Kultura

Spielberg jakiego (nie) znaliście. Recenzja "The Fabelmans"

Spielberg jakiego (nie) znaliście. Recenzja "The Fabelmans"
"Fabelmanowie"
Fot. fot. materiały promocyjne „Fabelmanowie”

Alegoryczny obraz rodziny w "The Fabelmans", jest nad wyraz prawdziwy, momentami wzbudzający empatię do historii reżysera, momentami też pogardę dla ambiwalencji jaką przejawiają bohaterowie. Wspomnienia o rodzinie często ulegają modyfikacji, zupełnie tak jak film, którego proces edycji i montażu zmienia faktycznie nakręcony obraz. "The Fabelmans" to bardzo prywatna wycieczka do przeszłości kina jak również przeszłości rodzinnej Stevena Spielberga.

Recenzja przygotowana została przez zespół redakcyjny Międzynarodowego Festiwalu Kina Niezależnego Mastercard OFF CAMERA.

Powrót do młodości Stevena Spielberga przypomina swego rodzaju odrodzenie, ponowne narodziny. Na ekranie w rolę dorastającego Spielberga, a w zasadzie Sammy’ego Fabelmana wciela się Gabriel LaBelle (do spółki z Mateo Zoryanem). Już od samego początku widz ma okazję śledzić proces rozwoju miłości reżysera do kina. Na otwarcie dostajemy moment, w którym reżyser, jak wirusem, zaraża się filmografią podczas gdy ogląda "The Greatest Show on Earth" Cecila B DeMille’a. Scena katastrofy kolejowej staje się dla niego obsesją, której początkowo nie może pojąć, a następnie realizuje poprzez notoryczną inscenizację z wykorzystaniem zabawkowego zestawu kolejowego. Odkrywamy również pierwszą z wielu kochanek Spielberga, Sammy’ego, czyli 8mm kamerę bez synchronizacji dźwięku. Spielberg przywołując jedno ze swoich wspomnień przemyca nam nawiązanie do cytatu Orsona Wellesa opisującego studio RKO Pictures – „Największy elektryczny zestaw kolejowy, jaki kiedykolwiek miał jakikolwiek chłopiec”.

Z biegiem czasu rodzina Fabelmanów się powiększa, nastoletni Sammy wraz z siostrami zmuszeni są do ciągłego przemieszczenia się po Stanach Zjednoczonych. Spielberg oczami głównego bohatera odkrywa coraz to bardziej zawiłe tajemnice dotyczące jego rodziny. Mama Sammy’ego – Mitzi, wybitnie zagrana przez Michelle Williams, to niezwykle wrażliwa i zmanierowana, niespełniona artystka. Jako była pianistka koncertowa niejednokrotnie przygrywa swojej rodzinie, głęboko w duszy marząc o powrocie na scenę. Jej problemy zdrowotne, stają się epicentrum rodzinnych problemów. Raz za razem jej melancholijne nastroje przeplatane z agresywnymi i niestabilnymi, doprowadzają do małych wybuchów, ażeby w końcu stworzyć fundamenty pod rozpad rodziny. Michelle Williams w roli matki Spielberga jest genialna, trochę w niej z Dolores Chanal („Wyspa Tajemnic”), trochę też z Randi Chandler („Manchester by the Sea”).

Ojciec Sammy’ego jest inżynierem, mężczyzną wyjątkowo prostolinijnym, inteligentnym i jednocześnie skupionym przede wszystkim na pracy, która ma zapewnić lepszy byt rodzinie. W tej roli dobrze spisał się Paul Dano, który niemalże w psychopatyczny sposób interpretuje wydarzenia dotyczące jego żony. Jednocześnie na każdym kroku jak mantrę powtarza Sammy’emu, że jego hobbistyczne kręcenie filmów to tylko hobby i nigdy nie stanie się czymś więcej.

Niezwykle istotnym wątkiem w filmie jest motyw montażu. To jak wykorzystany jest montaż do ominięcia scen gorszących matkę, a jednocześnie jak później „inna wersja” filmu z kempingu odkrywa prawdę o Mitzi, jest bardzo wymowne. Procedura montażu filmu przedstawiona jest jako centralny akt twórczy całego procesu. Metaforyczny wydźwięk tychże scen jest jeszcze dobitniej uderzający, gdy kolejne osoby odkrywają prawdę.

W filmie pojawiają się dwa cameo – jakże niezwykle ważne dla życiowej historii Spielberga. Pierwszym z nich jest wujek Borys, który jako były niezrównoważony cyrkowiec staje się chwilowym mentorem dla młodego Sammy’ego. Judd Hirsch stworzył dzikiego i zabawnego bohatera, który ostrzega adepta reżyserii, że „sztuka i rodzina rozerwą go na strzępy”. Cytat ten realizowany jest później w filmie poprzez kolejne sceny, w których to młody Fabelman, obserwując życie okiem reżysera zwalcza kolejne dylematy w swojej kreatywnej duszy.

Drugim i dużo bardziej efektownym cameo, jest rola Davida Lyncha jako Johna Forda. Spielberg umieszczając w fazie końcowej filmu sceny przedstawiające jego spotkanie z Fordem, dokonał ewenementu. Bo oto właśnie wybitny reżyser w roli legendarnego reżysera daje show w filmie autobiograficznym innego giganta w świecie kina. Spotkanie z Johnem Fordem było kluczowym momentem, który zainspirował Spielberga do tego, aby zostać reżyserem. Scena ta w filmie jest bezbłędna, a Lynch pożera całą uwagę widza, jednocześnie spinając klamrą cały spektakl.

Wysoka jakość najnowszego filmu Spielberga nie byłaby możliwa, gdyby po raz kolejny Janusz Kamiński nie był operatorem kamery. Jego „magiczny dotyk” jest zauważalny. To najprawdopodobniej dzięki połączeniu jego talentu i kreatywności Spielberga powstała scena, w której to Sammy obserwuje kłótnie rodziców z dwóch perspektyw w tym samym czasie – jako dziecko i jako reżyser w kadrze odbijającym się w lustrze.

"The Fabelmans" zdecydowanie nie jest formą „rozliczenia się z przeszłością”, to raczej rodzaj eksperymentu myślowego dotyczącego rodziny i zrównania jej poprzez liczne analogie z filmem, w którym tak jak w rodzinie fikcja fabularna i prawda niejednokrotnie zmywają się ze sobą, a na powierzchnie wychodzi prawdziwy miszmasz. W odróżnieniu od wielu rodzin z filmów autobiograficznych u Fabelmanów nie widzimy ani przerysowania, nadmiernego koloryzowania czy upokarzania przeszłości. Kunszt talentu całej ekipy filmowej pozwala nam myśleć, że oglądamy wydarzenia takimi jakie faktycznie były. Wydarzenia, które przedstawione są zarówno z wysokim jak i niskim horyzontem. Mimo, że „prawdziwa prawda” pozostanie w pamięci starzejącego się co raz bardziej Spielberga, tak jego wycieczka autobiograficzna przypomina dużo bardziej zdjęcie niż obraz.  

Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również