Wywiad

Bartosz Kruhlik - narodziny gwiazdy!

Bartosz Kruhlik - narodziny gwiazdy!
Fot. Szymon Szcześniak/LAF

Bartosz Kruhlik. Debiutant, o którym na ostatnim Festiwalu Filmów w Gdyni mówili wszyscy. Jego film „Supernova” jest tak mocny i precyzyjny, że krytycy okrzyknęli go prawdziwym objawieniem, a Bartosza okrzyknięto "drugim Kieślowskim".  Jeśli jeszcze nie widzieliście "Supernovej", nic straconego. Film można już kupić na DVD.

 
DSCF1074
SZYMON SZCZEŚNIAK/LAF

Okres pandemii to dla ludzi kina źródło tematów, intensywny czas pisania scenariuszy?
Bartosz Kruhlik: Zwykła codzienność jest świetnym źródłem tematów, a co dopiero codzienność pandemiczna. Ważne tylko, żeby nie czerpać z tego dosłownie, ale spróbować przyjrzeć się tym społecznym procesom szerzej. Mam na myśli to, żeby spróbować wyłuskać z tej sytuacji jakąś metaforę, a nie w co drugim filmie umieszczać policję wlepiającą mandaty nie wiadomo za co. Ten dziwny moment sprzyja również pisaniu (który sam w sobie jest pewnego rodzaju przymusową izolacją), no bo jeśli odkurzyło się już każdy kąt w szafie, zrobiło absolutnie wszystkie rzeczy mniej czy bardziej istotne, to nie ma wymówki żeby nie pisać. W końcu nawet ja się za to zabrałem.

Przed pandemią zacząłeś pracę nad nowym scenariuszem. Akcja ma dziać się w kamienicy. Czas akcji od poranka do poranka. 50 osób. Jakie są losy tego pomysłu? Pandemia dopisała nowe wątki, zainspirował Cię czas izolacji? 
Mogę już zdradzić, że temat dotyczy reprywatyzacji kamienic - niezwykle trudnej i delikatnej materii, którą próbuję oswoić pomysłem formalnym, czyli wspomnianym czasem rzeczywistym na ekranie. Raczej nie wprowadzę w tkankę fabularną wątków z tego, co dzieje się teraz. Nie będzie tam elementów soft futurystycznych, postaci nie zaczną nosić maseczek. Mam dość klarowny obraz tego jak ten film powinien wyglądać i o dziwo, cały czas wierzę w to swoje przeczucie. Chciałbym tylko, żeby kiedy już ten film powstanie, miał być gdzie i dla kogo wyświetlany.

Co ci umknęło z życia przez te dwa miesiące izolacji? 
Bardzo trudne pytanie…Nie wiem co powiedzieć. Chyba potrzebuję więcej czasu na odpowiedź.

 Na ubiegłorocznym Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni dostałeś nagrodę za najlepszy debiut, a krytycy uznali, że oto narodził się nowy Kieślowski. Byłeś zaskoczony? 
Raczej zawstydzony takimi porównaniami. (uśmiech) Jechałem do Gdyni z przekonaniem, że mam dobry film. Ale czy najlepszy? Tego się nie wie nigdy. Tak jak nigdy nie dowiem się, dlaczego akurat „Supernova” dostała się do konkursu głównego, a filmy moich kolegów i koleżanek debiutantów nie. Łut szczęścia. Do każdego mojego filmu podchodzę tak, jakby był moim jedynym filmem w życiu. I tak robię każdy kolejny. Na 120 procent. U mnie nie ma kompromisów. Nie lubię niskich wysokości.

W tych 120 procentach jest i reżyseria, i napisanie scenariusza, i reżyseria castingu. Wcześniej nawet montowałeś swoje krótkie metraże. Czy nie jest tak, że film mógłbyś zrobić sam? 
Absolutnie nie! Sam mógłbym być jedynie zawodowym szachistą. (śmiech) Szachy, czyli pomieszanie sportu i sztuki, to wymarzona dziedzina dla introwertyków takich jak ja. Tylko ja i moja siła gry. A filmu niestety nie da się zrobić samemu. A może stety. (uśmiech) 

Reżyser to lider – człowiek, który ma wizję i musi do tej wizji przekonać kilkadziesiąt, czasem kilkaset osób. To zawód dla introwertyków? 
Może to robienie filmów wzięło się z tego, by wyjść na zewnątrz, przepracować coś. W liceum miałem problem, żeby komuś spojrzeć w oczy. A teraz po moim fabularnym debiucie trzeba już w te oczy nieraz spojrzeć. 

Jesteś z Lubska – malutkiego, uroczego miasteczka 40 km od niemieckiej granicy. Miałeś plan, żeby się z tego małego, idyllicznego miasta wyrwać? 
No tak… (śmiech) Przerażająco piękne bruki, śliczne, równe niemieckie kamieniczki… Może nie tak, że od początku był plan, że chcę się stamtąd wyrwać, ale od początku wiedziałem, że chcę w życiu robić coś więcej. Jeszcze na etapie liceum to nie było świadome. We wczesnym dzieciństwie wolałem siedzieć z boku i rysować, niż biegać z chłopakami po boisku. Byłem zamkniętym w sobie jedynakiem. Nie miałem najlepszego przyjaciela, jak to bywa w filmach czy książkach. Może musiałem sobie tego przyjaciela w głowie wykreować. Pewnie stąd pomysł, by zdawać do liceum plastycznego. To liceum dawało mi poczucie, że będę robił coś więcej, że przestanę kręcić się w jednym zaklętym kręgu. Ewidentnie coś mnie w tę stronę artystyczną pchało od samego dzieciństwa. Jako dziecko chodziłem na kółko plastyczne, rzeźbę, na szachy. Cztery lata grałem na pianinie. Ale to „kreowanie czegoś” domagało się większej uwagi. 

To rodzice rozwijali w tobie te pasje? 
Tata podchodził do moich zainteresowań z umiarkowanym entuzjazmem. (śmiech) Jest z zawodu technikiem mechanikiem budowy maszyn, człowiekiem niezwykle praktycznym. Mama kibicowała. Oczywiście rodzice bardzo mnie kochają i zrobiliby dla mnie wszystko. Ale nie za bardzo wiedzieli, o co mi chodzi. Pianino rzuciłem, po liceum plastycznym w Zielonej Górze nie poszedłem na ASP, bo czułem, że nie to chcę robić w życiu. Czułem, że kręci mnie opowiadanie obrazem, ale nie wiedziałem, jak się do tego zabrać. Myśl, że to może być ciekawe, zrodziła się już we wczesnym dzieciństwie, kiedy odziedziczyłem po sąsiedzie dwie pufki komiksów (pufy, w których chowało się różne skarby, typowy mebel w okresie PRL-u – przyp. red.). Zbiór najróżniejszych: od „Tytusa Romka i Atomka” po „Thorgala”. Moim ukochanym bohaterem był Thorgal Aegirsson – introwertyczny, samotny mściciel. (śmiech) Czytałem te komiksy na okrągło. Był w nich podział na kadry, więc tak podprogowo – bez żadnej filmowej wiedzy, bez teorii i bez języka filmu – te komiksy działały mi mocno na wyobraźnię. 

Zachowałeś te komiksy? 
Tata je przechowuje w piwnicy. Kiedy wpadam do rodziców w odwiedziny, zawsze pytam: „Jak moje komiksy?”. I tata zawsze odpowiada, że trzeba je w końcu spalić. A ja za każdym razem protestuję i mówię, że kiedyś będą dużo warte. Sam nie wiem, czemu ich nie przywożę do Warszawy. Może lubię igrać z ogniem. Po komiksach przyszedł czas na sensacyjne kino kopane. W wieku 12–13 lat zaliczałem wszystkie filmy z Van Damme’em. Aż tu nagle w liceum na mikołajki dostaję od koleżanki kasetę z filmem „Amadeusz” Miloša Formana. Pamiętam, jak przyjechałem do domu po szkole i odpaliłem ten film. Po obejrzeniu włączyłem drugi raz. Ojciec zapytał tylko, po co to oglądam drugi raz, a ja nie wiedziałem, co mam odpowiedzieć. Po prostu musiałem obejrzeć. Czułem, że ten film to jakaś część mnie, że chcę robić w życiu dokładnie to samo. To było jak uderzenie pioruna. Iluminacja. Wiesz, może trochę koloryzuję, bo wcześniej obejrzałem już kilka dobrych filmów, ale od momentu „Amadeusza” nastąpił wyraźny przełom. 

Kiedy pomyślałeś: to może szkoła filmowa? 
Długo nie miałem pojęcia, że istnieje coś takiego jak szkoła filmowa. W ogóle się tym nie interesowałem. Ale z roku na rok wiedziałem coraz więcej. W wieku 18 lat dowiedziałem się, że istnieje łódzka filmówka, gdzie studiowali Polański i Kieślowski, ale to było dla mnie jakimś kosmicznym, niedoścignionym marzeniem. Czułem, że po maturze nie mam szans się dostać, więc znalazłem we Wrocławiu policealne studium filmowe i pojechałem „nabić sobie rękę”. W tamtym okresie udało mi się tam zrealizować film, dzięki któremu dostałem się do filmówki. Oczywiście nie za pierwszym razem – i słusznie, bo miałem wtedy fatalną „teczkę”. W niej jakiś złom, trzyminutową, zbyt wymyśloną historię. I kiedy rok później pokazałem film inspirowany opowieściami mojej babci i dostałem się. 

Masz w sobie dużo pokory. W dzisiejszym świecie to wielka wartość. Ludzie wymyślają historie, w które sami zaczynają wierzyć, np. w to, że byli genialni od samego początku. A ty mówisz: „Miałem fatalną teczkę”… 
Ja mam bardzo duże poczucie swojej małości. 

Małości? Facet, który za swoje krótkie metraże dostaje na 500 festiwalach 150 nagród?  
(śmiech) Ale to tylko dlatego, że jestem wariatem. Sam wysyłałem te zgłoszenia, nie śpiąc po nocach. 

I te nagrody nie dały ci poczucia siły? Nie podpompowały twojego poczucia własnej wartości? 
Może nie użyłbym słowa „podpompowały”, raczej utwardziły jak lawę. Wiem, że większość rzeczy, które robię, pochodzą z intuicji. Ja zawsze za tym idę. Intuicja pcha mnie do przodu. Jeśli nawet czasem zawodzi, to dzięki temu się rozwijam. Pytałaś na początku naszej rozmowy, czy byłem zaskoczony tak wielkim zamieszaniem w Gdyni wokół „Supernovej”. Byłem szczęśliwy, że mając w ręku najskromniejszą i najmłodszą produkcję, zapadliśmy środowisku w pamięć, że dostrzeżono moich fantastycznych, nieznanych wcześniej aktorów. Dlatego walczyłem, żeby jak największa grupa stanęła ze mną na scenie. 

No właśnie – aktorzy. Poza fantastycznym scenariuszem i chirurgiczną precyzją, z jaką wyreżyserowałeś ten film, to właśnie twoi aktorzy są największym atutem „Supernovej”. Świadomie zrezygnowałeś z gwiazd? Nie było w tobie przez moment kalkulacji? Przecież gwiazdy przekładają się na frekwencję. A ty zatrudniasz aktorów z teatrów w Koszalinie czy Radomiu.

W sprawie obsady rozmawiam tylko sam ze sobą. Mnie nie interesuje robienie filmów pod marketing w Polsce. Gdy pokażę ten film w Chile czy Toronto, nikt nie będzie się zastanawiał, czy gra bardziej znany, czy nieznany aktor. Liczy się historia i to, jak jest opowiedziana.

Wybierając obsadę, narzuciłem sobie tylko jedno ograniczenie. Przy takiej liczbie bohaterów i wątków, przy takim zagęszczeniu zdarzeń, kiedy wyłączę dźwięk, muszę od razu wiedzieć, kto jest kim. Ta energia musi przenikać przez ekran. Ja natychmiast muszę zobaczyć policjanta, polityka, sanitariusza. Przy tak ogromnej obsadzie jeden fałszywy krok i spadam w przepaść. 

Zamknąłeś się w mieszkaniu i przez dwa miesiące w internecie szukałeś aktorów. 
Nie ruszałem się z domu, bo jestem leniem. (śmiech) Dziś wszystko można załatwić przez internet. Ja zrobiłem sobie na początku mapę twarzy – takich, które pasują mi do filmu. Zacząłem oglądać nagrania, słuchać, jaki mają głos, jak się ruszają, jaką mają energię. Jeśli nie znajdowałem nagrań, szukałem kontaktu i prosiłem o dosłanie demo z krótkim nagraniem. Chciałem siebie samego zaskoczyć. Wybrać takich aktorów, których sam chciałbym obejrzeć na ekranie. Może powiem coś kontrowersyjnego, ale filmy robi się przede wszystkim dla siebie. Nie dla widzów, bo ja nie wiem, kim są widzowie, kto pójdzie do kina. Robię więc wszystko, żebym to ja był zaskoczony, przerażony czy poruszony. Jeśli film przejdzie test na moje zainteresowanie czy moją wrażliwość, to jest już dobrze. 

SUPERNOVA 7 fot. Celestyna Krol, Studio Munka-SFP
Supernova
celestyna król/materiały prasowe

Jedyny bardziej rozpoznawalny aktor w twoim debiucie to Marcin Hycnar. Wymarzyłeś sobie Marcina do tej roli? 
Marcin Hycnar to był mój absolutnie pierwszy wybór. Do tego stopnia, że nawet nie chciało mi się szukać dublerów. To jest dla mnie archetyp postaci młodego polityka.  

Na pięć dni przed rozpoczęciem zdjęć jeden z wybranych przez ciebie aktorów miał wypadek. Trzeba było na gwałt szukać zastępcy. Wpadłeś w panikę? 
Na pierwszych 15 sekund. Potem zacząłem znów szukać. W nocy zadzwoniłem do czterech aktorów, jeden jechał do mnie całą noc ze Szczecina, niestety nie obsadziłem go. I nagle wpadł Marcin Zarzeczny. Był akurat w Warszawie. On ma w sobie kosmiczną energię, chce coś całym sobą wykrzyczeć. Jest silny i walczy, z jego oczu bije taka chęć życia. Jest „trójwymiarowy”, natychmiast uruchamia w sobie pokłady jakiejś niebywałej mocy. Zaskoczył mnie tym, bo ja nie planowałem takiej postaci, ale on wszedł na plan z tą siłą i wniósł ją w postać. Marka Brauna, czyli policjanta Makowskiego, znalazłem najpóźniej. Oczywiście najpóźniej w trybie „castingowym”. Potrzebowałem aktora, który wygląda jak policjant, zachowuje się jak policjant i jest w tym organiczny, prawdziwy. Nie jest „przystrzyżonym” aktorem do roli policjanta, tylko nim się staje. Poza tym Marek jest prywatnie porządnym facetem i to też zagrało w tej postaci. 

Plan „Supernovej” to 14 dni zdjęciowych na zamkniętej lokalnej drodze pod Wyszkowem. Ale wcześniej – trzy miesiące przed rozpoczęciem zdjęć – kupujesz karton, kilkadziesiąt resoraków i kilkadziesiąt ludzików. Wraz z operatorem Michałem Dymkiem 
oraz Heleną Szodą-Woźniak, story editorem, wszystko precyzyjnie rozrysowujesz, by nie zrobić fałszywego kroku… A potem na planie dajesz aktorom mnóstwo wolności, o której mówili podczas konferencji prasowej. Wdzięczni, że im zaufałeś. 

Wiesz co, reżyser to jest taki skubany oszust, który dużo obserwuje i mało gada. Jak gada, to tylko wtedy, kiedy jest pewien, że trzeba coś powiedzieć. Który słucha i nie krzyczy.

Wszyscy czuli na planie, że ja bardzo wierzę w ten projekt. Poza tym bardzo szanuję improwizację. Dlatego że to jest najmądrzejsza rzecz, jaka może się wydarzyć w fabule. Nie ma nic mądrzejszego od życia, które jest tajemnicą. I improwizacja daje mi coś takiego. Mogę pisać scenariusz 20 lat, ale zawsze ten scenariusz będzie ograniczony moją wyobraźnią. Jeśli ja na siłę będę próbował w te ramy włożyć aktora, to zrobię z niego klocek, trójkąt albo kółko i będę próbował go wepchnąć w jakąś układankę. No to będzie to najwyżej dobre, ale nie świetne. A ja muszę dać aktorom poczucie wewnętrznej wolności, że oni mogą w ramach roli zrobić wszystko to, na co mają ochotę. Bo to było moje zadanie: żeby aktorzy poczuli się tak dobrze, aby byli w stanie zrobić wszystko. Czasem mówiłem na planie: „Słuchaj, masz ochotę, to idź w pole i w ogóle nie wracaj. Jeśli czujesz, że tak twoja postać by zrobiła. Daj sobie tę możliwość, daj sobie tę wolność”. Są aktorzy, do których trzeba mówić, a są tacy, do których trzeba milczeć. Marek Braun na przykład jest aktorem teatralnym, sam dużo proponuje. Marcin Hycnar słucha i daje ci dokładnie w punkt to, czego potrzebujesz, już w pierwszym dublu. A ty jako reżyser zakochujesz się w nim, on cię onieśmiela, ale szczypiesz się w ramię. Jak to? Dostałeś to, co chciałeś, w pierwszym dublu i nie wiesz, co z tym zrobić. To jest za łatwe, nie może być tak łatwo. (śmiech) A z drugiej strony Marcin Zarzeczny grał świetnie, ale nie mieścił się w znacznikach, każdy dubel kończył w innym miejscu. Nie ustawiał się w wyznaczonym punkcie, gdzie było najlepsze światło, ale to było mniej ważne. Grał niezwykle organicznie. Co tu dużo gadać, zrobił fenomenalną rolę. 

A ta plansza, resoraki i ludziki – pomogły ci? 
Byliśmy już po castingach, scenariusz skończony i nagle intuicyjnie zapytałem siebie: „Chłopie, przecież ty tego wszystkiego nie spamiętasz. Nie rozłożysz sobie tych 60 kartek ze scenami przed kamerą. Musisz mieć jakoś to w skali przełożone, bo jak inaczej sobie wyobrazisz tych ludzi?”. Proste. Rzeczywiście z Helą Szodą i operatorem Michałem Dymkiem siedzieliśmy parę ładnych dni na mojej podłodze w kawalerce i ruszaliśmy tymi ludzikami. Trochę już na tym etapie sprawdzaliśmy, czy ten zapis scenariuszowy działa. Czy np. takie długie ujęcie wytrzymuje na ekranie. Czy tam na tej drodze pod Wyszkowem w ogóle się pomieścimy z tyloma ludźmi. Kilkadziesiąt osób i wąska szosa – 5 m szerokości i 100 m wzdłuż. I nagle jak ja tam ustawię 20 osób? Ta praca była jak siedzenie w laboratorium, gdzie sami się wszystkiego uczyliśmy. 

Perfekcjonizm cię uwiera? 
Czasem mnie ratuje. Wyobraź sobie: festiwal w Gdyni, za 10 minut ma się rozpocząć premierowy pokaz, a ja zauważam dwusekundowy asynchron, czyli dźwięk jest spóźniony wobec obrazu. Masakra. Pierwszy raz podnoszę głos, krzyczę, że chcą mi zamordować dziecko. Wyrwać rączki, połamać nogi. Ręcznie ustawiamy ten asynchron na jego prawidłowy bieg. Film rusza, a ja w takich momentach myślę, co by było, gdybym tego wtedy nie sprawdził…

Precyzja, pewność kolejnego ruchu. Tego nauczyłeś się w sekcji szachów w Lubsku? Klub szachowy Caissa – to tam w wieku kilku lat zapisał cię tata… 
Tak, szachy są dla mnie ważne do dziś. Nie ma dnia, bym nie rozegrał choć kilku partii przez internet. Pamiętam, że grać nauczył mnie tata. Grał często ze swoim przyjacielem. Pokazał mi ruchy, nauczył mnie zasad. Zapisał do klubu szachowego w Lubsku. Szybko go „wyprzedziłem”, miałem do tego dryg, zaliczyłem nawet kilka turniejów zagranicznych, ale nigdy nie osiągnąłem poziomu mistrzowskiego.

Czym są dla mnie szachy? Jedni idą na masaż, ja idę na szachy. Szachy to mierzenie się ze swoją głową, najbardziej elegancki i szlachetny pojedynek, jaki można sobie wyobrazić. I mają walor uniwersalny.

Gdziekolwiek jesteś, możesz zagrać, nie znając języka przeciwnika. Jadę do Chin, nie rozumiem języka mojego partnera, ale siadamy do szachownicy i rozumiemy się, nie rozmawiając. 

Szachy dają spokój? 
Na pewno, choć kiedy gram przez internet i jestem sam w domu, zdarza mi się ostro przeklinać. Głównie jestem zły na siebie, na zły ruch. Ale gdy zapisuję się na turniej w realu, oczywiście panuje czysty „wersal”. (śmiech) 

Zrobisz film o szachach? 
Kiedyś na pewno. Gdy do tego dojrzeję. Mam dość konkretny pomysł z akcją osadzoną w dwudziestoleciu międzywojennym. Ale na razie kończę scenariusz kolejnego filmu. Ma jedność miejsca, czasu i akcji. Tylko tym razem przenoszę akcję z wiejskiej szosy do kamienicy. Wiosną znalazłem temat, latem przylepiłem nad biurkiem kilkadziesiąt zdjęć z dokumentacji oraz portrety aktorów. Codziennie na nie patrzę. Piszę zrywami. Nie jestem systematyczny. No wiesz, mistrz prokrastynacji. Najpierw muszę odpisać na maile sprzed roku, zrobić dziesiątą kawę, nim ruszę. Jednak scenariusz posuwa się do przodu. Będzie grecka tragedia w kamienicy. Nic więcej nie powiem. (uśmiech) 

„Supernova” jest inspirowana prawdziwym wypadkiem drogowym? 
Tylko faktem wypadku. W 2014 roku wydarzyła się na Pomorzu straszna tragedia. Młody chłopak po środkach odurzających zmiótł z powierzchni ziemi dwie rodziny. Sześć osób zginęło na miejscu. Przez następne dni media wałkowały ten temat, wrzucały zdjęcia z miejsca zdarzenia. Widziałem, że cała akcja jest jakimś wielkim chaosem, że służby wyglądają jak roje mrówek, które nie wiedzą, w którą stronę iść. Pomyślałem wtedy, że wypadek drogowy to uniwersalna sytuacja, dzięki której można opowiedzieć coś o otaczającym nas świecie. Usiadłem do laptopa. Napisałem scenariusz na krótki metraż, ale odłożyłem ten pomysł. Gdy trzy lata później Studio Munka ogłosiło konkurs na „60 minut”, wróciłem do tego scenariusza. Pogłębiłem go psychologicznie. Cieszę się, że wcześniej nie zabrałem się do tego filmu, bo w krótkim metrażu ani budżetowo, ani artystycznie by to nie wyszło.  

Myślisz o filmie, który by opowiadał o twoim pokoleniu – o trzydziestoparolatkach? 
Ja nie rozumiem takich zwrotów. Czuję, że jestem wolnym elektronem, nie wiem, co to jest moje pokolenie. Może po prostu trudno dostrzec coś takiego tu i teraz i trzeba do tego dystansu. 

Oswoiłeś już trochę świat, ludzi, relacje? 
Tak, na pewno. To wszystko by się nie wydarzyło, gdybym był cały czas zamknięty, lekko wycofany. Musiałem też sam dać coś światu, żeby coś dostać. Jednak mam także poczucie jakiegoś osamotnienia w tym wszystkim. Robienie filmów to jest zawsze pewnego rodzaju cierpienie w samotności. Ale to cierpienie budujące.  

aktualizacja lipiec 2020

Tekst ukazał się w magazynie PANI nr 12/2019
Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również