Zatrzymajcie się na chwilę, porzućcie codzienną krzątaninę. Nie jest najważniejsza. Liczy się miłość. Taka jak ta, która połączyła Wojciecha Karolaka i Marię Czubaszek.
Myślisz czasem, że twoja żona po prostu postanowiła umrzeć?
WOJCIECH KAROLAK: Marysia w jakimś sensie świadomie i na zasadzie, jak by powiedział Jeremi Przybora, swobodnego intelektualizowania, już dawno temu doszła do wniosku, że życie jest trochę bez sensu. Człowiek musi się tylko męczyć i właściwie po jaką cholerę? Może lepiej sobie to darować? To – w bardzo dużym skrócie – była jej filozofia, z którą się nie kryła. Wprawdzie nie miałaby nic przeciwko temu, gdyby udało się ją uratować, ale skoro pod koniec życia zrobiło się tak marnie że już właściwie lepiej umrzeć, to… trudno.
Często powtarzała za Woodym Allenem, że nie chciałaby być obecna przy swojej śmierci.
I to się właściwie spełniło. Zadzwonił do mnie rano współpracownik doktora prowadzącego Marysię w szpitalu i powiedział, że za kilka godzin będzie miała operację, ale praktycznie nie ma szans na przeżycie. Natychmiast tam pojechałem, Marysia była już podpięta do tych wszystkich urządzeń, nieprzytomna. Posiedziałem przy niej jakiś czas, a potem przeproszono mnie i zabrano ją na operację, powiedziano, żebym poczekał. Poczekałem, wyszedł lekarz i powiedział, że niestety nic się nie dało zrobić. Potem jej nie widziałem do momentu, który musi nastąpić, a nazywa się eufemistycznie identyfikacją zwłok. Uprzedzają przed tym człowieka, że zmarły bardzo się zmienia. Marysia wcale nie była zmieniona, tylko zupełnie zimna. Potrzymałem ją za rękę i… koniec.
A teraz?
Pierwsze, co mnie przeraziło po jej odejściu, to myśl, że będę musiał opuścić dom. Nie mam skłonności do ezoteryki i nie wierzę w żadne bajeczki o wiecznym życiu, ale potrzebując jakiejś pomocy, zacząłem sobie wyobrażać, że ona tutaj w jakiś sposób JEST. Więc mówię do niej, bo mam taką potrzebę, a ona mnie słyszy. O czym mówię? O tym samym, co przedtem, kiedy siedzieliśmy przed telewizorem. Że ktoś jest dureń, że szop pracz napadający na psa jest przekomiczny, że mam dosyć wiecznego wyjeżdżania z domu itd. Bardzo przyziemne historie. Na przykład przypomniałem sobie ostatnio, jak wprowadzaliśmy się do tego mieszkania na Mokotowie i wyobrażaliśmy sobie, że wszystko będzie zrobione na tip-top. Była komuna, ale udało nam się znaleźć piękne rączki do przykręcenia na ścianie w łazience. Zaczęliśmy je mocować ze znajomym, to znaczy on to robił, a ja go zachęcałem, ale zabrakło nam wyobraźni i przyczepiliśmy je w takich miejscach, że nie można teraz wstać z wanny. Nigdy tego nie zmieniliśmy, choć można było. Nigdy też nie kupiliśmy kurtyny prysznicowej.
Marysia narzekała, że zagraciłeś to mieszkanie.
Miała rację. Była zwolenniczką wyrzucania wszystkiego, a ja z kolei mam instynkt kolekcjonera. Z biegiem czasu przekonała się jednak, że gdy się wyrzuci moje rzeczy, nieświadomie można mi zrobić krzywdę. Niezagracony w naszym domu jest tylko jej pokój. Odkąd odeszła, wszystko leży na tym samym miejscu: koszulka, portfelik, papierosy. Nie tylko przez moje przywiązywanie się do przedmiotów, ale głównie dlatego, że to jest JEJ. Używała tego, dotykała i dlatego ilekroć to widzę, jest mi jakoś cieplej. Czasem mówi się, że przedmioty coś czują. To oczywisty nonsens, ale zdarzają się rzeczy świadczące o tym, jak uboga jest nasza wyobraźnia. Naszym ulubionym miejscem był pokój z dużym, starym telewizorem. Gapiliśmy się w niego – głównie po to, żeby się potem pokłócić o coś, co zobaczyliśmy. Tak było 20 lat, a tego dnia, kiedy zabrakło Marysi, telewizor już się nie włączył. Wysiadł.
Lubiłeś ją filmować?
Za to ona strasznie tego nie lubiła, dlatego prawie nie mam filmów, czego bardzo żałuję. Kiedyś udało mi się zarejestrować piękną sekwencję, gdy Marysia jest przeziębiona, stoi w kuchni, w kapciach, w szlafroczku, pochylona i ma na głowie jakieś płachty materiału, bo robi sobie inhalację. Jednocześnie opowiada mi coś i przebiera nogami, bo chce siku. To jest bardzo zabawne, ale udało mi się nakręcić ten film tylko dzięki temu, że Marysia nie wiedziała, że kręcę.
Często powtarzała, że nie ma słuchu, dlatego nie śpiewa.
Coś ty, pięknie śpiewała. Wydawała z siebie cudowne mruczando. Wspaniałym papierosowym basem. Ale jej słuch był do tego stopnia niekonwencjonalny, że u niej nie zgadzało się już nawet, czy dźwięk szedł w górę, czy w dół. Gdyby była wokalistką i nagrała płytę ze znanymi przebojami, ZAiKS nie wypłaciłby tantiem kompozytorom, bo uznałby te piosenki za jej dzieła.
Kiedy Marysia stała się Zajączką?
Kiedy wyszła za Zająca. W ten sposób już w połowie lat 70. staliśmy się pionierami żeńskich końcówek we współczesnej polszczyźnie. W dodatku w wyrafinowanej formie, bo Zajączka brzmi bardziej prywatnie niż oficjalna Zajęczyca. Jeśli kobieta wychodzi za Zająca, to staje się Zajączką. Taka jest prawda, choć w tej chwili bardzo niedobrze brzmi taka argumentacja, bo kłania się patriarchalny porządek świata.
A ty kiedy odkryłeś, że jesteś Zającem?
Ja w ogóle nie musiałem odkrywać. Z biegiem czasu wzrastała moja świadomość zajęczości i stawało się coraz bardzie ewidentne, że oprócz wyglądu mam duszę zająca. Nie ma we mnie na przykład za grosz bohaterstwa. Prawdziwy zając jest odważny, ale nie w niebezpieczeństwie, tylko gdy jest sam ze sobą i spojrzy przypadkiem w lustro. Wtedy może nagadać temu tam.
Wasze pierwsze spotkanie zostało udokumentowane?
Mówisz o moim rysunku, na którym siedzi zając z zajęczycą i ona mówi, że interesują ją głównie poker i alkohol, a on na to: „Pani, jesteś moją sympatią?”. Tak rzeczywiście było. Spotkaliśmy się na imieninach Andrzeja Dąbrowskiego. Potem chodziliśmy do SPATiF-u, bo tam zawsze się coś działo. No i lista znakomitości, które tam przychodziły, była imponująca: Stanisław Dygat, Kalina Jędrusik, Tadeusz Konwicki, Zosia Komedowa czy Jan Himilsbach. Marysi trochę przeszkadzało, że nie piję, bo oni wtedy pili po małym koniaczku albo dwóch, palili przy tym dużo. Wtedy paliło się papierosy nawet w studiu w czasie nagrywania. Byliśmy jeszcze na pan/ pani, gdy powiedziałem jej w końcu, że jestem niepijącym alkoholikiem. Wyjechałem do Szwecji w 1966 roku, żeby zarobić na mieszkanie i organy Hammonda. Tam grałem wszystko, co się da, bo akurat był to w Szwecji najgorszy możliwy czas, jeśli chodzi o jazz. Przyjechałem na miesiąc do Warszawy, poznałem Marysię i wyjechałem do Szwajcarii, cały czas mając Marysię w głowie, ale jeszcze w sposób nieuświadomiony.
To znaczy?
Że przecież od sześciu lat nie mieszkałem już w Polsce, ale po jakimś czasie zaczęła mi się krystalizować ta Marysia, aż podjąłem najlepszą decyzję w życiu. Wsiadłem do samochodu i pojechałem do Warszawy. Wyobraź sobie, że wracając ze Szwajcarii, dojeżdżam na ulicę Gwiazdową i jest… pięknie! Spodobała mi się, bo miała nisko zawieszone światełka w ciepłym żółtawym kolorze. Do tej pory tam są. I raptem patrzę – idzie Marysia. Wieczór, zima, a tu – czarny kapturek, dzwony, bo taka była wtedy moda, figura, chód, wszystko się zgadzało. Potem okazało się, że to nie była Marysia, choć z tyłu wyglądała identycznie. Pamiętam, jak w samochodzie na głos powiedziałem zdanie: „Warszawa to jest miasto Marii Czubaszek”.
Jakie były początki waszej znajomości?
Miałem 33 lata, ale byłem jeszcze kompletnym głupolem. Na jednym z pierwszych spotkań strasznie się pokłóciliśmy. Nie pamiętam powodu, bo z Marysią łatwo było się pokłócić o cokolwiek. Pokłóciliśmy się, ja się wkurzyłem i pojechałem do mieszkania Michała Urbaniaka. Kupiłem dwie butelki żytniej, walnąłem sobie z jednej butelki, drugą wziąłem i zamówiłem tzw. bania taxi. Spędziłem pół życia po pijanemu, ale nigdy w tym stanie nie prowadziłem samochodu. Dzwoniłem i przyjeżdżało dwóch facetów – jeden prowadził ten samochód, którym przyjechał, drugi wsiadał do mojego i w ten sposób odwozili mnie z autem do domu. Ale tym razem nie pojechałem do domu, tylko do Marysi. Rozpiliśmy resztkę wódki i się pogodziliśmy.
Wasze pierwsze mieszkanie było niewielkie?
Marysia mieszkała wtedy w wieżowcu na rogu Świętokrzyskiej i Marszałkowskiej. Uwielbiała to mieszkanie i muszę powiedzieć, że ja też. Przez wiele lat miała obsesję, że przeze mnie musiała się stamtąd wyprowadzić, bo nie pomieścilibyśmy się. Gdy wszedłem tam pierwszy raz, dwie rzeczy od razu rzuciły mi się w oczy: to, że naprzeciwko drzwi wejściowych były drzwi do łazieneczki, a na tych drzwiach poprzylepiane kalkomanie typu: piesek, którego bolą zęby, czy jakieś krasnoludki. To skojarzyło mi się z tym, że Marysia nazywa się Czubaszek, a te zwierzątka też miały takie „czubaszki” na głowie. A druga rzecz: było pusto. Stały tam tylko niewysoki stół i fotele – to był tak zwany komplet mebli Puchały, największy szpan w tamtych czasach. I ewidentnie wydreptana na zakurzonej podłodze droga do łóżka. Ale to wszystko miało ze 25 metrów, więc gdy po jakimś czasie wjechały tam organy Hammonda, to był koszmar.
Nie chciała wyjść za mąż?
Były długie bardzo kłótnie i rozmowy na ten temat. Mówiła, że w ogóle jej na tym nie zależy. W końcu zgodziła się tylko dlatego, żebym przestał już o tym gadać. Wymędziłem to małżeństwo.
Dlaczego tobie tak bardzo na nim zależało?
Bo już wtedy byłem w niej zakochany, ale w taki szczenięcy sposób. Odpowiedni temu wiekowi, bo porównując z tym, co czułem do niej, gdy posunęliśmy się mocno w latach, to jednak u mnie uczucie wzrastało cały czas. Najbardziej kochałem ją na samym końcu. I to było i jest uczucie prawdziwe, o którym można mówić, że to poważna sprawa.
Wszystko mi się w niej podobało: fizyczność, jej natura, inteligencja, poczucie humoru, to, że była taka buńczuczna. Wzmogło się to jeszcze bardziej, gdy zobaczyłem, że jest niesłychanie dobrym człowiekiem.
Czuła się na przykład bardzo odpowiedzialna za ludzi, a także za zwierzęta, z którymi miała do czynienia. Wkładała dużo pracy, żeby wszystko było tak, jak ona uważała, że być powinno. Jej sprawiało przyjemność, że można kupić czekoladki dla pani, która siedzi u nas w recepcji, kupić ciasteczka dla pieska mojego mechanika, pana Grzegrzółki. Trudno powiedzieć, na ile taka „zajęczość” była dla Marysi uciążliwa, a na ile trzymała ją przy życiu. Chyba to drugie. To wszystko łączyło się u niej ze wspaniałą niezależnością w myśleniu i z bezbłędnym odróżnianiem dobra od zła.
Mówiłeś, że łatwo było się z nią pokłócić.
Właściwie wszystkie rozmowy i większość kłótni miała miejsce w pokoju, w którym teraz siedzimy. Ona siedziała w fotelu, w którym teraz siedzisz, ja naprzeciwko, a telewizor coś pokazywał. Zaczynało się od jakiegoś tematu, który nie dotyczył nas konkretnie, na przykład kwestii oceny Powstania Warszawskiego. Ja należałem do tej liczniejszej grupy, która uważa, że najważniejszą sprawą w powstaniu była kwestia wolności i obrony godności ludzkiej. Bardzo mało mam w życiu rzeczy, które uważam za święte, jedną z tych kilku jest Powstanie Warszawskie. Kiedy Marysia prowokowała do kłótni, mówiąc, że powstańcy zabijali ludzi, podobnie jak robią to teraz terroryści, dostawałem szału mimo świadomości, że mnie podpuszcza, żeby się pokłócić. W przypadku rozmów na błahe tematy już się nie złościłem, tylko obserwowałem, jak potrafiła każdą wymianę zdań doprowadzić do takiego absurdu, że nie było jak się obronić. Mówiłem jej wtedy, że powinna była zostać adwokatem.
Nie sądzisz, że Marysię w jakimś sensie temat śmierci pociągał?
Oczywiście, że tak. I z tym mieliśmy problem, bo ja się boję śmierci, zresztą nie tylko swojej. Prosiłem, żebyśmy o tym nie rozmawiali, bo wiedziałem, że te rozmowy kończą się zawsze kłótnią, a strach przed czymś nasuwa myśli o samospełniającej się przepowiedni. Czasami odnosiłem wrażenie, że rozmowy pełne zachwytu nad samobójcami wprowadzały ją w jakiś rodzaj błogostanu. Od początku naszego bycia razem mówiła o życiu jako o stanie, który może sobie być, ale niekoniecznie musi: „Żyję, bo żyję, a jak się to skończy, to się skończy i co z tego?”. To nie były jeszcze zapowiedzi czegoś złego, ale przerażała mnie dezynwoltura, z jaką mówiła o tych rzeczach. Wprawdzie o eutanazji mówiła w sposób, z którym się całkowicie zgadzałem, ale w jej mówieniu o życiu i śmierci była jakaś niepokojąca lekkość. Tak jakby chodziło o coś, czym nie warto się przejmować. Jakby strach przed śmiercią był objawem małostkowości, bo jej jest przecież wszystko jedno. Pod koniec życia była rzeczywiście chora, ale dawniej miała silny organizm. Kiedy poznawaliśmy się, piła ze mną całą noc, potem szła do pracy w radiu, a ja umierałem w łóżku, bo nie miałem na nic siły. Potem ja musiałem przestać pić, a ona coraz częściej sprawiała wrażenie bardzo zmęczonej. Pod koniec życia prawie niczego nie jadła. Nawet słynnych parówek, o które pytali dziennikarze. Czasem widziałem, jak opala sobie kawałek mięska nad palnikiem w kuchni na takie zwęglone wiórki. Czułem się bezradny. Nie umiem nikogo do niczego zmuszać, a co dopiero Marysi, która natychmiast krzyczała, żeby jej dać spokój. Kawa, papierosy, napoje energetyczne, czasem – od naprawdę wielkiego święta – lody. W którymś momencie ubrania na niej zaczęły po prostu wisieć. Znikała w oczach. Wtedy zacząłem przeczuwać najgorsze.
Miała „charakterek”?
Była cudownie przekorna. Mnie to wzruszało, nawet w trudnych momentach. Marysia była spod znaku Lwa. I to był Lew prawdziwy! Oboje też jesteśmy z roku Zająca według horoskopu chińskiego, o czym dowiedziałem się znacznie później. Kiedy się poznawaliśmy, ona w którymś momencie wyobraziła sobie, że ja się nią tylko bawię, że w każdym porcie, jak marynarz, mam inną dziewczynę. Piliśmy alkohol, więc gdy jej usiłowałem tłumaczyć, że jestem typem faceta, który musi najpierw się zakochać, żeby kobietę dotknąć, kopnęła mnie piętą i złamała dwa żebra. Potem żałowała, że tylko dwa, a ja się z tego śmiałem, bo mnie tym po prostu wzruszyła. Tyle że przez nią nie zobaczyłem w telewizji spektaklu „Rozmowy przy wycinaniu lasu” Staszka Tyma. Musiałem przesiedzieć w kiblu, żeby się nie śmiać z tymi bolącymi żebrami.
Z drugiej strony, miała naiwność dziecka, można ją było bardzo łatwo wkręcić.
Pochlebiam sobie, że to dosyć znana historyjka, ale przypomnę tylko, że kiedyś, wychodząc z domu, Marysia spytała, czy mam 27 złotych. Byłem zaspany i odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że takiego banknotu akurat nie mam. „To znaczy, że są dwudziestosiedmiozłotówki?”, zapytała, na co ja odpowiedziałem, że są, tyle że jest ich bardzo mało, bo „komu potrzeba akurat 27 złotych?”, na co odpowiedziała: „Noo… rzeczywiście”. Innym razem szukałem jakiejś kasety wideo w pokoju, w którym spała. Było ciemno i przyświecałem sobie latarką. Budzi się przerażona: „Co ty robisz?”. „Naświetlam kasety”. „Po co?” „Bo jak się ich nie naświetli przynajmniej co pół roku, to znikają z nich filmy”. „Aaa, to ja nie wiedziałam”. W telewizji prognoza pogody. Będzie śnieg. „Zając, a ty zmieniłeś opony na zimowe?” „Opon jeszcze nie, ale nabiłem do letnich zimowe powietrze”. I tak dalej. Pamiętam, jak przeprowadziliśmy się do domku fińskiego na Jazdów. Wystawialiśmy w lecie krzesełka do ogrodu, gdzie sobie siedzieliśmy wieczorem. Marysia zawsze bardzo się bała myszy, a najbardziej latających, czyli nietoperzy. Siedzimy sobie któregoś ciepłego wieczoru, coś sobie popijamy i ja widzę, że leci nietoperz. Przestraszyłem się, że go zauważy i będzie bała się wychodzić do ogrodu. Gdy więc w końcu któryś zbliżył się do nas, powiedziałem znudzonym głosem: „O, jaskółeczki już latają”. Uwierzyła.
Myślisz, że czuła się samotna?
Nikomu nie opowiadała o swoich problemach. Uważała, że to nic nie pomoże, więc po co zawracać komuś tym głowę? Poza tym nie prowadziliśmy właściwie życia towarzyskiego sprzyjającego jakimś zwierzeniom. Zresztą byłoby to wbrew naturze Marysi, która nie uznawała w ogóle pogaduszek typu „między nami kobietami”. Ja z kolei po odstawieniu alkoholu stałem się domatorem, dla którego krążenie po warszawskich knajpach byłoby męką. Fascynacje damsko-męskie po kilku latach małżeństwa też nam przeszły. Przyczyniły się do tego nasze psy, przed którymi nie umieliśmy zamykać drzwi, a przy nich jakoś… nie wypadało. Największą trudność miałem z tym, że Marysia nie lubiła się przytulać. Od razu usztywniała się i uciekała. Do dziś zastanawiam się, co powinienem był zrobić, kiedy stając czasem w drzwiach, patrzyła na mnie przez chwilę i mówiła: „A ty wiesz, że ja cię kocham?”. Patrzyłem na nią, wiedziałem, że nie mogę podejść i jej przytulić, a sprowadzenie odpowiedzi do banału: „Ja ciebie też”, wydawało mi się niegodne Marysi. Mam tylko nadzieję, że miała świadomość, jak bardzo ją kochałem.