W rodzinie młode kobiety od dawna uczą się od starszych – jak zrobić rosół, wywabiać plamy, ale też jak być kochaną i co o sobie myśleć. Nie wszystkie lekcje były udane. Niektórych nie warto przyswajać i podawać dalej. Inne są cenne! Bo naszą siłą jest to, że stoimy na ramionach mądrych kobiet z poprzednich pokoleń, mówi Natalia de Barbaro, psycholożka, autorka bestsellerów Czuła przewodniczka i Przędza.
Twój STYL: Kądziel to pęk włókien, z którym kiedyś kobiety siadały przy kołowrotkach. Dlatego mówi się o „formatowaniu po kądzieli”, czyli przekazywaniu kobiecej wiedzy. Co dostajemy z pokolenia na pokolenie?
Natalia de Barbaro: Często nazywa się to starymi programami czy kodami. To wartości, schematy postępowania, które przechodzą z babek na matki i córki. Rozwój osobisty jest pracą, którą wykonujemy, przekształcając te programy, dokonując w nich zmian. To zmagania między tym, co „było od zawsze, bo taki jest świat”, a tym, czego ja chcę lub nie chcę w tym świecie doświadczać. Przypomina mi się bajka o Kopciuszku. Macocha kazała oddzielić mak od popiołu. Gdy słuchałyśmy tej bajki jako dziewczynki, sądziłyśmy, że praca Kopciuszka jest bezsensowna. W dorosłym życiu dobrze czasem taką pracę wykonać – oddzielić mak od popiołu. To, co dobre dla mnie, od tego, czego nie chcę przez życie nieść.
Kiedy jesteśmy do takiej pracy gotowe? Na początku przyjmujemy bez dyskusji od matek wiadro popiołu zmieszanego z makiem. W której chwili warto przyjrzeć się zawartości?
Są dwa przełomowe momenty. Carl Gustav Jung pisał, że w dzieciństwie i wczesnej młodości bierzemy, co nam dano, działając pod wpływem presji społecznej czy rodziców. Po czwartej dekadzie życia zaczynamy podejmować bardziej świadome wybory. Wiem od kobiet, które uczestniczą w moich warsztatach, że dostrzegają u siebie taką cezurę czasową. Drugi moment przełomowy to urodzenie dziecka. Wtedy oglądamy uważnie wszystko, co otrzymałyśmy „po kądzieli”, zastanawiając się, czy chcemy to przekazać dalej. Robimy remanent w głowie i w życiu. Uczestniczka warsztatów miała kilkuletnią córkę. Powiedziała, że przyjechała na warsztaty, bo w słowach, które do niej wypowiadała, usłyszała własną matkę. I poczuła, że chce inaczej.
Chodzi tu chyba nie tylko o dzieci. Gdy patrzę na córkę, widzę siebie w jej wieku – jest do mnie podobna. Jeśli, wracając do metafory Kopciuszka, chcę jej przekazać mniej popiołu, a więcej maku, robię to też dla mojej wewnętrznej dziewczynki. Dla siebie.
Ważne spostrzeżenie. Dla osoby świadomej macierzyństwo jest jednocześnie spotkaniem z drugim człowiekiem i ze swoim wewnętrznym dzieckiem. Obserwujesz siebie jako matkę, ale patrząc na córkę czy syna, widzisz też siebie malutką. Te perspektywy się przenikają. Pamiętam moment, gdy syn zaczął dostawać w szkole kiepskie oceny. Musiałam zmierzyć się z własnym podejściem do bycia ocenianą, z tym fragmentem mnie, który – odkąd pamiętam – chciał być prymuską. Sądziłam, że denerwują mnie dwóje syna, jego stosunek do nauki, aż zrozumiałam, że to nie było o nim, tylko o mnie. Macierzyństwo pozwala kolejny raz wywalić na podłogę wiadro maku i popiołu, nawet jeśli już się wydawało, że zrobiłyśmy w nim porządek. Gdy ceną nieuporządkowanych spraw, konfliktów wewnętrznych jest tylko cierpienie, wiele kobiet odpuszcza. Ale kiedy stawką jest cierpienie dziecka – chętniej decydujemy się podjąć pracę nad sobą. W imię córki czy syna. Choć same też z efektów korzystamy.
Pracowałaś z wieloma kobietami. Czy umiesz wymienić jeden stary program, który najczęściej dostajemy po kądzieli?
To wewnętrzne przekonanie, że kobieta, by być kochaną, musi być użyteczna. Nie mogę po prostu być, muszę się ciągle innym przydawać, wykazywać, dawać radę, starać się. To skazuje na konieczność dostępności dla całego świata. Jestem centrum dowodzenia – w domu i pracy. Na mnie spoczywa odpowiedzialność za wszystko. Nawet w sytuacji, gdy dom jest posprzątany, w pracy sukces, dzieci ogarnięte, pies wyczesany, nie umiem usiąść i odpoczywać, czuję dyskomfort. Dlaczego? Bo w tle brzęczy głosik matki czy babki: „A co ty tak siedzisz z założonymi rękami?”. Wiele razy słyszałam od kobiet, że one nie mogą „tylko być”. A przecież „tylko być” to przestrzeń, w której rodzi się twórczość. To kreatywna nuda, która może okazać się twórcza, albo cisza, w której usłyszymy ważne życiowe pytania: po co jestem? Kim jestem? Z „tylko być” może się narodzić wiersz, sernik, plan na podróż albo decyzja, że chcę się rozwieść, albo przeciwnie – chcę spróbować na powrót spotkać się z moim partnerem czy partnerką, od których się oddaliłam.
Mój lekarz nie chciał po operacji wypuścić mnie do domu. Powiedział: „Z mojego doświadczenia wynika, że pacjentka mówi »będę leżeć«, a leżąc, dostrzega kurz pod szafką, zaczyna sprzątać i pękają jej szwy”.
Tak, słyszę to od kobiet często. Zachęcam je, by uczyły się rozgaszczać w „tylko być”. Warto poczuć, jak to jest, gdy świat mnie przyjmuje również wtedy, gdy się do niczego nie przydaję. To coś, czego nie umiały kobiety w poprzednich pokoleniach. Albo na co nie mogły sobie pozwolić. A my możemy!
Jest jeszcze jedno trudne „dziedzictwo”. Znajoma opowiedziała mi historię z przeszłości. Wracała z rodzicami i bratem z kościoła, mijali plac zabaw, brat pobiegł na zjeżdżalnię, ją zatrzymała matka: „On może, jest w spodniach, a ty masz białą sukienkę”. Ta biała sukienka, metaforycznie, prześladowała ją całe życie. Przekonanie, że ona jako kobieta może sobie na mniej pozwolić, bo się „ubrudzi”.
Niesamowity obraz, aż mnie ciarki przeszły. Często słyszę o zamienniku białej sukienki, jakim były dla wielu kobiet w dzieciństwie jasne rajstopki. Gdy o tym mówimy, myślę, że nie chodziło o dosłowne ubrudzenie się, ale o zatrzymanie dziewczynki w ruchu. Ograniczenie jej swobody.
Właśnie uświadomiłam sobie, dlaczego nienawidzę rajstop. I dlaczego nigdy nie kupiłam ich córce. Dostała od babci.
Może dla niej to będzie tylko element garderoby, a nie narzędzie opresji? Bo przecież tym były białe sukienki i jasne rajstopki, w które kolejne pokolenia kobiet ubierały swoje córki. Taka dziewczynka nie mogła zjechać na zjeżdżalni, usiąść w błocie, biegać po krzakach, wspinać się na drzewa. Nie mogła robić tego, na co miała ochotę, miała grzecznie siedzieć i dobrze wyglądać.
W naszej kulturze te ubrania grały podobną rolę jak ceremonialne krzesło do krępowania, na którym sadzano dobrze urodzone Chinki, by kształtować ich stopy, czyli je okaleczać. Nie chodzi o to, że biała sukienka nie jest ładna. Ale dla pokoleń kobiet stała się ugrzecznionym stanem umysłu.
W zdrowej sytuacji ubrania powinny umożliwiać nam realizowanie siebie i naszych pasji. A my mówimy, że należy realizować cel narzucony przez ubranie – być czysta, a więc bierna i posłuszna. Dziewczynki odzierano w ten sposób z prawa do eksplorowania świata, tworzenia żywej z nim relacji. Mnie prowadzi to do pytania: czy mogę w dorosłym życiu znaleźć symboliczne ślady białej sukienki i jasnych rajstopek? W tym, co robię, jak się zachowuję. Może w moim uśmiechu, który posyłam chamskiemu kierowcy, może w pokornym milczeniu w chwili, w której szefowa czy szef każą zrobić coś, na co się nie zgadzam, ale jednak robię? Kiedy wciąż krępują moją psychikę niewidzialne białe rajstopy, nie ruszam z miejsca, nie reaguję, nie realizuję własnych interesów. Grzeczna, miła, uśmiechnięta i bezwolna. Dziś wiele kobiet świadomie odrzuca taką postawę, zalicza ją do popiołów, nie ziaren maku.
Nasze matki i babki nie mogły tego zrobić. Czytałaś Chłopki? Wiele tam historii kobiet, które nie były w stanie oddzielić popiołów od maku, ale zadbały o to, by ich córki to zrobiły. Ile w tym siły i miłości!
Piękna książka. Mnie też poruszyły opowieści matek, które robiły wszystko, by dzieci mogły chodzić do szkoły – pamiętam historię kobiety, która przed świtem pieszo szła do miasta sprzedać jajka, by kupić buty dziecku. Albo innej, która kazała synowi zimą nosić na barana młodszą siostrę przez śnieg do szkoły, bo mieli jedną wspólną parę chodaków. To ważne, by znaleźć i jasne wątki „po kądzieli”, dostrzec determinację babek i matek, ogromną siłę, z jaką pchały nas ku lepszemu, nawet jeśli robiły to nieporadnie. W książce Biegnąca z wilkami Clarissy Pinkoli Estés opisany był sen, w którym kobieta stała na ramionach matki, a ona – babki i tak dalej. W nieskończoność. Warto zobaczyć, jak wiele mamy w przeszłości rodziny silnych kobiecych ramion, na których możemy stanąć.
A jednocześnie słyszę od znajomych, że za całe zło w dzieciństwie obwiniają przede wszystkim matki.
Słucham opowieści kobiet dziś 40-, 50-letnich. Widzę ogromną asymetrię w ocenach matek i ojców. Z historii, które słyszę, wynika, że w wielu rodzinach ojcowie dominowali lub tyranizowali innych domowników. Ale rzadko pojawiają się pretensje do nich, a do matek często. Myślę, że to wynika z bezrefleksyjnego przyjęcia optyki patriarchalnej. Ojciec był, jaki był, a matka – przecież mogła coś zrobić, postawić się, odejść! Przypomina mi się przykład kobiety, która pobita przez męża pojechała do swojej matki i usłyszała od niej tylko: „Pogódźcie się”. To zrównywanie sprawcy i ofiary. Nasze matki były zależne od swoich mężów na wielu płaszczyznach. Trwały przy nich i przymykały oczy na rozmaite sytuacje. Dziś być może dokonałyby innych wyborów. Wtedy było to znacznie trudniejsze.
Twoja książka Czuła przewodniczka sprzedała się w ponad 600 tysiącach egzemplarzy. Sięgały po nią czytelniczki z różnych pokoleń. Dlaczego?
Z tego samego powodu, dla którego dziś rozmawiamy: wiele dostajemy „po kądzieli”, więc babki, matki, córki dużo łączy. Żyjemy w innych czasach, ale nasze losy i programy działania się przeplatają. Dziesiątki razy na spotkaniach autorskich podchodziły do mnie matki z córkami, a nawet trzy pokolenia kobiet z jednej rodziny. To niezwykłe. Cieszę się, że moja książka stała się przestrzenią spotkania kobiet z różnych pokoleń w jednej rodzinie, prawdziwego spotkania, wykraczającego poza „załóż dziecku czapeczkę, gdy wieje” czy „nie dawaj za dużo marchwi do rosołu, bo będzie za słodki”.
Czy w tych relacjach babek, matek i córek możemy stawać się nawzajem dla siebie czułymi przewodniczkami?
Tak, o ile matki ustąpią z roli nieomylnej, a córki – nieustępliwej. Jeśli to naprawdę będzie „nawzajem”. Wtedy spotkamy w matce, babce, córce drugą kobietę. I to może naprawdę zmienić życie.