Wywiad

"Teraz ludzie nie chodzą, ale robią kroki". Artur Andrus o obyczajowych wynalazkach 35-lecia

Teraz ludzie nie chodzą, ale robią kroki. Artur Andrus o obyczajowych wynalazkach 35-lecia
Artur Andrus
Fot. Agencja East News

35 lat temu, w pierwszych numerach, „Twój STYL” wyjaśniał, jak działa karta kredytowa, ostrzegał, że słońce szkodzi skórze, tłumaczył zasady aerobiku i uczył przyrządzać wykwintnego... kurczaka w galarecie. Nie ma już tego świata. Trendy zmieniły styl życia i także nas. Czy na lepsze? Z Arturem Andrusem, życzliwym obserwatorem zjawisk, przyglądamy się obyczajowym wynalazkom 35-lecia.

Artur Andrus: "W realnym życiu mamy kłopoty z kończeniem niedobrych relacji"

To znak czasu, że zapracowani ludzie nie mają dziś przestrzeni na kontakty, ale podpatrzyłem u pewnej pani, że ma 517 znajomych na Facebooku. Zazdrości pan?

Artur Andrus: Czuję ukłucie, bo ja mam tylko followersów, nie znajomych, mój Facebook jest wyłącznie zawodowy. Jednak gdybym tę panią przepytał z imion jej znajomych, ciekawe, czy je pamięta. Bo wśród znajomych wirtualnych mogą się pojawić osoby nam obce. Może warto więc wprowadzić podkategorie, którzy są „znajomymi znanymi”, a którzy „znajomymi nieznanymi”, czyli takimi, których nigdy w życiu się nie widziało. I wtedy „Nieznajomi znajomi naszych znajomych, są naszymi nieznajomymi…”

I wtedy nie zapraszamy ich na urodziny.

Wyjdzie taniej. Ten rodzaj wirtualnej znajomości ma też zalety. W realnym życiu mamy kłopoty z kończeniem niedobrych relacji. Trzeba prowadzić niezręczne rozmowy, unikać się w towarzystwie, a tu… wystarczy zablokować delikwenta na Fejsie i od razu czuje się ulgę. W realu znajomi próbują od nas pożyczać pieniądze. Trudno odmówić. Tym internetowym można powiedzieć, że nie ma się pieniędzy, ale odezwał się adwokat z Ameryki, że tam czekają dwa miliony spadku, i jak przyjdzie przelew, to się pożyczy. I rzecz jest załatwiona bez obrazy. Sposób zawierania relacji także jest wygodny: ktoś chce być znajomym, ja też chcę, więc kliknęło i już.

Nomen omen…

No tak. Kiedyś też mówiło się, że coś kliknęło między ludźmi, ale nie dotyczyło to klawiszy smartfona.

Ale łatwiej też „odkliknąć”. W pokoleniu moich dzieci fakt, że ktoś kogoś zablokował na Fejsie…

Ma pan nieaktualne wiadomości. Na Fejsie blokuje już nasze pokolenie. Oni mają nowsze miejsca do blokowania.

Tylko że dla nich zjawisko zablokowania jest dramatem, ale i tak widzę w tym ułatwienie. Może to nawet pomysł na mniej opresyjną formę rozwodu?

Może to się w tę stronę rozwinie. Można sobie wyobrazić urzędową aplikację: „bierzesz rozwód – kliknij A, separacja B…” Małżeństwo zawarte internetowo może być rozwiązane internetowo. A blokada na miesiąc będzie formą separacji.

Artur Andrus: "Zjawisko nadmiaru nas otacza"

Kolejne hasło to świat obfitości. Miewam napady paniki, gdy chcąc kupić książkę, widzę w empiku stosy dzieł nieznanych autorów. Doświadczam wtedy odruchu ucieczkowego…

Mam tak samo. Bronię się w ten sposób, że precyzyjnie wybieram. Idę, gdy wiem po co. Bo wejście do księgarni z nastawieniem: „zobaczę, co ciekawego”, to dramat. Ostatnio zobaczyłem: jest biografia Marii Callas, kupiłem, a w domu okazało się, że to erotyk, fabularyzowana historia jej romansów z Onasisem. Myśląc o nadmiarze, przypominam sobie czas, gdy nie było albo było JEDNO.

Mówiłem w kiosku „Proszę o pastę do zębów”. Bo była tylko Pollena Lechia.

A gdy brakowało pasty do zębów, brało się do butów, bo akurat rzucili. Można za tym tęsknić, ale bez przesady. Marysia Czubaszek opowiadała, jak wymyślało się teksty reklam, które były absurdem, bo przecież w sklepach niczego nie było, a należało to reklamować w radiowym Kabareciku Reklamowym. Janusz Minkiewicz promował więc usługi Centrali Rybnej piosenką: „To ostatnia makrela”, a Marysia zaproponowała hasło: „Chcesz mieć motocykl, to sobie kup”. Inna zachęta nie była potrzebna. Dzisiaj wezwanie: „Chcesz mieć książkę – idź do księgarni”, nie zadziała.

Dużo ich, bo książkę łatwiej jest napisać, niż przeczytać?

Dlatego powinien być wymóg formalny, że każdy autor przed napisaniem książki powinien dwie przeczytać.

Albo zebrać sto tysięcy podpisów.

Rozdać sto tysięcy podpisów w formie autografu. To byłaby legitymizacja talentu. Ale fakt, zjawisko nadmiaru nas otacza. Pojawiają się rzeczy, których potrzeby nigdy nie czuliśmy, np. smycze reklamowe do wieszania identyfikatora na szyi. Mnożą się długopisy z logo firmy, choć mało ludzi umie już pisać bez użycia klawiatury. Najważniejsze jednak, że ludzkość zginie przysypana ładowarkami. Do wszystkiego są ładowarki, do telefonu taka, do słuchawek inna…

Podobno czeka nas unifikacja – jedna ładowarka do wszystkiego.

Słuszne, chociaż… Analizowałem kiedyś sposoby, jakimi ludzie rozpoczynają znajomość. Zanikło już pytanie: „Która godzina?”, bo brzmi jak bezczelna zaczepka, wszyscy mamy zegarek w telefonie. I nawet zegarków typowych mniej nosimy, a nawet jeśli, to one mierzą nie czas, ale nasze kroki, puls i takie tam… Ale pytanie: „Czy masz ładowarkę?”, daje szansę na kontakt, bo dotyczy osobistej, niezwykle intymnej potrzeby uruchomienia smartfona, czyli kontaktu ze światem.

„Masz ładowarkę?” – frywolnie brzmi.

Jest pewnie grupa ludzi, którzy gdy wspomną pierwsze słowa, które do siebie skierowali, a są małżeństwem z wieloletnim stażem, to będzie: „Czy masz ładowarkę?”. Wielu z nas, co jest zdrowym trendem, przestało palić. Ale pojawiły się ładowarki do e-papierosów.

Artur Andrus: "Nowe i nieznane jest lepsze"

Czy spróbowałby pan Le Petit Olivier Lait Corps Nourrissant Huile d’Argan?

Oczywiście, bo nie wiem, co to jest, a lubię próbować nowych rzeczy. A to jest do jedzenia?

Nie, kosmetyk. Pytam, bo niepokoją mnie nazwy produktów, które brzmią światowo i wyrafinowanie, ale nie informują, czym ta rzecz jest, i u osób starszych, nieznających języków obcych, wywołują poczucie wykluczenia.

Proszę uszanować pracę tych, którzy muszą wymyślić wizerunek produktu. Nie można przecież napisać na tubie: Krem do rąk. Powinno być powiedziane, z jakiego powodu on jest najlepszy na świecie, i to w sposób intrygujący, by nabywca poczuł się lepszy. Że Szopen takiego używał i dlatego tak grał. Albo trzeba obiecać, że zawiera wyciąg z tego i z tego…

Konstanty Gałczyński na pytanie, skąd się biorą dzieci, mówił, że z nadmanganianu potasu…

I słusznie, bo nowe i nieznane jest lepsze. Popularne stało się słowo „serum”. Nie pamiętam, żebyśmy w latach 80. go używali. Jeżeli już, to było „serum żółte, serum wędzone i serum twaróg”, ewentualnie. A teraz serum jest do wszystkiego. Ja na kosmetykach znam się słabo i może dzięki temu umiem w perfumerii, w czasie krótszym niż trzy godziny, wybrać szampon i mydło.

Czyli u pana produkt z napisem „mydło” miałby szansę?

O tak! Niedawno zobaczyłem w internecie wypowiedź amerykańskiej pani profesor na temat kosmetyków. Mówiła, że to, co nakładamy na skórę, przenika do organizmu. Radziła więc, by nie smarować ciała czymś, czego by się… nie zjadło. Zastanawiam się, czy to działa w drugą stronę, czyli należy nakładać to, co by się zjadło? Okładać się sushi…

Szprot w  oleju byłby też super. A  mówi pan, że nie zna się na kosmetykach.

To nie ja, to pani profesor z Ameryki, ja podchwyciłem tylko pomysł, by smarować się pasztetem. Ale przed wyjściem z domu radzę pasztet zmyć, najlepiej czymś, co by się wypiło.

 

Artur Andrus: "Młodość nie może być za darmo"

Porozmawiajmy dla relaksu o  względności wieku. Mówi się optymistycznie, że dzisiejsza pięćdziesiątka to dawna trzydziestka.

Wszyscy powołują się na film Czterdziestolatek, żeby sobie przypomnieć, jak wyglądał Karwowski w wieku 40 lat, a jak wyglądają dzisiaj jego rówieśnicy, którzy noszą trampki i spodnie z krokiem na wysokości kolan. Ale gdy mówimy o względności wieku, znowu przywołam Marysię Czubaszek, która uważała, że kobieta powinna sobie ustalić, ile ma lat, i tego się konsekwentnie trzymać. Świetna metoda, by nie przejmować się upływem czasu. I tanio wychodzi.

Ale czy musi być tanio? Może gdy płacimy drogo za serum, którym się smarujemy, dostajemy pewność, że jest ono kosmetycznym wehikułem czasu?

Młodość nie może być za darmo. Pamiętam, jak moja 87-letnia babcia, widząc w telewizji reklamę kremu, który obiecywał, że będzie wyglądała o pięć lat młodziej, mruczała: „Tak, już lecę wydać 60 złotych, żeby wyglądać na 82 lata!”. Są finansowe granice odmładzania.

Zastanawiam się, czy jeśli dawne 50 to dzisiejsze 30, to czy trzydziestka to dawna… dziesiątka? Jest taka reklama misiów-żelków, w której dorośli menedżerowie mówią dziecięcymi głosami, że „żelki sią siuper”.

Dla nich aktualne byłoby hasło: „Użyj naszej pasty do zębów, a zęby zrobią ci się mleczne”. Ale tak daleko to chyba nie poszło. Rozważania o wieku zaczyna się koło trzydziestki. Młodsi nie chcą być młodsi, bo kogo by kusił powrót do szkoły, do matury? Ale już dla tych 30+ krem na zmarszczki, czemu nie? Kremów 10+ w sklepach nie widziałem.

A zauważył pan, że rodzi się szacunek dla… dojrzałości?

Jest więc dla nas nadzieja. Pamiętam występ z Andrzejem Poniedzielskim. On starszy, ja młodszy, ale Andrzej użył sformułowania: „Proszę państwa, między nami jest różnica wieku zacierająca się na moją korzyść”. Miał rację. Jest moment, gdy następuje zatarcie różnicy. I nie dlatego, że Andrzej używa świetnego serum. Po prostu krzywa wieku się spłaszcza. Jeśli ktoś się przejmuje, że nie wygląda młodo, niech nie traci nadziei. Przyjdzie moment, że to się wyrówna, zmartwieni zbyt młodym wyglądem też się doczekają.

Ale jest polityk, który wciąż ucieka przed dojrzałością na hulajnodze.

Zupełnie tego nie rozumiem. Hulajnoga to zawsze była gorsza kategoria. Rower to było coś. A teraz, proszę, poważni ludzie. Jeszcze nie widziałem prezydentów, ale kto wie? I oczywiście ładowarka do hulajnogi musi być.

Artur Andrus o feminatywach

Co pan rozumie, słysząc słowo „konferansjerka”?

To taka czynność sceniczna, znana mi poniekąd.

A gdy na scenę w tej sprawie wychodzi kobieta, to jest…

O to panu chodzi! O feminatywy. Sytuacja jest trudna. Należałoby wymyślić nową formę dla pani konferansjer: Konferans…jerini? Konfernsjera? Nie, to nieładnie brzmi. Konferansjerżka, brzmi światowo. Feminatywy powinny być. Lata temu Stefania Grodzieńska napisała…, zaraz sprawdzę, bo cytowałem to kiedyś na platformie, na której teraz blokują się starsi ludzie. O, jest: „Doktor kazała powtórzyć doktor, żeby doktor wstąpiła do doktor, to doktor już powie doktor, czego doktor od doktor potrzebuje – powiedziała instruktor, oddała klucz felczer, zostawiła polecenie dla monter i wyszła ze szpitala”. Jak widać dawno się o tym dyskutowało. Uważam, że trzeba nowe formy popierać, by język się płciowo określił, chociaż do niektórych słów trudno się przyzwyczaić.

Redaktorka jest powszechnie zaakceptowana, ale brzmi nieco zdrobniale. Bo czy ja jestem „redaktorek”?

Może powinna być „redaktorą”. Ale nie przejmujmy się, to się naturalnie potoczy. I na tym tylko mi zależy, żeby proces był pokojowy, a nie stał się kolejnym frontem walki.

Artur Andrus: "Zauważyłem, że coachem można mianować samego siebie"

Od czego mógłby pan być coachem?

Obawiam się, że od niczego, bo nie rozumiem dokładnie znaczenia tego słowa. To zdaje się jest „trener”, tak? Ale też nie do końca, bo coaching musi się ocierać o pewną duchowość. Nie słyszałem, żeby ktoś mówił o coachu na siłowni, ale gdy pojawia się wątek psychologiczny, to już są coachowie.

Słyszałem o  coachu, który projektuje relacje człowieka z roślinami.

Ciekawe. Ale tym coachem był człowiek czy roślina?

Proszę nie żartować. Potrzebujemy coachingu w wielu sferach życia, bo „telefon do przyjaciela” występuje już tylko w teleturnieju.

Zauważyłem, że coachem można mianować samego siebie, bo nikt nie nadaje formalnie takich tytułów. Człowiek rano wstaje, mówi, że jest coachem, i już może ludzi prowadzić w jakimś kierunku. A jest wielu takich, którzy potrzebują, by ich prowadzić w stronę światła. Przychodzi ktoś, mówi: poprowadzę was na metafizyczne ściernisko szlakiem absolutu samoakceptacji, i nikt się nie zastanawia, czy to ma jakiś sens.

Jest popyt, jest i podaż.

OK, przyjmijmy, że ktoś zostaje coachem w dziedzinie, w której pracował 30 lat, więc jestem mu w stanie zaufać, choć nazywałbym go „praktycznym nauczycielem zawodu”. Gorsze jest, gdy człowiek sobie ustala, że od jutra będzie coachem w dziedzinie, której nigdy nie dotknął...

Spadochroniarstwo

Właśnie. Ja o mało nie zostałem coachem spadochroniarstwa, chociaż mam lęk wysokości. Zaproszono mnie kiedyś do telewizji. Audycje śniadaniowe potrzebowały codziennie ekspertów, więc dzwoniły do tych, którzy mogą wypowiedzieć się na każdy temat. Myślałem, że to żart: będę chodził i mówił o rzeczach, na których się nie znam, czyli byłem takim pracoachem. Ale raz zapytano, czy wypowiem się na temat skoków spadochronowych, jak powinno się prowadzić treningi. Wtedy moja odpowiedzialność za tych, którzy z kawałkiem materiału i kilkoma sznurkami znajdą się pięć kilometrów nad ziemią, zwyciężyła. Odmówiłem.

Artur Andrus: "Nowości tak, ale z umiarkowanym zaufaniem"

Ma pan pomysł na pożyteczną, a nieistniejącą „apkę”?

Gdybym miał, tobym zarobił na czymś, co milion ludzi sobie zainstaluje. Niestety, ja z opóźnieniem takie rzeczy przyjmuję. Temu, że telefonem można płacić, przyglądałem się chyba z rok. Koledzy kupowali hot dogi, przybliżając telefon, a ja z niepewnością na to zerkałem. Po jakimś czasie sam to jednak zrobiłem. Są apki, które do dzisiaj mnie zadziwiają, na przykład do mierzenia aktywności fizycznej. Pojawiło się pojęcie „robienia” kroków. Zapytałem mistrza chodu Roberta Korzeniowskiego, czy on jeszcze chodzi, czy „robi” kroki? Powiedział, że chodzi. Ale wielu znajomych mówi: „Idę robić kroki”. Zabawne. Kiedyś sprawdziłem, ile tych kroków robię… i okazało się, że system działa, bo gdy apka pokazuje 8800 kroków, budzi się motywacja: e, to jeszcze 200 dokroczę. Może się wydawać, że są to dziwolągi cywilizacyjne, ale skuteczne, bo inaczej tych 200 kroków bym już nie zrobił.

Gdy jesteś zmęczony nadmiarem bodźców, ściągnij sobie aplikację z  odgłosami przyrody. Czyli odpoczynkiem od mediów są media.

Wracamy do poprzedniego wątku rozmowy: człowiek nie weźmie ładowarki i szlag trafił strumyczek. Więc może lepiej do naturalnych form się udać. Ja wiem, że są aplikacje do wszystkiego. Koleżanka mówiła, że używa aplikacji do rozpoznawania grzybów. Sprawdziłem, ale tam drobnym drukiem jest napisane, że robi to na własną odpowiedzialność.

Sromotnik trochę podobny do kani?

No właśnie.

Zapytałem 15-letniego syna, który uważa, że smartfon rozwiązuje większość problemów. Czy telefonem można wbić gwóźdź. Okazało się, że na to apki jeszcze nie ma.

To może ja ją wymyślę? A póki nie ma, będę gwoździe wbijał budzikiem, tą żelazną stroną. Krótko mówiąc: nowości tak, ale z umiarkowanym zaufaniem. Na wszelki wypadek pióro, atrament i kilka czeków mam zawsze przy sobie.

 

 

Ma pan zwierzę?

Własnego nie, ale mam zaprzyjaźnione.

A ono się wabi czy „ma na imię”?

Nie zastanawiamy się nad tym: ono do mnie szczeka, ja do niego mówię Lulek. Ale wiem, o co pan pyta. Dylemat, czy pies „zdechł”, czy „odszedł” dotyczy wyłącznie spraw językowych, nie emocji, które towarzyszą odejściu przyjaciela. Takie doświadczenia przeżywa się na wyższym poziomie niż tylko lingwistyczny.

A gdy idzie pan przez park i ktoś woła „Artur!”, a przybiega pies…?

Nie, to ja wtedy przybiegam z patykiem w pysku. A jeśli pies? Nie mam z tym problemu. Jeśli to sympatyczne zwierzę, proszę uprzejmie. Gdyby ktoś nazwał moim imieniem krokodyla, nie wiem, ale pies? Ktoś mi nawet powiedział, że dał psu na imię Andrus i wysłał zdjęcie. Bardzo sympatyczny z pyska.

Sympatia, a może nobilitacja.

Tak. Jestem za prawem zwierząt do człowieczeństwa, ale… gdy w bankach zaczną przyznawać kredyty psom lub kotom, które ja będę musiał spłacać, to będzie kłopot.

Na razie są diety pudełkowe.

Dla psów? Może słusznie, bo Lulek ma kłopoty zdrowotne i musi jeść lekko. Wspomniana już Marysia Czubaszek kupowała cielęcinkę nie dla męża, mąż nie mógł mieć takich wymagań, ale dla pieska.

Artur Andrus o selfie, zasięgach i ...

Ile procent zdjęć w  pana telefonie przedstawia Artura Andrusa?

Oj, mało, może jedno na sto? Czasem ktoś, po koncercie, prosi o wspólne selfie, więc ja staję… ale jakoś nie czuję w tym przyjemności, by siebie uwieczniać na zdjęciach. Mam trochę zawodowych fotografii, one się dzieją przy okazji występów, więc jak ktoś chce zobaczyć Andrusa, gdy miał 55 lat, jest to możliwe, ale sam tego nie potrzebuję. A największym horrorem dla mnie są filmiki. Czasem organizator koncertu prosi, żebym nagrał filmik. Nie wierzę, że gdy powiem na filmiku, że będę w Żyrardowie pojutrze, to społeczność Żyrardowa rzuci się do kas po bilety. Ale może jesteśmy już przyzwyczajeni do oglądania obrazków, więc samo słowo nie działa?

Czytanie męczy.

Ze zdziwieniem, szukając treści w internecie, zauważam obietnicę, że przeczytam tekst w trzy minuty, a na końcu jeszcze mi dziękują, że dotrwałem do końca.

Nawet pan nie wie, jaką wykonał katorżniczą pracę, zamiast obejrzeć kilka obrazków.

A jednak największym cierpieniem jest nagrać filmik. 

I to mówi człowiek sceny.

No tak! Na scenę wychodzę z czymś, co przemyślałem, wymyśliłem. I uważam się za szczęściarza, że zdobywałem sobie publiczność, występując na realnych deskach. Teraz, gdybym miał się promować w sieci, musiałbym mieć jakiegoś coacha, bo wiem od kolegów aktorów, że nie talent i castingi decydują o zdobyciu roli, ale zasięg właśnie.

Czy subkultura selfie zmienia naszą osobowość?

Kto wie. Trzeba się sobą interesować na tyle, na ile to konieczne. Czyli: wstaję, myję się, czeszę, żeby nie odstraszać ludzi, to rozumiem. Ale potem koncentruję się na świecie, nie na sobie. A byłem wiele razy w sytuacji, gdy ktoś rozmawia ze mną, ale nie jest specjalnie zainteresowany, bo chce sprawdzić, co dzieje się u niego. Musi coś wrzucić na Instagram, bo ludzkość pomyśli, że zniknął. Rozumiem ludzi, którzy żyją z tego, że opowiadają o sobie. Robota jak każda i pieniądze ponoć niezłe. Nie zazdroszczę tylko, że mają tak nienormowany czas pracy, w dzień i w nocy muszą być gotowi coś opowiedzieć.

Luwr, na ścianie Mona Liza, ale zwiedzający nie fotografują obrazu, tylko siebie na tle.

Jeśli chodzi o fotografie, wychowałem się na 36-klatkowych filmach, a to uczyło dyscypliny, należało się zastanowić, co warto fotografować. I trudno było zrobić sobie samemu zdjęcie, bo chociaż istniał samowyzwalacz, szkoda było klatki.

A programy upiększające pana nie kuszą?

Nie potrafię tego robić, ale… niedawno ktoś mi poprawił cyfrowo aparycję na zdjęciu do zapowiedzi występu. Gdy zobaczyłem twarz wymuskaną, pozbawioną jakiegokolwiek cienia, musiałem zareagować i poprosiłem, by mi tego więcej nie robić. Nie to, że chcę odstraszyć, ale ja tak nie wyglądam, a nie jestem reklamą jakiegoś serum.

Stopy na tle słońca zachodzącego nad Tarnicą?

Nie, jeszcze nie, ale może to jest pomysł na zasięg. Nie wiem, co to jest zasięg duży. Gdy z ciekawości zajrzę na Facebooka, czuję, że nie są to rekordy, gdy mam 46 polubień postu i dwa komentarze. Nie mam potrzeby pytać ludzi: „Co o tym myślicie?”, by w odpowiedzi dostać: „Jak to co? Uwielbiamy!”. A tych, co by krytykowali, umiem zablokować.

Wielu jest krytykujących pana poczucie humoru?

To już następnym razem, muszę lecieć, bo mi się kończy parkowanie.

Może pan przedłuży zdalnie albo ja swoim opłacę?

Żeby wyszło na to, że Andrus udziela wywiadów za parkowanie? Nie ma mowy. Da mi pan jakąś smycz, długopis i jesteśmy kwita.

Tekst ukazał się w magazynie Twój STYL nr 07/2025
Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również