Dorota Szelągowska syna wyprawiła w dorosłość, z trzyletnią córeczką powtórnie przeżywa radość macierzyństwa. I zaczyna wszystko od nowa. Jak mówi, za dużo czasu zmarnowała na nielubienie siebie, by znowu go tracić.
Pani zawsze szła swoją drogą?
I zbieram za to baty. (śmiech) Moja babcia była surowa, chłodna, wciąż słyszę w głowie jej karcący głos, choć bardzo mnie kochała. Ale rzeczywiście idę własną drogą, nie konsultuję moich życiowych wyborów z rodziną, tylko podejmuję je sama.
Swoje życie zbudowała pani w kontrze do życia mamy?
Nie, bo bycie w kontrze zakłada istnienie takiej samej pępowiny jak powielanie wzorca. Jedno i drugie jest zależnością. Na pewno dużo czerpałam z mamy, z jej przeżyć, z jej miłości, ale w pewnym momencie poszłam inną drogą. Paradoks mojej historii polega na tym, że ja nie dorastałam w cieniu sławnej mamy. Moja mama stała się sławna, kiedy ja już byłam dorosła, miałam własne życie, od wielu lat pracowałam w telewizji. Kiedy słyszałam, że mama coś mi załatwiła, byłam wściekła, ponieważ to były kłamstwa. Były krzywdzące i po ludzku mnie bolały. Myślę, że taki rodzaj wyzwolenia poczułam w okolicach 35. urodzin. Od lat projektowałam już wnętrza, a wtedy okazało się, że mogę robić to w telewizji, przydało się moje dziennikarskie doświadczenie, pojawiła się niezależność finansowa, niezależność w podejmowaniu decyzji, zadowolenie z własnego wyglądu, z siebie… Poczułam taką czystą satysfakcję.
Ma pani zgrabną definicję miłości?
Na miłość składają się trzy bardzo proste rzeczy: poczucie bezpieczeństwa, chęć dbania o drugą osobę i chęć przebywania z nią. Wcześniej rezerwowałam to wyłącznie dla związków damsko-męskich, a im jestem starsza, tym bardziej wierzę, że każdy z nas ma dwie rodziny. Pierwszą łączą więzy krwi, druga jest stworzona z przyjaciół, których sami sobie wybieramy i obrastamy nimi niczym
drzewo hubą.
Pandemia zmiotła pani trzecie małżeństwo?
Nie. Powiem to ten jeden raz. Nie żyję z moim mężem ponad półtora roku. Media dowiedziały się bardzo późno. Rozstaliśmy się dawno, pandemię przechodziłam w samotności.
Do trzech razy sztuka?
Nie zmierzam już zawierać związków małżeńskich, przyrzekłam to sobie i kilku osobom. (śmiech) Natomiast nie wiem, co będzie. Pandemia dość stanowczo nam pokazała, że nie warto niczego planować. Poza tym już jestem za stara, żeby mówić „nigdy” albo „zawsze”.
Jerzy Pilch, który miał autoironiczny dystans do siebie, pisał: „Wszystko jedno, czy się ma przed sobą sto lat, rok czy tydzień, zawsze się ma przed sobą wszystko”.
To prawda. Kuba Wojewódzki ostatnio mówił, że każdy związek ma datę ważności. Ja tego nie wiem. Zawsze dokonywałam wyborów, które w danym momencie były albo raczej wydawały mi się najlepsze. Każdy z moich związków był szczery i nigdy żadnego nie żałowałam. Mężczyźni, moje związki wiele mnie nauczyły o sobie, o świecie. To, kim jestem i gdzie jestem, zawdzięczam ludziom, których spotkałam na swojej drodze.
Ciąg dalszy wywiadu w majowym numerze PANI, w sprzedaży od czwartku, 22 kwietnia.