzorowałam się na niej, ale nigdy nie potrafiłam jej dorównać. Ona była dobrą uczennicą, ja tą złą.
Gdy postanowiłaś, że dostaniesz się do szkoły teatralnej, rok później zostałaś studentką. Spora skuteczność, zwłaszcza jak na „tę złą” uczennicę...
Najważniejsze to mieć pasję i w niej się rozwijać. Nie uczyć się dla stopni czy po to, by nauczyciele cię lubili. Byłam w czwartej klasie liceum, gdy zobaczyłam Maćka Stuhra w spektaklu "Rewizor" w Teatrze Dramatycznym. I już wiedziałam, co chcę robić w życiu. Wydrukowałam jego zdjęcie, oczywiście Janusz Gajos grał wspaniale, ale to Maciek mi się podobał i napisałam na kartce, że dostanę się do szkoły teatralnej. Wpisałam dokładnie rok, w którym zacznę studia. Uznaję zasadę, że gdy wysyłam swoje prośby we wszechświat, warto być precyzyjną. Do szkoły teatralnej w Krakowie dostałam się dokładnie tak, jak zaplanowałam. Na studiach przeczytałam "Potęgę podświadomości" o sprawczej sile naszych planów i regułach skuteczności. Stwierdziłam, że to ma sens, że człowiek może kierować marzeniami, pracując świadomie z umysłem. Ta książka wiele mnie nauczyła. Zrozumiałam, że myśli znaczą więcej, niż sądzimy. Nasze wyobrażenia kształtują rzeczywistość. Dlatego nie wolno bać się dużych marzeń. Tylko one mają sens. Zamiast żyć obawami: Wezmą mnie do tego filmu czy nie? Spodobam się widzom czy mnie odrzucą? Przegram czy wygram? – wolę wyobrażać sobie, co chcę osiągnąć.
Wystarczy, że pomyślisz i... masz?
Sporo osób uzna, że to naiwne. Mówimy o rzeczach, które zadziałały na mnie, gdy miałam 19 lat. Ale do dziś staram się nie tracić z oczu tej dzikiej dziewczyny, która jak szalona zaklinała rzeczywistość. Kocham ją i dbam o nią. Oczywiście nie mam wszystkiego, o czym pomyślę. To nie tak działa. I dobrze, bo życie uczy mnie tego, co widocznie jest mi potrzebne. Nie spełniło mi się pewnie jakieś 70 procent moich marzeń. Jest sporo ról, których nie zagrałam, choć chciałam. Ale co z tego?! Chodzi o to, by marzenia inspirowały do kolejnych działań, otwierały przede mną nowe drzwi. Gdy z perspektywy czasu patrzę na te niespełnione, myślę często bez żalu: tak miało być. Taka perspektywa uzdrawia. Nie rozpamiętuję porażek, nie kolekcjonuję niewykorzystanych szans, nie podsycam żalu do siebie. I na szczęście mam krótką pamięć. Na studiach prowadziłam dzienniki, w których zapisywałam plany, marzenia. Dziś myślę, że to były moje „listy do Pana Boga”. Pisałam w nich, jaka chciałabym być, czego pragnę, co chcę osiągnąć. Nie po to, by w stu procentach wszystko zrealizować, ale żeby mieć jasność celów. Zawsze w tych zapiskach zastrzegałam: „Boże, znasz mnie najlepiej, wiesz, jaka jestem, więc zdecyduj, czy akurat to będzie dla mnie dobre”. Życie mnie nauczyło, że nie zawsze moje pragnienia były słuszne. Czasem chciałam bliskości ludzi, którzy okazywali się nie najlepsi dla mnie, albo marzyłam, by być na zawsze z kimś, kto okazywał się dobry tylko na chwilę. Po latach zrozumiałam, że wszystko, co nas spotyka, również trudne doświadczenia, jest po coś. Że niektóre relacje są na dłużej, a inne tylko na chwilę – ale jedne i drugie mogą okazać się ważne. Pozbyłam się też spalającej niecierpliwości, która wszystko chce dostać „na zawsze i natychmiast”. Dziś myślę, że nieraz warto na coś poczekać, a czasem lepiej czegoś nie dostać.
Zdarzało ci się robić również rzeczy zaskakujące. Na drugim roku wyjechałaś do szkoły aktorskiej w Barcelonie, zupełnie nie znając hiszpańskiego.
Stare dzieje, ale fakt. I to mi zostało do dziś. Życie jest za krótkie, by nie ryzykować. Gdy byłam na pierwszym roku, do naszej szkoły przyjechali na wymianę studenci z Hiszpanii. Pojawiła się okazja, by pojechać do nich, zobaczyć, jak tam uczą aktorstwa. Od razu czułam, że tego chcę. „Nie boisz się, że coś stracisz?” – pytali przyjaciele z roku. Pomyślałam: „A może coś zyskam?”. Znałam włoski. Naiwnie założyłam, że szybko nauczę się hiszpańskiego. A okazało się, że i polski się tam przydał – zajęcia z pantomimy prowadził Polak, Andrzej Leparski, wychowanek słynnej wrocławskiej szkoły pantomimy. Zaprosił mnie i Pawła Smagałę, mojego przyjaciela z roku, do domu w centrum Barcelony. Pamiętam, jak szykował nam kolację, piliśmy czerwone wino i oglądaliśmy VHS-y z nagraniami spektakli z lat 80. Czułam się wyróżniona, że mogę tam być, poznać każdy rodzaj teatru: od kabuki po metodę Meyerholda. W szkole teatralnej w Krakowie uczyłam się głównie metody Stanisławskiego, a w Barcelonie poznałam wszystkie ważne techniki aktorskie. Po powrocie od razu trafiłam na zajęcia do Jana Peszka i poczułam, że moje doświadczenia z Hiszpanii mnie rozwinęły. Zaczęłam grać odważniej, bez wcześniejszych zahamowań. Ale wciąż czułam, że jeszcze wielu rzeczy nie wiem. Film rządzi się innymi prawami niż scena, tego nie uczą w szkole teatralnej. Kiedy więc dostałam gażę za swój pierwszy serial, pojechałam na trzy miesiące do szkoły aktorskiej w Los Angeles na profesjonalne zajęcia z kamerą. Wybrałam technikę improwizacji Stelli Adler, wydawała mi się najciekawsza. Gdy wróciłam, od razu miałam okazję sprawdzić nabytą wiedzę w praktyce, zagrałam w filmie "Piksele" Jacka Lusińskiego.
Nie ma cię w kiepskich filmach. John Malkovich mówił, że zdarzało mu się zagrać coś wyłącznie dla pieniędzy. Tobie nie?
Olga Bołądź: Na szczęście moja pasja jest moim zawodem. Intuicyjnie wyczuwam, kiedy nie powinnam w coś wchodzić. To uchroniło mnie przed wpadkami. Mam też chyba szczęście do niebanalnych reżyserów i ciekawych ról. Dużo gram w teatrze, to daje mi żywy kontakt z widzem. Nie gonię za zleceniami, nie chcę grać wszędzie. Oczywiście zdarzało się, że brałam udział w rzeczach, które rozczarowywały. Ale... nie myli się tylko ten, kto nic nie robi. Odmówiłam roli w serialu na trzysta odcinków. Na pewno miałabym z tego sporo pieniędzy, ale bałam się, że się uduszę w powtarzalności i stracę artystyczną wolność. Rozważnie przyglądam się propozycjom. Ale pamiętam moment, gdy urodziłam dziecko i jako samodzielna matka po miesiącu musiałam wrócić do pracy ze strachu, że nie będę mieć roboty i sobie nie poradzę. Od rana do wieczora byłam na próbach do spektaklu... Ale nie rozczulałam się nad sobą. Zwyczajnie musiałam zapewnić dziecku byt. Tak się zaczęła dorosłość. Na szczęście z pomocą przyjechała wtedy mama, miałam też nianię Jolę, która wspiera mnie do dziś. Samodzielne wychowanie dziecka to wyzwanie.
Olga Bołądź o filmie "Miłość na pierwszą stronę"
Twoja bohaterka Nina z filmu "Miłość na pierwszą stronę" też zostaje sama z córką. Co ci dodawało sił w samotnym macierzyństwie?
Świadomość, że... nie ma innego wyjścia. Nagle masz kogoś, za kogo jesteś już na zawsze odpowiedzialna. To ważne doświadczenie w życiu młodego rodzica. Różnica między mną a Niną jest taka, że ona oddała odpowiedzialność finansową za siebie i córkę mężczyźnie i została na lodzie. Ja miałam swój los we własnych rękach. A finansowa niezależność jest do tego kluczem. Praca i własny rozwój to dla mnie nie tylko filary samodzielności, ale też satysfakcji z życia.
Marzeń nigdy dość? Zaczęłaś reżyserować. Twój film "Alicja i żabka" zgarnął kilka nagród.
"Alicja i żabka" to prawdziwa opowieść o 14-letniej dziewczyn-ce, która zaszła w niechcianą ciążę. Rzecz działa się w 2008 roku. Dziewczynka, jako nieletnia, dostała zgodę od prokuratora na usunięcie ciąży, ale kolejni lekarze powoływali się na klauzulę sumienia. W prawdziwej historii Alicja w ostatnim momencie dokonuje aborcji w szpitalu na Wybrzeżu, a potem wygrywa w Strasburgu w Trybunale Praw Człowieka proces z państwem polskim. W filmie zostawiam widza w zawieszeniu – do niego należy interpretacja, jaki jest finał tej historii. Dla mnie to przede wszystkim film o końcu dzieciństwa. O tym, co się dzieje, gdy dziecko musi urodzić dziecko, bo świat je do tego zmusza. Chciałabym, by ten film był udostępniany w szkołach, zachęcał do uczciwej dyskusji, refleksji. "Alicja i żabka" to wynik działań Fundacji Gerlsy (do dziś tworzą ją Jowita Radzińska, Olga Bołądź i Magdalena Lamparska – przyp. red.), którą przed laty założyłam z przyjaciółkami. Scenariusz napisałyśmy we cztery z Julitą Olszewską. Chciałyśmy opowiedzieć historię, która byłaby dla każdej z nas ważna. Stąd wybór tematu. Gdy zaproponowałam dziewczynom, że wyreżyseruję ten scenariusz, zaufały mi, choć nie miałam doświadczenia. To było prawdziwe kobiece wsparcie. Dajemy je sobie nadal. Chcemy wspierać nie tylko siebie, ale i inne kobiety. Dlatego zorganizowałyśmy warsztaty z pewności siebie, kreatywnego pisania i scenopisarstwa. Wydałyśmy też „Rozwojownik”: 12-tygodniowy „przewodnik po sobie samej”, który zachęca kobiety do uważnego spotkania ze sobą. Bo w codziennym życiu zajmujemy się wszystkimi, tylko nie sobą!
Miałaś więcej szczęścia w pracy czy w miłości?
Moje życie jest dziś pełne miłości. Do innych i do świata. Z Kubą, moim partnerem, jesteśmy szczęśliwi i oboje czujemy, że fajnie iść nam razem przez życie. Skoro mogę tak powiedzieć, to... z pewnością szczęścia mi nie brakuje.
Wywiad pojawił się w grudniowym wydaniu Twojego STYLu.