"Czuję się dość samotna. Wokół mnie jest dużo ludzi, którzy mnie lubią, cenią, ale – z wyjątkiem dwójki najbliższych przyjaciół - nie ma w tym intymności" - mówi Agnieszka Holland, reżyserka "Zielonej granicy" w najnowszym wywiadzie dla magazynu PANI.
Spis treści
PANI: „Zielona granica” jest wstrząsająca. Uświadamia, że nieoczekiwanie możemy znaleźć się w sytuacji, w której trzeba dokonać wyboru między dobrem i złem. Dlaczego pani zrobiła ten film?
AGNIESZKA HOLLAND: Powodów było wiele. Poczułam, że to jest taki moment w naszym i w moim życiu, żeby mówić o tym, co istotne. O zagrożeniach, lękach i skrajnych wyborach, przed którymi staje ludzkość i poszczególne osoby. Pytania, które sobie zadawałam przy okazji moich filmów o zbrodniach XX wieku, wciąż są aktualne. Nie chodzi mi tutaj o porównywanie Holocaustu do tego, co dzieje się na granicy polsko–białoruskiej, ale o pewien rodzaj przyzwolenia, bezradności nas wszystkich wobec zmian i wyzwań, przed którymi stawia nas współczesność. Ta bezradność rodzi strach, agresję i nie daje odpowiedzieć na pytania, co możemy zrobić, żeby zachować nasze człowieczeństwo. Zachować to, co się wydaje największym osiągnięciem Europy w ostatnim półwieczu: prawa człowieka, demokrację, solidarność, szacunek dla każdej istoty ludzkiej, prawo do poszukiwania swojego miejsca na ziemi i godnego życia dla wszystkich. Widać wyraźnie, że sobie z tym kompletnie nie radzimy.
Niestety.
Sytuacja na granicy polsko-białoruskiej dotyka nas bezpośrednio, bo dzieje się tutaj, u nas i jesteśmy za nią niejako współodpowiedzialni, więc pomyślałam, że powinnam coś zrobić. Nie bardzo widziałam siebie jako jedną z aktywistek, która biega z plecakiem po lesie, ale umiem robić filmy i poprzez film mogę próbować dać głos tym wszystkim, którzy głosu nie mają w tej historii. Mam na myśli zarówno uchodźców, jak i aktywistów, którzy z trudem przebijają się do świadomości opinii publicznej, są obrażani i kryminalizowani przez władzę oraz strażników granicznych, postawionych przed dylematami, do których w ogóle nie byli przygotowani ani ludzko, ani zawodowo. Moim motywem był gniew i strach, dokąd zmierzamy, jaki będzie następny krok.
Pani siostra Magda Łazarkiewicz powiedziała, że w dzieciństwie miała pani status wunderkinda. Zawsze niezależna, emanująca siłą.
Oboje rodzice mieli silny instynkt społeczny i ducha niezależności. To było niemal humorystyczne w wypadku mojej mamy, ponieważ bez przerwy przyprowadzała kogoś do domu, kazała mi oddawać zabawki biednym dzieciom. Mówiła: „Agnisiu, bądź wielkoduszna”. Zakodowała we mnie i w Magdzie pewien rodzaj altruizmu – choć byłam wobec niego krytyczna - i poczucie sprawiedliwości. Wiarę, że ta sprawiedliwość powinna dotyczyć wszystkich, nie ma lepszych i gorszych. Bardzo dużo pracowała. Była redaktorką naczelną pisma „Nowa wieś”, które stało się prospołeczną instytucją kultury i edukacji. Opowiadała mi o doświadczeniach II wojny światowej, Holocaustu. Wspólnie z przyjaciółkami uratowały kilkoro Żydów, w tym młodą rodzinę. Ma tytuł Sprawiedliwej Wśród Narodów Świata i drzewko w Jerozolimie. Była wrażliwa na ludzką krzywdę. Natomiast moje relacje z ojcem były ambiwalentne. Do pewnego momentu prawie mnie nie dostrzegał, nie umiał dogadać się z małymi dziećmi. Dopiero gdy rodzice się rozeszli, zbliżyliśmy się z ojcem. Jemu zawdzięczam intelektualne i artystyczne rozbudzanie. Odkrywałam z nim teatr, np. „Trzy siostry” Czechowa, zabierał mnie na koncerty, do kina, na wystawy. Był chłonny sztuki i tę pasję mi przekazał. Zginął, kiedy miałam 13 lat, bardzo przeżyłam jego śmierć. Rodzice we mnie wierzyli. Mama uważała, że mogę osiągnąć wszystko, czego pragnę. To daje siłę.
W szkole filmowej w Pradze na siedem miejsc jest 350 kandydatów. Pani była najlepsza. Czy mając 17 lat, wiedziała pani, kim jest, dokąd zmierza?
Jako młoda osoba byłam bardzo rozbudzona intelektualnie. Nauczyłam się czytać w wieku sześciu lat i właściwie nie rozstawałam się z książką. Przez parę lat chorowałam, wtedy czytałam po kilka dziennie. Miałam zdolności plastyczne, chciałam być malarką, ale spotkałam bardzo uzdolnionego chłopaka i zrozumiałam, że w moim przypadku to amatorska pasja. Zrobiłam autoanalizę i doszłam do wniosku, że zawód reżysera to jest to, gdzie mogę wyrazić się najpełniej. Film bardzo mnie interesował, to był zresztą wspaniały okres dla kina. Tworzyli wielcy reżyserzy, którzy dojrzewali twórczo po wojnie. U nas Wajda, Munk, Kawalerowicz, Has, na świecie Bergman, Fellini, Pasolini, Kurosawa. Poważnym głosem artystycznym była czeska nowa fala, francuska nowa fala, angielscy gniewni. Potem zaczęła się istotna odnowa w amerykańskim kinie, która wiązała się z przyjściem takich reżyserów jak Coppola czy Scorsese. Był jeszcze trzeci element, bardzo istotny - chciałam mieć władzę. Lubiłam mówić ludziom, co mają robić. Przewodzić. Jako dziecko reżyserowałam koleżanki, wymyślając zabawy, przygody czy inscenizacje sentymentalnych książek typu „Serce” de Amicisa. Byłam spiritus movens. Mówiłam im, co mają robić, a one na ogół dość potulnie się na to zgadzały. A z drugiej strony byłam też samotniczką. Ten balans był mi potrzebny do rozwoju.
Czego dowiedziała się pani o sobie w Pradze?
Praga to był dla mnie formatywny czas. Twórczo i w planie prywatnym, tam poznałam mojego męża i zaczęliśmy wspólne pożycie, co było doświadczeniem dobrym i złym. Szalenie ważne były doświadczenia polityczno-społeczne. To był czas Praskiej Wiosny, potem interwencji państw Układu Warszawskiego. Koniec ulotnego snu o wolności. Zobaczyłam, jak piękna jest narodowa solidarność i opór i jak łatwo to złamać. Jak łatwo ludzie rezygnują z wolności czy demokracji na rzecz bezpieczeństwa. Trafiłam do więzienia, miałam proces, sprawdziłam, ile mogę wytrzymać, zanim się złamię. Gdzie jest ta niebezpieczna granica. Zorientowałam się, że mogę się bać. Wcześniej myślałam, że mogę bać się fizycznego bólu, ale w więzieniu zrozumiałam, że mogę bać się czegoś jeszcze: presji, zagrożenia. Tego o sobie nie wiedziałam.
Kiedy wybucha stan wojenny, pokazuje pani w Szwecji „Aktorów prowincjonalnych”. Zamiast do Warszawy leci pani do Paryża i rozpoczyna życie na emigracji. Na początku sama, bez małej córki. Kasia powiedziała mi niedawno, że dopiero po latach zrozumiała, jaki to był dla pani niesamowity wysiłek, żeby tam przetrwać, zorganizować jej nowy dom i tworzyć w obcym języku.
Byłam wtedy silna, ale miałam też okres szalenie ciężki. Rozsypałam się zdrowotnie, co było skutkiem tego stresu, kiedy byłyśmy rozłączone przez wiele miesięcy. Telefony odcięte, brak kontaktu, to było monstrualnie trudne przeżycie. Widziałam stan wojenny bardziej katastroficznie, bo miałam w głowie czeskie koszmarne doświadczenia. Mój znajomy, czeski reżyser Ivan Passer, który z Milošem Formanem wyemigrował do USA, był ze swoim synem rozdzielony 10 lat, a potem musiał go wykraść. Wiedziałam, do czego taki zraniony komunistyczny reżim jest zdolny. Po 9 miesiącach udało się Kasię sprowadzić. Dałam radę, ale nie zawsze było idealnie, Kasia opowiada, że czasem zostawiałam ją z jakimiś wariatkami. Ona też musiała wykazać dużą siłę, żeby to przeżyć bez zbyt wysokich kosztów. Emigracja zawsze jest trudna. To ogromny wysiłek, za który płaci się pewną formą samotności. Kiedy wyjechałam z kraju, musiałam przetłumaczyć siebie na inne języki.
Czym się różni się reżyser Agnieszka Holland w wieku lat 70 od dwudziestolatki, która wchodziła w ten zawód?
Kiedy studenci pytali mnie, co powinien mieć dobry reżyser, odpowiadałam, że są trzy takie cechy: energia, ciekawość i cierpliwość. Zwykle wszystkie z wiekiem trochę się wytracają, energia na pewno, choć wciąż dość dużo jej mam jak na osobę po siedemdziesiątce. Myślę, że trzyma mnie ciekawość innych ludzi, świata, różnych spraw, ale też nowych sposobów opowiadania. Pięć, sześć lat temu straciłam cierpliwość do ludzi, którzy nie rozumieją, co im się mówi. Nie chciało mi się opowiadać każdemu po 60 razy, co jest nie tak i jak powinno być, ale już jest lepiej. Myślę, że pies mi bardzo pomógł, że trzeba zrozumieć inną istotę i mieć tolerancję dla jej ograniczeń czy też nie traktować tego jak ograniczenia, tylko jako inne podejście.
Jako reżyser czuje się pani samotna?
Ja w ogóle czuję się dość samotna. Funkcjonuję w trzech krajach, ten ciągły ruch zredukował intensywność mojego życia towarzyskiego. Sprawił, że przyjaźnie stały się trudniejsze do utrzymania i bardziej powierzchowne. Wokół mnie jest dużo ludzi, którzy mnie lubią, cenią, ale – z wyjątkiem dwójki najbliższych przyjaciół - nie ma w tym intymności. Kiedy jestem przemęczona, tęsknię za Bretanią. Czasem jeżdżę tam z bliskimi, czasem sama. Chodzę wtedy po pustym domu i ładuję się tym spokojem. Natomiast w kinie, jakie jest mi bliskie, wierzę w pewną kolektywność, do większości moich filmów zapraszałam inną reżyserkę. Kiedyś współreżyserowałam z Kasią albo Kasia kręciła dużo scen do moich filmów. Przy „Obywatelu Jonesie” to była Olga Chajdas, a teraz przy „Zielonej granicy” zaprosiłam do współpracy dwie młode, bardzo zdolne reżyserki Katarzynę Warzechę i Kamilę Taraburę. Ich talent, energia uformowały coś nowego. Kasia, Olga, teraz one są współtwórczyniami moich filmów. Samotność jest wtedy, kiedy reżyser jest dowódcą na koniu, a za nim idą zastępy.
Agnieszka Holland – urodziła się w 1948 r. w Warszawie. Reżyserka filmowa i teatralna, scenarzystka, reprezentantka nurtu zwanego „kinem moralnego niepokoju”. W Wieku 17 lat zdała do szkoły filmowej w Pradze. Brała udział w wydarzeniach Praskiej Wiosny, siedziała w więzieniu. W Zespole Filmowym X była prawą ręką Andrzeja Wajdy. Uznanie zdobyła filmami: „Aktorzy prowincjonalni” czy „Kobieta samotna”. Przed stanem wojennym wyemigrowała do Paryża. Drogę do międzynarodowej kariery otworzyły jej „Gorzkie żniwa”, pierwszy film Holland nominowany do Oscara. Sławę przyniosły jej m.in. „Europa, Europa”, „Tajemniczy ogród”, „Plac Waszyngtona”, „W ciemności” czy „Obywatel Jones”.
Jest siostrą reżyserki Magdaleny Łazarkiewicz i mamą reżyserki Kasi Adamik.
Cały wywiad z Agnieszką Holland możecie przeczytać w najnowszym numerze magazynu PANI.