Masz ochotę wrzucić na Instagram zdjęcie z wakacji z dzieckiem? Najpierw przeczytaj ten tekst, bo konsekwencje niewinnego posta mogą być bardzo bolesne. O zagrożeniach sharentingu rozmawiamy z dr Martą Majorczyk, pedagogiem i doradcą rodzinnym.
Sharenting, czyli publikowanie zdjęć i filmów z udziałem własnych dzieci w mediach społecznościowych i na blogach (od ang. share – udostępniać i parenting – rodzicielstwo) jest coraz popularniejszy. W Polsce decyduje się na niego aż 40 procent rodziców – wynika z ubiegłorocznego raportu „Sharenting po polsku, czyli ile dzieci wpadło do sieci?” zrealizowanego na zlecenie agencji public relations Clue PR. Polscy rodzice publikują rocznie około 72 zdjęć i 24 filmów rocznie. Jak jest za granicą? Tam sharenting jest uprawiany z jeszcze większym rozmachem i to już od dłuższego czasu. Badanie przeprowadzone w 2010 roku w USA pokazało, że aż 90 procent amerykańskich dwulatków i 80 procent niemowląt zdążyło już za pośrednictwem swoich rodziców zaprezentować się w sieci. Niestety niekoniecznie wyjdzie im to na dobre. Brutalna prawda brzmi: publikowanie informacji o swoim dziecku wiąże się z licznymi zagrożeniami, a korzyści są nikłe. Chyba że chcesz prowadzić blog parentingowy i na nim zarabiać, ale wtedy też musisz dobrze przemyśleć swoją decyzję, bo pieniądze nie sprawią, że niebezpieczeństwa sharentingu znikną.
Kto pokazuje swoje dzieci w internecie?
Dr Marta Majorczyk: Z badań wynika, że sharenting jest domeną osób, które niedawno zostały rodzicami. Przy czym zdecydowanie przeważają mamy.
Dlaczego tak jest?
Bo nie żyjemy już w rodzinach wielopokoleniowych. Często mieszkamy bardzo daleko od swoich rodziców i innych osób z rodziny, z którymi moglibyśmy dzielić się nowym dla siebie doświadczeniem, jakim jest rodzicielstwo. Aby wychować dziecko, trzeba całej wioski, a media społecznościowe to taka cyfrowa wioska udzielająca wsparcia. Nie mamy jak opowiedzieć i pokazać, co się u nas dzieje, jak się zmieniło nasze życie. Dziadkowie często nie mogą być na bieżąco z rozwojem wnuczków – nie zobaczą, że już nauczyły się siedzieć czy stawiają pierwsze kroki, jeśli nie pokażemy im tego na zdjęciach i filmikach. Przez uprawianie sharentingu rodzice poszukują i pozyskują społeczną aprobatę, zaspokajają potrzebę opowiadania o własnym życiu.
Z ubiegłorocznego raportu „Sharenting po polsku, czyli ile dzieci wpadło do sieci” dowiadujemy się, że główną motywacją rodziców jest duma z dziecka. Czy rzeczywiście tylko z niego czy też szukamy poklasku dla siebie?
Dzieląc się zdjęciami dziecka, kreujemy pewną narrację. Piszemy opowieść o sobie. Chcemy pokazać, jakie piękne mamy dziecko, jak ono się wspaniale rozwija, ale też jak my świetnie sprawdzamy się w roli rodziców – kreatywnie spędzamy z nim czas, gotujemy potrawy, które mu smakują, kupujemy fajne zabawki. Jednak należy pamiętać, że sharenting to też często sposób na uzyskanie porad, których nam brakuje właśnie dlatego, że nie tworzymy już rodzin wielopokoleniowych. Kiedyś można było łatwo zapytać o problemy z karmieniem czy kolką mamę, ciocię, starszą siostrę. Teraz w wielu przypadkach jest to utrudnione, dlatego publikujemy zdjęcie dziecka i pytamy znajomych w sieci, jak oni sobie z radzą z danym problemem.
Z tego, co pani powiedziała, wynika, że tych porad bardziej brakuje matkom, bo to głównie one sharentingują. A przecież mówi się, że ojcowie się zmienili i są dziś bardzo zaangażowani w wychowanie.
Bo są, to prawda. Jednak pojawienie się dziecka najbardziej zmienia życie kobiety, a przyczyny są czysto biologiczne. Ojcowie są dziś bardziej zaangażowani, ale przecież nie mogą być w ciąży, karmić piersią, nie rodzą i nie leżą z dzieckiem w szpitalu. Kobiety są więc bardziej pochłonięte nową sytuacją, całą uwagę poświęcają niemowlęciu, nieraz nawet odsuwając partnera na drugi plan. I dlatego, być może, to też one czują silniejszą potrzebę dzielenia się informacjami o dziecku.
Czy zatem ta potrzeba słabnie, gdy dzieci są już nieco starsze?
Nie dysponujemy jeszcze badaniami, które mogłyby to potwierdzić, bo sharenting to wciąż nowe zjawisko. Z moich obserwacji wynika, że są rodzice, których entuzjazm faktycznie słabnie po pewnym czasie, są też tacy, którzy stale publikują i to wyjątkowo intensywnie. Dosłownie zarzucają znajomych z Facebooka czy followersów na Instagramie treściami z udziałem swoich pociech. Nie wahają się też publikować takich postów, które mogą ich dzieci ośmieszać.
No właśnie – te zdjęcia zapłakanych albo rozzłoszczonych maluchów, relacje z nauki korzystania z nocnika. Jedna z popularnych instagramerek opisała nawet szczegółowo historię rozwolnienia swojej córki. A gdy została skrytykowana, broniła się, mówiąc o dystansie i poczuciu humoru.
Zanim opublikujemy taki post, warto zadać sobie pytanie, czy sami chcielibyśmy być jego bohaterami. Czy nie mielibyśmy nic przeciwko temu, że ktoś robi nam zdjęcie na sedesie i wrzuca do internetu. Tak, pewnie część osób nadal zadeklaruje, że ma do siebie dystans, ale ich działania tego nie potwierdzają, bo próżno szukać ich zdjęć w takich sytuacjach. I tu jeszcze jedna bardzo ważna rzecz: nigdy nie pokazujmy dzieci nieubranych. Nawet jeśli w naszym odczuciu są to całkiem niewinne zdjęcia. I nawet jeśli nie widać twarzy dziecka.
Zdjęcie trzylatki w samych majtkach może być atrakcyjne dla pedofila. W 2015 roku rząd australijski prowadził intensywne działania przeciwko takim przestępcom i przy okazji wykryto, że aż 50 procent zdjęć na portalach pedofilskich pochodzi z portali społecznościowych, dokąd wrzucali je rodzice.
To w sumie bardzo smutne, że robimy swoim dzieciom coś, czego dla siebie nigdy byśmy nie chcieli. Nie widzimy w dzieciach ludzi?
Poruszamy teraz ważny temat podmiotowości dziecka. Jeżeli traktujemy je jak podmiot, jak osobę, rozumiemy, że tak samo jak my ma swoje prawa i przywileje. Pamiętajmy o słowach Janusza Korczaka, że dziecko to mały dorosły. I o tym, że zgodnie z Konwencją Praw Dziecka (art. 16) ochrona jego wizerunku i prywatności jest zadaniem rodzica. Musimy mieć zgodę dziecka na publikowanie informacji o nim. Tyle że od malucha jej oczywiście nie uzyskamy, więc zastanówmy się, czy naprawdę powinniśmy pokazywać go w sieci.
Z badań opublikowanych w zeszłym roku w magazynie „Children and Youth Services Review” wynika, że nastolatki są złe na rodziców publikujących ich zdjęcia, bo kłócą się one z wizerunkiem, jaki dzieci próbują stworzyć na swoich profilach. Mają rację?
Oczywiście, że tak, mają przecież prawo stworzyć swój wizerunek w sieci. Wraz z wiekiem dziecka wzrasta jego potrzeba do prywatności. Są w relacjach z rówieśnikami, zależy im na akceptacji. A ich koledzy bez problemu mogą trafić na konta rodziców i zobaczyć coś, czego dzieci się potem wstydzą.
W swojej praktyce miałam przypadek rodziny, w której doszło do konfliktu z powodu relacji umieszczonej przez rodziców na jednym z portali społecznościowych – dziewczynka uważała, że wygląda na niej bardzo niekorzystnie i miała pretensje do rodziców.
Tutaj problem udało się szybko rozwiązać, rodzice zrozumieli swój błąd. Francja unormowała przepisy dotyczące ochrony wizerunku dziecka w internecie. Rodzicom, którzy publikują zdjęcia swoich dzieci, bez ich zgody, grozi nawet 45 tys. euro grzywny, w skrajnych przypadkach – nawet do roku więzienia. W 2018 roku w Rzymie 16-letni chłopiec poprosił sąd podczas sprawy rozwodowej swoich rodziców, by zakazał matce publikowania jego zdjęć na Facebooku. Sąd przychylił się do tej prośby – od tamtej pory złamanie zakazu groziłoby matce grzywną w wysokości 10 tys. euro. Trzy lata wcześniej sąd w Portugalii zakazał rodzicom publikowania zdjęć ich 12-letniej córki, argumentując to m.in. narażaniem jej na niebezpieczeństwo ze strony przestępców seksualnych. Podkreślano wtedy, że w Portugalii rośnie liczba przypadków uprowadzeń dzieci mających związek z sharentingiem.
No właśnie, to się naprawdę dzieje.
Oczywiście. Jeżeli przestępca wie, gdzie dziecko przebywa, a przecież rodzice nieraz oznaczają w postach szkoły czy przedszkola, jeśli dzięki mediom społecznościowym zyska informacje, co dziecko lubi, czym się interesuje, będzie mu łatwo je zaczepić, wzbudzić jego zaufanie, przekonać, że dobrze zna jego rodziców. I tak może dojść do tragedii.
Czym jeszcze grozi sharenting?
Przede wszystkim atakami ze strony rówieśników.
Dzieci mogą być wyśmiewane, dręczone. Może się to odbywać zarówno w świecie realnym, np. w szkole, jak też w sieci – wtedy mówimy o cyberprzemocy. W Wielkiej Brytanii opublikowano też raport, w którym przewiduje się, że do 2030 roku aż 2/3 oszustw związanych z kradzieżą tożsamości będzie wynikiem sharentingu.
Bo przestępcy będą mieli dostatecznie dużo danych dzięki niefrasobliwym rodzicom: daty urodzenia, miejsca zamieszkania. I będą mogli się pod te dorosłe już dzieci podszywać. A to nie wszystko: już teraz działają rekruterzy online, którzy analizują naszą aktywność internetową i budują na jej podstawie profil psychologiczny. Za 10 lat, myślę, że będzie to standardowy sposób szukania ludzi do pracy. Dzięki sharentingowi tacy rekruterzy zobaczą nagrania, z których dorosłe już dzieci niekoniecznie są dumne – w skrajnych przypadkach może to być nawet rodzinna kłótnia, jeśli nasi rodzice byli wyjątkowo chętni do dzielenia się swoim życiem w internecie. Rekruter może zrobić przytyk, trzeba będzie się tłumaczyć z czegoś, czego się nie zrobiło. Ponadto na podstawie takich treści rekruter tworzy hipotezy na temat danej osoby. I na przykład stwierdzi, że kandydat może być cholerykiem, bo na takiego wygląda na nagraniu sprzed kilku lat.
Z raportu „Smart Devices, Smart Decisions? Implications of Parents' Sharenting for Children's Online Privacy: An Investigation of Mothers” (Mądre urządzenia, mądre decyzje? Konsekwencje sharentingu: badanie matek) opublikowanego rok temu w amerykańskim czasopiśmie akademickim „Journal of Public Policy and Marketing”, wynika, że nawet jeśli matki były świadome zagrożeń sharentingu, nie rezygnowały z tej aktywności. Dlaczego?
Możliwe, że działa tu internetowy efekt odhamowania: większa otwartość w zakresie ujawniania intymnych kwestii z prywatnego życia powoduje przełamywanie bariery dystansu społecznego w mediach społecznościowch i daje złudzenie poczucia niezależności i bezpieczeństwa. Może zdominowała je potrzeba wypromowania się, a może właśnie wspomniana już przez nas niepewność w roli matki? Ponadto mamy tendencję do myślenia, że akurat naszemu dziecku nic się nie stanie, na nie to nie trafi, a w ogóle to zdążymy usunąć zdjęcia w odpowiednim czasie. Kolejna myśl takiej mamy: dziecko jest jeszcze małe, nic się nie wydarzy. No i wreszcie: dlaczego tego nie robić, skoro inni mogą?
Znani rodzice, np. Robert i Anna Lewandowscy, pokazują często swoje córki, ale nigdy nie widać ich twarzy. Może to jest dobry pomysł?
To też jest sharenting. Może bardziej kontrolowany, ale cyfrowy ślad obu córek państwa Lewandowskich już istnieje. Jednak w przypadku znanych osób sytuacja wygląda inaczej – jeśli oni nie zaspokoją potrzeby podglądania swoich fanów, to zarówno fani, jak też dziennikarze nie dadzą im spokoju. Myślę, że Anna i Robert Lewandowscy przemyśleli wszystko i podjęli świadomą decyzję, że lepiej uchylić rąbka tajemnicy. Oczywiście działa to też na ich korzyść, bo biznes Anny Lewandowskiej jest powiązany z macierzyństwem.
A „zwyczajni” rodzice? Powinni całkiem zrezygnować z sharentingu?
Zanim opublikujemy zdjęcia swoich dzieci na Instagramie czy Facebooku, zadajmy sobie kilka pytań. Jakie własne potrzeby zaspokajamy w ten sposób? Czy to by się spodobało naszemu dziecku? Jeśli jest za małe, by się wypowiedzieć na ten temat, zastanówmy się, czy my na jego miejscu chcielibyśmy być bohaterami takiego posta. Przypomnijmy sobie sytuacje z własnego dzieciństwa, gdy rodzice opowiadali znajomym o czymś, co nam się przydarzyło, a my się wstydziliśmy, byliśmy na nich źli.
Zadajmy sobie także pytanie: czy nie nudzą nas zdjęcia dzieci znajomych? Czy nie myślimy sobie czasem, po co oni to wrzucają, że jest tego za dużo? Czy chcemy tak jak oni zamęczać innych informacjami o życiu naszych dzieci? I czy chcemy się dzielić nim z ludźmi, których prawie nie znamy, bo przecież i takich mamy wśród znajomych? Mało tego, możemy też zawsze trafić na kogoś, kto będzie się podszywał pod naszych przyjaciół.
Bardzo możliwe, że po takich przemyśleniach uznamy, że to nie ma sensu, że przyniesie więcej szkód niż pożytku. A jeśli mimo wszystko zdecydujemy się na sharenting, bo jesteśmy daleko od rodziny i przyjaciół, stwórzmy miejsce prywatności w sieci – niech to będą np. bliscy znajomi na Facebooku, grupy, do których dopuścimy tylko wybrane osoby. Jednak zawsze czytajmy regulaminy – czy te treści będą przetwarzane przez właściciela portalu, czy można je usunąć.
Czy pani pokazuje swoje dzieci w internecie?
Nie. Z pełną świadomością tego nie robię. Uznałam, że moje dzieci nie są jeszcze w stanie podjąć decyzji, czy chciałyby być w internecie, a poza tym chcę, aby nauczyły się, że internet i wszystkie aplikacje to narzędzia do komunikowania się oraz zdobywania informacji, a nie świat, w którym można żyć. Jeżeli ktoś chce poznać moje dzieci, musi przyjechać do mnie do domu. Ich sukcesami chwalę się w świecie realnym, wśród przyjaciół i rodziny.
Dr Marta Majorczyk – pedagog, doradca rodzinny, psychoterapeuta, trener. Współpracuje z Niepubliczną Poradnią Psychologiczno-Pedagogiczną przy Uniwersytecie SWPS w Poznaniu, wieloletni nauczyciel akademicki. Autorka kilkudziesięciu artykułów o tematyce edukacyjnej i rodzinnej, współautorka kilku książek o tematyce macierzyństwa i ojcostwa.