Media społecznościowe szaleją. Wszyscy oglądają serial satyryczny "1670" i... albo płaczą ze śmiechu, albo się obrażają. Warto? Oj tak! Choćby po to, by zanurzyć się w świecie zaściankowej szlachty z XVII wieku i zobaczyć lustrzane odbicie naszych czasów.
To prawdziwe zaskoczenie. Od lat nie powstała tak lekko napisana polska komedia, która puszcza oko widza i każe pokornie obejrzeć nasze narodowe wady i śmieszności. Polski nadęty patriotyzm, ksenofobia, lęki, gnuśność i chciwość. Jednocześnie mamy też postawy otwarte i piękne, ale te mają w zaściankowej wiosce szlacheckiej trudniej. A właściwie, są po prostu wyśmiewane.
Jest rok 1670. Jan Paweł (Bartłomiej Topa), pragnący być najsłynniejszym Janem Pawłem w historii Polski, głowa szlacheckiej rodziny i właściciel (mniejszej) połowy wsi Adamczycha, marzy o zapisaniu się na kartach rodzimej historii. Polskę widzi jako najpotężniejszy kraj a wszelki rozwój uważa za zbędną fanaberię.
Wyśmiewa mieszczuchów, innowierców i postępowców. Na sejmikach blokuje podniesienie podatków, ponieważ skarbiec Rzeczpospolitej średnio go interesuje. Dla szpanu przyjeżdża natomiast ze swoim zegarem... stojącym z kukułką. I to właśnie jest klucz do poczucia humoru.
Wszystko tu jest opowiadane współczesnym językiem. Na spotkaniu z kolegami trzeba pochwalić się dobrym zegarkiem. A że mamy XVII wiek to Jan Paweł wjeżdża na sejmik z wielkim, drewnianym zegarem. Jego syn "układa muzę", ale na mandolinie, a drugi pracuje w porządnej korporacji (czyli w kościele). Córka jest feministką i ekolożką i ostrzega, że za 350 lat będzie poważny problem z klimatem.
Jest i wątek romantyczny i piękne dialogi, a także znakomite role. Zarówno Bartłomiej Topa wspiął się na wyżyny satyry, jak i Katarzyna Herman w roli jego żony. Za pomysł i scenariusz odpowiada Jakub Rużyłło, a reżyseruje Maciej Buchwald i Kordian Kądziela. Kto lubi poczucie humoru rodem z "The Office", a także Stanisława Barei, będzie miał dobrą zabawę.