Kiedy Danuta Wałęsa, Kobieta 25-lecia „Twojego Stylu” wydała swoją autobiografię, do księgarń ruszyły tłumy. Bo bez upiększeń opisała życie „przy mężu”. Setki tysięcy kobiet odnalazły w tej historii siebie. Tym bardziej że ta szczerość nie była poprawna politycznie. Opowieść o jej życiu zmieniła ją samą i pomogła wielu Polkom jak żaden tytuł „literatury kobiecej” ostatniego ćwierćwiecza. Pamiętamy ją odbierającą Nobla, gotującą, odrabiającą lekcje z dziećmi i przyjmującą głowy państw.
Twój STYL: Zmieniła się pani od czasu wydania książki.
Danuta Wałęsa: To normalne. Człowiek doświadcza, robi się starszy, musi się zmieniać. A moje życie to moje studia, ciągle czegoś się uczę.
Czego nauczyła się pani przy tej książce?
Uświadomiła mi, że jestem. Wcześniej zajmowałam się domem, rodziną i nie istniałam jako osoba, jako ja. Książka była dla mnie terapią, opowiadając o sobie, przeżyłam czy przestudiowałam swoje życie na nowo. I teraz rzeczywiście czuję się inną osobą, pewniejszą siebie, bardziej otwartą na ludzi. Chyba zaczęłam na dobre przeżywać życie. Wszystko mogę, ale niczego nie muszę. Taka jest teraz moja dewiza.
Powiedziała pani kiedyś, że „narodziła się inna Danuta – wolna, niezależna od nikogo. Teraz czas na profity”.
Dokładnie tak powiedziałam.
To jakie są profity?
Spotykam się, z kim chcę, jeżdżę, dokąd chcę, nie mam obowiązku bycia w domu, wszystkie dzieci są na swoim, nawet psa już nie mam. Teraz jestem tylko ja. Jeszcze raz podkreślę – przedtem żyłam, ale mnie nie było. Nie wiem, czy pan to rozumie.
Próbuję sobie wyobrazić.
Po prostu byłam tylko dla kogoś, wciąż coś miałam do zrobienia. Opiekowałam się dziećmi, żeby miały poczucie bezpieczeństwa i wszystko, co jest potrzebne dziecku. Pomagałam mężowi, który wysyłał mnie tu i tam w przeróżnych misjach, wspierałam go. Spotykałam się z różnymi ludźmi, którzy po prostu wymuszali na mnie te spotkania. Uważałam, że taka była moja powinność. A teraz już nie muszę, teraz mam dystans.
A nie brakuje pani tego?
Nie. Nie brakuje. Teraz chodzę, gdzie mi się podoba, spotykam się z ludźmi, od których mogę się jeszcze czegoś nauczyć. A jeśli uważam, że to strata czasu, nie korzystam z zaproszenia. Nie dzielę ludzi na dobrych i złych, dla mnie wszyscy są dobrzy. Ale przez te wszystkie lata narażałam się na różne upokorzenia. Teraz stop! Teraz wybieram sobie to, co mi odpowiada.
Skoro o profitach, w Polsce sprzedała pani 400 tysięcy egzemplarzy Marzeń i tajemnic. Tą książką zapewniła sobie pani, najogólniej mówiąc, finansową niezależność.
Ach, pan o pieniądzach. To nie jest, proszę pana, tak dużo. Pieniądze ułatwiają życie, ale wielu się przekonało, że szczęścia i zdrowia za nie się nie kupi. Trzeba mieć pokorę i dystans.
Tak? Według bardzo ostrożnych obliczeń jest pani całkowicie niezależna od jakichkolwiek innych źródeł finansowania. Na lata.
Nie mówmy o tym, bo listy zaczną przychodzić.
Mówimy o możliwościach, nie o kwotach.
Sądzę, że za wszystko w życiu ma się zapłacone. Jak jest źle, to trzeba mieć nadzieję, że się poprawi. Ja rzeczywiście mam ten komfort. Być może moja życiowa pewność wynika z tego, że mogę sobie na wiele rzeczy pozwolić, na więcej, niż mogłam kiedyś. Ale też kiedy pracowałam w domu, miałam mniejsze potrzeby. A teraz po prostu stać mnie na drobne zachcianki czy przyjemności. I to jest ta rekompensata za wiele lat wcześniejszego, czasem niełatwego życia.
Jest pani szczęśliwa?
Dziś jestem bardzo szczęśliwa: że miałam ciężkie życie, że je przeżyłam w sposób godny, że nie zrobiłam niczego głupiego, że starałam się jakoś reprezentować kobiety... Na spotkaniach z czytelniczkami miałam dowody, że dałam radę. Dziękowały mi. Myślę, że ta książka uświadomiła kobietom, że też dałyby sobie radę, tylko po prostu niektóre nie wierzą we własne możliwości. Niektórym się nie chce, inne boją się zmian. Ale jeśli dostrzega się światełko w tunelu, nadzieję, że można coś zmienić w życiu, to się powinno zmieniać.
Na spotkania z panią przychodziły tłumy? Kobiety zadawały pytania?
Panowie też. Ale kobiety przede wszystkim. I potem bardzo długo rozmawiałyśmy podczas podpisywania książek. Raz podeszła jedna pani, żeby wpisać w dedykacji, żeby mąż jej się słuchał. – A ile mąż ma lat? – 70. – To nie będzie się pani słuchał. – Ale niech pani napisze.
I co pani napisała?
Nie napisałam, podpisałam się tylko z pozdrowieniem. To akurat było śmieszne. Ale na przykład młoda kobieta, 34 lata, mąż wojskowy, jedno dziecko. Powiedziała mi, że nosiła długie włosy, ale kiedy ze mną rozmawiała, już miała krótkie. Bardzo długo nosiła długie, bo mąż nie pozwalał jej obciąć. Ale po przeczytaniu książki obcięła! No bo jak mężczyzna może mówić kobiecie, że musi mieć długie włosy?!
Nikt pani nie atakował?
Zdarzało się, że ktoś mówił, że nie powinnam czegoś tam napisać. Moja sprawa, co napisałam. Napisałam, bo chciałam to napisać.
Ale były konsekwencje. Mąż się chyba obraził. Publicznie mówił, że pani się zachowała nielojalnie, że nie żenił się z pisarką, nie przyszedł na pani spotkanie autorskie.
Miał prawo to powiedzieć, jeśli tak czuł. Pewnych rzeczy nie chciał zrozumieć, bo jest konserwatystą, bo jest patriarchalny. To pierwsze spotkanie, w Gdańsku, prowadził pan Żakowski i powiedział, może półżartem, że gdyby o nim tak żona napisała, toby ją chyba zabił. Czyli mam lepiej, bo mnie mąż nie zabił.
Przy okazji, przeczytałem sporo wypowiedzi znanych dziennikarzy, którzy krytycznie wypowiadali się na temat tego, że pani postąpiła nielojalnie wobec męża, publikując tę książkę.
A niby dlaczego?
Zajrzyjmy do źródeł. Paulina Młynarska np.: „W gruncie rzeczy Lech Wałęsa zachowuje się jak kochający mąż, nie wbija jej szpilek, nie zdradza jej intymnych słabości, a cały czas próbuje wytłumaczyć, że nie do końca ponosi winę za to, jakie miała życie (...) Przecież gdyby wyszła za innego elektryka, pies z kulawą nogą nie usłyszałby o niej dzisiaj”. I dalej: „Niebezpiecznie zaczyna przypominać jedną z babć filmu Hitchcocka, która czeka na moment, żeby nikt nie zauważył, podbiega do ofiary, podsypuje mu garść arszeniku i z chichotem ucieka”.
Mają prawo. Każdy ma prawo mówić to, co czuje. Ja nie uważam, żebym w tej książce w jakiś sposób ubliżyła mężowi albo żebym zdradziła jakieś tajemnice. A Paulina Młynarska nawet sobie nie wyobraża, jakie ja miałam życie – to po pierwsze. Mogłabym opowiedzieć sto razy więcej, ale nie chciałam, byłam powściągliwa. Gdyby ona miała życie podobne do mojego, opisałaby wszystko, jestem tego pewna. A po drugie, kto czytał tę książkę, proszę pana, ze zrozumieniem, to dostrzeże opowieść o tym, co mój mąż musiał poświęcić – rodzinę, żonę – żeby było lepiej, żeby Paulina Młynarska mogła mówić to, co mówi. A ja nie zdradziłam niczego ponad to, co można było napisać.
Jacek Santorski z kolei pisze, że „wciągnęła pani kraj w małżeńską wojnę”.
Musi być niedobrym mężem dla swojej żony. To nieprawda, ja po prostu zasygnalizowałam: „Drogie panie, my też jesteśmy i też mamy prawo żądać czegoś od życia”. Niczego nie wymyśliłam. Zasygnalizowałam, że kobieta też ma prawa, że trzeba się nawzajem szanować. On jest psychologiem, tak? Ktoś stwierdził, że do psychologów trzeba psychologów...
Jemu chyba chodziło o to, że pani upubliczniła państwa relacje.
Przecież od sierpnia ’80 jesteśmy rodziną publiczną. Wszyscy wszystko o nas wiedzą.
No, ale mąż się obraził.
To taki typ człowieka. Trzeba z nim postępować dyplomatycznie. Nie będziemy się rozczulać i rozwodzić nad moim mężem. To starszy pan, który potrzebuje opieki i czułości.
Ale przeczytał w końcu tę książkę?
Nie przeczytał. Nie miał czasu.
Może mąż po prostu nie zaakceptował pani sukcesu? Pani córka, Maria Wiktoria, mówi o ojcu: „Nie mógł się pozbierać”.
Może ja do końca, mimo że żyjemy razem 46 lat, nie rozumiem mojego męża? On po wielu rzeczach nie mógł się pozbierać. Może gdyby napisał swoją książkę życia...
No, już napisał. W trzech tomach chyba.
Ale to były książki nie do końca... od serca, bardziej o historii i polityce. Ktoś to opisał, tak jak to widział, jak jemu się wydawało, i podpisał, że to Lech, wiadomo. A ja w mojej książce przeżywałam każde zdanie. Myślę, że gdyby mąż usiadł i tak szczerze opowiedział swoje życie, to też by była dla niego terapia... W tej chwili każde z nas ma swój świat – mąż się interesuje polityką, lubi oglądać inne filmy, ja lubię inne filmy. Ja jemu nie wchodzę w drogę i on mnie nie wchodzi w drogę.
Państwo się jakoś pogodzili?
Żyjemy obok siebie i jest nam dobrze... Dziękuję mężowi, że był ze mną, że po prostu miałam możliwości oglądania świata, spotykania się z wielkimi ludźmi. I że tak wygląda końcówka mojego życia. Mąż zajmuje się tym, co lubi, a ja zajmuję się tym, co ja lubię.
Ale spotykają się państwo?
Oczywiście, że tak! Śniadanko robię, obiadek robię, a jak czasami się wkurzę, nie robię... Jak w życiu.
I co się wtedy dzieje?
Nic, wyjdę sobie i potem wrócę. Normalne życie. Może ktoś sobie nie wyobraża, że tak można. Ale można.
Ale rozmawiają państwo?
Rozmawiamy, jak najbardziej. Mieszkamy cały czas razem i nikt się nie doczeka tego, że będziemy mieszkali oddzielnie, bo po prostu nie ma takiej opcji. Wychowaliśmy dzieci, odchowaliśmy wnuki, a teraz żyjemy tym, co lubimy i co nam sprawia przyjemność. To według mnie bardzo normalne życie. Nie chodzimy za sobą krok w krok i nie spijamy sobie z dzióbków, jak to mówią. Jestem szczęśliwa, jest mi dobrze.
Maria Wiktoria mówi: „Rodzice kochają się jak nastolatkowie, są w sobie szaleńczo zakochani”. Chyba trochę przesadziła?
Proszę pana, jako dziecko ma prawo tak oceniać, tak to widzieć. Ona by chciała, żeby tak było. Ma do tego prawo.
Mąż nie przyszedł na pani wieczór autorski, ale był z panią na "Danucie W.", spektaklu Jandy według pani książki.
Tak, w Gdańsku był mąż, rodzina, przyjaciele, znajomi. Pani Krysia się pomyliła co do dat urodzin dzieci. W tej scenie trzymała miskę z owocami, jeszcze na początku spektaklu, zanim zaczęła je obierać. I jak się pomyliła, to uklękła, postawiła tę miskę i powiedziała: „Nie dam rady”. A mąż z widowni: „Niech się pani nie przejmuje, ja też zapominam”. I wtedy wszystko jakoś się rozładowało. Niektórzy myśleli, że to taki scenariusz. Pod koniec trochę ucięła tekst, na innych spektaklach mówiła więcej. Chyba starała się nie obrazić męża, była bardzo ostrożna. I bardzo to przeżywała, wzruszała się. Może to taki aktorski styl? Spektakl oglądałam chyba cztery razy i dopiero za trzecim zrozumiałam. Wcześniej byłam jak w jakimś amoku, pewne rzeczy do mnie nie dochodziły. Bardzo mi się podobało, ale kiedy oglądałam panią Krysię, nie brałam tego do siebie, nie czułam, że to o mnie.
A Agnieszka Grochowska w pani roli?
W filmie. Dobra, ale to nie był dobry scenariusz. Bo ja nie jestem taką słodką dziewczynką. To był trudny czas i słodkie dziewczynki by przepadły. Wtedy trzeba było twardo się postawić i głośno krzyczeć.
O tym w większości pisze pani w książce. A gdybyśmy spojrzeli na ostatnie 25 lat, pamięta pani ten moment, kiedy mąż się zdecydował, że będzie kandydował na prezydenta? Konsultował to z panią, rozmawiali państwo?
Widzę, że pan książki nie czytał!
Ależ czytałem!
Nie, mąż sam podejmował decyzję, nie dyskutował.
No bo jego decyzja zmieniła państwa życie.
Ale on się nie zastanawiał, że to nam życie zmieni. On uważał, że... nie wiem, co uważał. Po prostu podjął decyzję, że będzie kandydował, i to wszystko. I rzeczywiście, zmieniło się to życie, trudno dziś oceniać – na dobre czy na złe. Przeszło wszystko, przeminęło. Nie będę do tego wracać.
A wtedy interesowała się pani kampanią?
Nie, absolutnie.
Nie?!
Nie, nie brałam w tym udziału, nie jeździłam z mężem na żadne spotkania. Nie mówiłam: głosujcie na mojego męża.
Ale dlaczego? Obraziła się pani?
Nie. Ja miałam swoje sprawy, obowiązki, dzieci dorastały, ktoś musiał pilnować domu. Nie mogłam sobie pozwolić na to, że będę brylować, gdzieś występować. Jeszcze przed ogłoszeniem ostatecznych wyników uświadomiłam sobie, że to nowy etap życia. Z chwilą wyboru życiem zaczyna kierować BOR, jakby się było pod władzą tej instytucji. Jeszcze nie było ostatecznych wyników, kiedy przyszedł szef BOR-u i powiedział mi, że od jutra będę miała ochronę i samochód. Ja mówię: „O matko jedyna, ja nie chcę”. Nie można wyjść, nie można samemu wyjechać, nie chciałam tego. Ale przyjęłam.
Trudno było się przyzwyczaić?
Nawet nie bardzo, bo jednak przez ileś lat jeździła za nami Służba Bezpieczeństwa, stale czuliśmy ich oddech na plecach. I podobnie było przez te pięć lat prezydentury męża. Najlepiej było, kiedy się szło kupować bieliznę. Do sklepu wchodził pewien nadgorliwiec i pilnował. Mówiłam: „Niech pan odejdzie”. A on, że nie, musi tak być... Cóż, byliśmy z mężem poniekąd pionierami – na nikim się nie wzorowaliśmy, bo nie mieliśmy tych wzorców. Wiedzieliśmy tylko to, co nam podpowiadał protokół.
Pamiętam zaprzysiężenie pani męża. Pani miała taką czarną garsonkę albo ciemno-granatową...
Czarną.
Wyglądała pani na strasznie wymęczoną i nieszczęśliwą.
Nie, ja zgodnie z powagą sytuacji i urzędu byłam skupiona. W tym czasie jeszcze bardzo pragnęłam, żeby mąż dobrze wypadał, żeby się nie pomylił. Jak matka stojąca za synkiem, bardzo to wszystko przeżywałam, nawet w myślach powtarzałam tę przysięgę.
A jak poradziła sobie pani z nową sytuacją?
Przyjechała moja najstarsza siostra z mężem i zostali opiekunami naszego domu tu, w Gdańsku. W pierwszym roku prezydentury miałam bardzo dużo wyjazdów, od stycznia do maja chyba ze 12. Ale muszę się panu przyznać, że takie życie nawet trochę mi odpowiadało, bo na moment odcinałam się od domu, od bieżących spraw. Nie trwało to długo, dwa, trzy dni, czasami cztery. Nabierałam oddechu, żeby po powrocie więcej pracować – chłopcy dorastali i trzeba było ich kontrolować. Mój szwagier sobie z nimi nie radził. Jednak rodzic więcej dostrzeże, wie, co się dzieje z dzieckiem... A w tym czasie właśnie się zaczęły problemy z naszymi synami.
Myśli pani, że przez prezydenturę męża czegoś państwo nie dopilnowali?
Mąż tak twierdzi, ale ja nie wierzę. Mając ośmioro dzieci i dom na głowie, robiłam, co było możliwe. Kiedy trzeba było gdzieś iść, coś załatwić z dziećmi, pójść do szkoły czy coś skontrolować – zawsze byłam. Męża nie było, bo w Warszawie, ale ja – zawsze na miejscu. I uważam, że jedynaka nikt lepiej nie wychował, jak ja wychowałam moje dzieci. Jestem z nich dumna i dziękuję Bogu, że je mam.
Często je pani widuje?
Spotykam się, a jeśli nie ma czasu, dzwonimy do siebie. Różnie jest, czasami się kłócimy, czasami jest fajnie. Nie wyobrażam sobie, jak bym żyła, mając jedno dziecko. Pod koniec lat 70. miałam już czterech chłopców i martwiłam się, że nie mam dziewczynki...
Jak pani znosi te wszystkie kłopoty dzieci?
Trzeba wszystko znieść.
Wypadek Jarosława, wyroki, rozwody, przejścia na buddyzm...
A kto przeszedł na buddyzm?
Taką deklarację złożyła Maria.
O, zmieni jej się. Ciągle jej się zmienia.
Ale to wszystko wokół pani się przetacza.
Ale ja tego tak nie przeżywam. Wiadomo, że wypadek Jarka to był cios. Nie dopuszczałam do siebie myśli, że mógłby nie przeżyć. Bogu dzięki, nigdy nie myślałam negatywnie. A co się tyczy innych moich dzieci, nie są wyjątkiem. Rozwody zdarzają się wszędzie.
Ale nie traktuje pani tego poważnie?
Nie przygnębia mnie to. Mówi się trudno.
A sytuacja, w której córka Brygida bierze ślub i pani mąż na ten ślub nie przychodzi?
DW: Mąż wyjechał. Nie mógł odłożyć tego wyjazdu. A ja nie jestem zwolenniczką ślubów wyłącznie cywilnych. Może potrzeba czasu i kiedyś zdecydują się na ślub kościelny.
Zdarza się pani jeszcze wychowywać dzieci, które mają 30, 40 lat?
Mąż mówi, że dzieci trzeba wychowywać, pomimo że są już dorosłe. Natomiast ja uważam, że mogę dziecku coś przekazać, powiedzieć, jak widzę daną sprawę, albo że może lepiej zrobić tak i tak. Ale to jest ich wybór, ja im niczego nie narzucam. To jest domena mojego męża, on chciał kontrolować dzieci, a mnie kazał je sprawdzać. Mamy inne podejście do życia.
A jak córka chce się rozwieść, to przychodzi do pani i mówi: „Wiesz, mamo...”?
DW: Małżeństwo to bardzo delikatna materia, moim zadaniem nie jest radzić: „Bądź z nim, bo wzięłaś ślub kościelny”. Absolutnie. Ważne jest dla mnie jej dobro i to, co ona czuje. Moja córka się rozwiodła i w każdej chwili mogła do mnie przyjść, mogła się wypłakać, dawałam jej to, czego ode mnie oczekiwała. Miała małe dziecko, które pomagałam jej wychowywać, ale w nic nie ingerowałam. Jak się komuś coś narzuca, to się niewoli tego człowieka. A dla mnie niewolnictwo jest nie do przeżycia, mnie się marzą sprawiedliwe, czyste relacje międzyludzkie... Ja swoje dzieci znałam, kiedy do mnie przychodziły, wiedziałam, że jedno mówi, co je gryzie, inne nie mówi. Ale starałam się pomóc. Kiedy widzimy, że komuś jest źle, a możemy pomóc czy powiedzieć dobre słowo lub jakiś gest zrobić – musimy, to nasz obowiązek. Tak krótko żyjemy na świecie, chwila moment, nie znamy dnia ani godziny, dziś jesteśmy, a za godzinę może nas nie być. Człowiek to taka banieczka na wodzie, dmuchnie większy wiatr i znika.
Jest pani zadowolona z życia dzieci?
Mam poczucie, że zrobiłam wszystko, co mogłam. Życie moich dzieci jest w ich rękach.
Zdarza się, że pomaga pani dzieciom finansowo?
Nie.
Z zasady?
Z zasady.
Ale przyjemne tak móc dać córce pieniądze, żeby sobie kupiła, powiedzmy, samochód.
Nie. Myślę, że to w ogóle inny temat – jak się powinno z dziećmi postępować, co i jak dawać im w pewnym okresie życia, kiedy poczekać, aż pokażą, co same potrafią...
Pani to wie?
Tak, z doświadczenia.
Myśli pani, że za wcześnie zaczęła dawać?
To nie ja dawałam, tylko mąż.
I za wcześnie to robił?
Za wcześnie. Myślę, że starał się zrekompensować to, że go nie było.
I popsuł?
Można powiedzieć, że w niektórych momentach zepsuł różne rzeczy.
Państwo się w ogóle spierali na temat wychowania dzieci?
Mąż zostawił wychowanie dzieci mnie, ale teraz czasami komentuje.
Bo mnie się wydawało, że mąż był raczej zwolennikiem dyscypliny.
Robił takie wrażenie, ale to nieprawda.
Dużo mówiła pani o sprawach kobiet, wypowiadając różne mocne sądy. Na przykład że przez pierwsze trzy lata dziecka kobieta powinna być przy nim i państwo powinno to zapewnić.
Absolutnie tak! Żeby dziecko mogło się rozwijać we własnym tempie, żeby było emocjonalnie zdrowe, trzeba mu zapewnić poczucie bezpieczeństwa. Musi mieć zapewnioną opiekę rodziców, nie można oddawać go do żłobka, bo wtedy staje się dzieckiem „społecznym”, dzieckiem wszystkich, nie dzieckiem rodziny, rodziców. Do trzeciego, czwartego roku życia dziecko jednak powinno czuć taką rodzicielską opiekę.
A gdyby była pani sejmem, to co by pani najpilniej przeforsowała w sprawach kobiet?
Żeby rodzina miała takie utrzymanie, by kobieta rzeczywiście mogła mieć dzieci. Co najmniej troje. I żeby matka mogła wychować te dzieci do czwartego roku życia. Jeśli państwo chce, żeby społeczeństwo było w równowadze demograficznej, powinno na to łożyć. Poza tym kobieta, która pracuje w domu na dziesięciu czy piętnastu etatach, nie ma żadnych praw. Sama miałam taki przypadek, chciałam kupić telewizję kablową i nie mogłam, bo nie byłam zatrudniona, a żądano ode mnie zaświadczenia o zarobkach. Na naszych oczach bardzo dużo się w życiu ludzi zmieniło. Kiedyś było tak: miałam dom, dzieci, wszystkim się zajmowałam, a mąż zapewniał utrzymanie. W pewnym momencie stało się tak, że kobieta musiała iść do pracy, bo mąż zarabiał mało. A z czasem pojawiły się takie przypadki, że to kobieta pracuje, a mężczyzna nie. I to jest wina kobiety, że doprowadziła do sytuacji, w której to ona utrzymuje męża.
No tak, ale co mogła zrobić?
Niech się mąż weźmie do pracy!
A jak on nie chce?
A jak on nie chce, to go zostawić, proszę pana. To go po prostu zostawić.
Takie zostawianie się jest słuszne?
Nie, niesłuszne, ale żeby żyć we dwoje, to trzeba wychodzić z czymś do siebie nawzajem! Wiadomo, czasami jest tak, że nie można się dogadać. Nie jestem za tym, żeby się rozchodzić, ale jeśli mężczyzna terroryzuje żonę – fizycznie, psychicznie, moralnie i materialnie – nie można z nim być, bo to jest nawet grzech.
Jakie jeszcze powody rozstań pani dopuszcza?
Lenistwo przede wszystkim. Jeśli mąż nie potrafi zapewnić choćby najskromniejszego utrzymania, to nie nadaje się do życia.
A kobieta?
Może być taki układ, że kobieta pracuje, bo lepiej zarabia, ale wtedy to on zajmuje się domem, zakupami, sprzątaniem. Akceptuję taki układ, bo jest już trochę takich małżeństw. Ale szanują się nawzajem. A jak mężczyzna jest leniem, który nie pracuje, ale i w domu nic nie robi, to nie da się z takim żyć.
A leniwa kobieta?
Uważam, że mężczyzna powinien znaleźć metodę, żeby ją zmusić do pracy. I jeśli kobieta nie chodzi do pracy, jeśli jest w domu, to żeby przynajmniej ten dom był posprzątany, zakupy zrobione, obiad ugotowany.
Ale jak to zrobić?
Powiedzieć: „Jeśli ci się nie chce, to musisz odejść”.
Uważa pani, że po 90. roku kobietom w Polsce jest lepiej czy gorzej?
Myślę, że obecnie kobiety więcej zauważają. Że mają poczucie swojej godności, że chcą więcej. No i ta świadomość, że kobieta ma takie same prawa jak mężczyzna. „Wymagam od ciebie, to wymagam od siebie”. Nie, że ja od ciebie wymagam, a ty od siebie nic nie dajesz. Dziś większość kobiet chce pracować, nie chcemy siedzieć w domu. Dom jest to monotonna, nudna praca, w kółko to samo. Ale z drugiej strony rozczulamy się nad sobą. Na przykład matki jedynaków. Słyszę czasem, że jest z tym jednym dzieckiem i wzdycha, jak trudno, jak jej ciężko. Przepraszam, ale ja sobie tego nie wyobrażam, jak to może być ciężko z jednym dzieckiem!
Powiedziała pani kiedyś, że być może trzeba będzie napisać kolejną książkę.
Tak, myślę o tym, ale wszystko w swoim czasie. Teraz jestem bardzo szczęśliwa, bo przeżyłam życie pięknie. Sama z siebie jestem dumna. Zawsze się bałam, żebym nie została odebrana negatywnie, że zaraz ktoś mnie oceni, że czegoś nie powinnam. Dziś wiem, że nikogo nie chcę oceniać i niech nikt mnie nie ocenia. Nie muszę się nikomu podobać, o nikogo i o nic zabiegać. Wiem po prostu, że taką mnie Pan Bóg stworzył. Taka jestem.