Wywiad

Dorota Segda: Fuksówka nie hartuje. Kiedy poniża cię cham, niczego się nie uczysz.

Dorota Segda: Fuksówka nie hartuje. Kiedy poniża cię cham, niczego się nie uczysz.
Fot. AKPA

Rektor Akademii Sztuk Teatralnych w Krakowie. Śniła o aktorstwie. Zakochała się w szkole teatralnej. Ufała mistrzom: Treli, Grzegorzewskiemu... Nawet gdy z prób wychodziła z bolącym ciałem i duszą. Ale był też problem: fuksówka, bezwzględność starszych studentów wobec młodych. Po latach Dorota Segda, jako rektor akademii, jej zakazała. Nie toleruje metod, które pozornie mają wyzwolić w aktorze emocje, a naprawdę są przemocą. Zło nie obudzi wrażliwości.

Miałaś 18 lat, kiedy przekroczyłaś próg Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej – dzisiaj Akademii – której teraz jesteś rektorem. Twoje życie zawodowe zatoczyło koło.

Dorota Segda: Miałam 18 lat, a wyglądałam na 14. W grupie przeważali starsi koledzy, którzy mieli już na koncie „dorosłe” doświadczenia: od małżeństwa po pracę na przodku w kopalni. Lubili alkohol, wesołe życie, byli fajnymi łobuzami. Nie mam pojęcia, dlaczego właśnie mnie wybrali na „grupową” i przez cztery lata wołali do mnie: „szefowa”. Gdy ktoś 18-latkę nazywa szefową, nakreśla jej przyszłość rektorską, (śmiech) Wierzę, że słowa mają moc, tworzą rzeczywistość.

Szkoła teatralna uchodzi za przepustkę do raju. Ale marzycieli już na starcie czeka selekcja. O miejsce walczy 30–40 osób. Pamiętasz ten moment?

Bałam się potwornie. Egzamin był dla mnie traumatyczny. Nie pamiętam żadnej profesorskiej twarzy z komisji, tylko światła, które oślepiły mnie na scenie. I zadania, których nie rozumiałam. Wykonywałam je jak we śnie. Moje przesłuchanie trwało krótko, byłam pewna, że nie zdałam. W drodze do domu stanęłam na moście Dębnickim i chciałam rzucić się do Wisły...

Znamy się ponad 20 lat, nigdy mi o tym nie opowiadałaś.

Bo zazwyczaj wybieram jasną stronę życia. Wtedy byłam w stanie skrajnego przygnębienia. W końcu zebrałam się w sobie i poszłam do kawiarni Fafik, niedaleko Starowiślnej, gdzie mieściła się szkoła teatralna. Zamówiłam kawę i nawet jej nie tknęłam. Czułam się zdruzgotana. Uważałam, że jestem beznadziejna i nie nadaję się na aktorkę. A aktorstwo było moją pasją, moim szczęściem.

Sama poszłaś sprawdzić końcowe wyniki czy wydelegowałaś posłańca?

Do dziś widzę siebie, jak idę szkolnymi schodami, po bokach siedzą koledzy i koleżanki. Rozmawiają, niektórzy się cieszą, inni płaczą. Mijam znajomą twarz, która się do mnie uśmiecha, to mi daje siłę, żeby podejść do tablicy ogłoszeń. Ten egzamin rzeczywiście stał się moją przepustką do raju. Zakochałam się w tej szkole. To aż śmieszne, bo w liceum nie byłam pilną uczennicą. Miałam jednak mądrych nauczycieli, którzy rozumieli, że w klasie biologiczno-chemicznej znalazłam się przez przypadek: wyszło z niej 24 lekarzy, położna, biolog i ja! A w szkole teatralnej zostałam prymuską. Wszystko, co tam się wydarzyło, poza fuksówką, było piękne. Lubię siebie z tamtych lat. Miałam dużo więcej brawurowej odwagi, niż mam teraz. Dziś bardziej się kontroluję, rozważam konsekwencje. Wtedy niczego się nie bałam.

Kto był twoim rektorem?

Jerzy Trela. Kochaliśmy go jako rektora. Jego zdjęcie wciąż wisi w tym gabinecie. Z czasem stał się moim kolegą ze Starego Teatru i przyjacielem. Grałam jego żony, kochanki, a nawet... syna w przedstawieniu Sędziowie w Teatrze Narodowym w reżyserii Jerzego Grzegorzewskiego. Kiedy dowiedziałam się o obsadzie, pobiegłam do Grzegorzewskiego i pytam: „Panie dyrektorze! Ale jak to? Mam grać Joasa?! Małego żydowskiego chłopca? Przecież ja mam piersi!”. Na co Grzegorzewski odpowiedział: „Wiesz, Dorotko, to jest tak wrażliwy chłopiec, że jemu... piersi mogły wyrosnąć”. Po latach w swoim pierwszym przemówieniu mówiłam, że chciałabym być rektorem w stylu Jerzego Treli, który lubi i szanuje studentów. Nie sieje postrachu, tylko wzbudza szacunek. Pełni to stanowisko nie dlatego, że kocha władzę, tylko że ma misję do spełnienia. Zawód aktora i rektora uprawia się 24 godziny na dobę. Wczoraj pracowałam od 9 rano do 21.30, z godzinną przerwą. W nocy zażyłam środek nasenny, bo nie mogłam spać. Jestem cały czas nakręcona...

Nie dziwię się. Od tygodni w mediach wzbiera fala oskarżeń o mobbing w szkołach aktorskich, głównie w łódzkiej Filmówce. Ty wprowadziłaś zakaz fuksowania w ubiegłym roku, zanim wybuchły afery. Jako pierwszy rektor.

Od wielu lat razem z dziekanem Nawojczykiem spotykaliśmy się ze studentami pierwszego roku i uświadamialiśmy im, że fuksówka nie może być traumatycznym przeżyciem łamiącym charakter. Że nie muszą brać w niej udziału. Mogą powiedzieć: nie! Ale często nie chcieli skorzystać z możliwości wyboru. Wydawało im się, że jeśli odmówią, zostaną odrzuceni przez kolegów. Niewiarygodne, że ofiary, prześladowcy i postronne osoby zachowują się w podobnych sytuacjach tak, jakby zatracili zdolność myślenia. Podporządkowują się kilku prowodyrom i nie potrafią się przeciwstawić. Tak właśnie nakręca się spirala przemocy. Dlatego sama podjęłam tę decyzję. Dojrzałam do tego, żeby odesłać fuksówkę do lamusa. Choć bywała często po prostu fajną, integracyjną zabawą. Kiedy ogłosiłam zakaz fuksówki, nie wszyscy studenci byli zachwyceni.

A ty właśnie za tę decyzję trafiłaś na listę Forbes Women Roku 2020.

Stałam się bohaterką narodową, co mnie rozbawiło. Wydaje mi się, że jako rektor zrobiłam wcześniej sporo ważnych rzeczy, zakaz fuksówki był tylko kolejnym z etapów procedury antymobbingowej. Wcześniej wprowadziłam Kodeks Etyki AST, powołałam rzeczników do spraw etyki, zatrudniłam psychologa, który na pierwszym roku prowadzi warsztaty. Rozmawia ze studentami o stawianiu granic, normach etycznych, niezgodzie na przemoc. Zauważyłam, że to pokolenie jest bardziej kruche i wrażliwe niż nasze. My, wychowani w komunie, musieliśmy sami o wszystko walczyć, mamy grubszą skórę.

 Jak wyglądała twoja fuksówka?

Stałam na środku sali oślepiona światłem lampy, jak na ubeckim przesłuchaniu, a kilku starszych kolegów rozwalonych na krzesłach, obrażało mnie, mówiąc, że mam krzywe nogi, i czyniąc inne równie chamskie uwagi. Symboliczne, że po studiach słuch o nich zaginął. Poza fuksówką niczym się nie wsławili. Najgorsze rzeczy działy się w akademiku. Moje koleżanki przez miesiąc przychodziły na zajęcia zmaltretowane, półprzytomne, nie spały, bo w nocy starsi „koledzy” robili im zimne prysznice. Dodam, że działo się to w akademiku na ul. Pomorskiej, gdzie prysznice mieściły się w byłych katowniach Gestapo.

Fuksówka miała studentów nauczyć pokory, przygotować do zawodu? Jaką dorabiano do tego ideologię?

Koledzy wmawiali nam, że nas hartują, żebyśmy potem wytrzymali, bo ten zawód bywa dewastujący psychicznie. Problem w tym, że kiedy poniża cię cham, niczego się nie uczysz. Doświadczasz wyłącznie upokorzenia. Do dziś nie rozumiem, dlaczego wtedy nie powiedziałam „Spadaj, chamie” i nie wyszłam? Człowiekowi wydawało się, że tak musi być, bo „taka jest tradycja”. Zostaliśmy przyjęci do wymarzonej szkoły i akceptowaliśmy wszystko, co nas tam spotykało. Przyjmowaliśmy do wiadomości, że tak ma wyglądać artystyczna edukacja. Nie buntowaliśmy się, nikomu nie przyszło to do głowy. Tak było 30 lat temu. Dziś mamy XXI wiek, zmieniła się świadomość, obyczaje, etyka, oczekiwania. To, co kiedyś było uważane za normę, dziś jest złem, nadużyciem. 

W oskarżeniach byłych studentów o przemoc padają nazwiska wykładowców. Opisy ich zachowań bulwersują. Wielu było „pedagogami” przez lata. Skąd brała się ta przemoc? Z bezkarności?

Również. Długo nikt o tym problemie nie rozmawiał, nie było więc konsekwencji. Przemocowe zachowanie często wynika z pomieszania kompleksów z poczuciem wyższości. Ta straszna mieszanka wyzwala najgorsze cechy. Antymobbingowe procedury są szalenie ważne, ale nie zastąpią osobistej odwagi, prywatnej potrzeby powiedzenia „nie”, gdy ktoś przekracza dopuszczalną granicę. Moją albo koleżanki czy kolegi. Jakiś czas temu prosiłam studentów, by wypełnili ankietę na temat jednego z wykładowców, o którym opowiadali mi straszne rzeczy. Takie anonimowe ankiety od dawna są podstawą oceny pedagogów. Nie chcieli tej ankiety napisać. Patrzyli na mnie tak, jakbym zamierzała zrobić z nich donosicieli. Wniosek jest jeden: trzeba rozmawiać, tłumaczyć, wyjaśniać, uświadamiać. Nigdy dość dialogu. Zmiany zachodzą powoli, ale są możliwe. Wielu musi do swojej odwagi dorosnąć. Nam pewne rzeczy wydają się oczywiste, ale 19-latkom już nie. Jest w nich pewna bezradność wobec rzeczywistości.

Są młodzi. Brak im doświadczenia. I jeszcze zewsząd słyszą, że „aktorzy pracują na emocjach”. Ale czy te emocje trzeba wydobywać z aktorów przemocą?

Przede wszystkim trzeba określić zasady, wytłumaczyć, czemu służą pewne ćwiczenia, zadania. Studenci muszą wiedzieć, że mają prawo stawiać granice. Trzeba ich tego nauczyć, żeby potrafili świadomie zadecydować, z czego rezygnują albo na co się decydują. Przemoc w postaci szarpania, wyzywania, bicia jest niedopuszczalna. Tu nie ma dyskusji. Aktor bardzo często do swoich emocji dociera przez własną cielesność. Zwłaszcza do tych, których jeszcze nie zna. Jako 18-latka musiałam zagrać alkoholiczkę, która przeżyła traumę wielu skrobanek i gwałtów męża, a ja żadnej z tych rzeczy nie doświadczyłam. Nie umiałam poradzić sobie z tym zadaniem. Pamiętam próby, które kończyłam pokiereszowana, posiniaczona, nie dlatego, że mój mistrz, Jan Peszek, używał przemocy, tylko że dawał takie zadania aktorskie mojemu koledze, żebym ja fizycznie poczuła, co to znaczy być maltretowaną kobietą.

Poczułaś?

Oczywiście. Reżyser przeprowadził mnie przez drogę, której sama nigdy bym nie przeszła. Nie miałam do niego pretensji o brutalność, nie czułam dyskomfortu, wręcz przeciwnie. Byłam dumna, że odnalazłam w sobie te złożone emocje, że otworzył moją wyobraźnię. Jerzy Jarocki kazał mi wykonywać ćwiczenia akrobatyczne, po których byłam sina. Dzisiaj ktoś mógłby powiedzieć, że powinnam była podać go za to do sądu, a ja czułam się jak kulka plasteliny w rękach mistrza. Miałam do niego pełne zaufanie.
Od iskry mistrza czasami można się poparzyć, ale dla aktora to ważna relacja i ja ją doceniam. Kiedy słyszę, że relacja mistrz–uczeń jest skompromitowana, przeraża mnie to. Co zostanie młodym ludziom, jeśli nie będą mieli swoich mistrzów?

Ważne, by do tej roli wybrać właściwą osobę. Kto poza Jerzym Jarockim był twoim guru?

Jan Peszek, Jerzy Grzegorzewski. Jestem stworzona z moich mistrzów, którzy nigdy nie zabili mojej indywidualności, tylko ją rozwijali. To jest ideał. Obecna rewolucja, która dokonuje się w szkołach teatralnych, jak każda – potrzebuje krwi, ofiar i czarownic. Ale trzeba wyważyć racje, żeby nie wylać dziecka z kąpielą. Granica bywa cienka, nie każde zadanie, które student odczuwa jako niekomfortowe, to łamanie kręgosłupa. Nie każda krytyka jest mobbingiem. Ważne, by akcja przeciwstawiania się przemocy nie zmieniła się w polowanie na czarownice.

Czasem oskarżający staje się oskarżanym. Znany aktor w mocnych słowach opowiedział, jak był prześladowany przez profesor X, a na drugi dzień sam został publicznie obwiniony o mobbing przez młodszego kolegę.

Ochoczo wysuwamy oskarżenia, a brak nam chwili refleksji nad włas- nym zachowaniem. Trzeba się bić w piersi… własne. Gdy wylewa się taka fala oskarżeń, powstaje też przestrzeń do nadużyć. Na Facebooku szybko pojawiły się anonimowe wpisy o różnych „krzywdach”. Kiedy czytam anonimowe oskarżenie, że ktoś na mocy jednoosobowej decyzji wyleciał z naszej szkoły za „mówienie prawdy”, to szlag mnie trafia. U nas każda taka decyzja jest podejmowana wspólnie, drogą głosowania, po wielogodzinnych dyskusjach. Albo pretensje studenta o to, że dziekan trzyma dyscyplinę i trzeba chodzić na zajęcia. Hejt za dwóję otrzymaną za lenistwo 15 lat temu? To już jest żenujące...

„Kto z was jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci kamieniem”.

Jesteśmy z tego samego pokolenia, obie wiemy, że żyjemy w społeczeństwie przemocowym. Zmiana następuje powoli. Dopiero niedawno kobiety zaczęły głośno mówić o przemocy w domach, dzieci o molestowaniu przez księży, dziennikarki wielkiej stacji telewizyjnej o mobbingu ze strony szefa. Moje środowisko nie jest lepsze ani gorsze od innych. Jesteśmy „atrakcyjni” medialnie, więc o nadużyciach w środowisku artystów pisze się najchętniej.

A ta rewolucja powinna przetoczyć się przez wszystkie środowiska.

Dobrze by nam to zrobiło jako społeczeństwu. Chcę podkreślić, że studentom w naszej akademii nie jest źle. Jeśli oni rzadziej krzyczą: „Tu jest naprawdę fajnie! To jest nasza ukochana szkoła!”, to tylko dlatego, że teraz powiedzenie czegoś pod prąd fali, która się wylała, wymaga gigantycznej odwagi osobistej. W naszym środowisku pandemia zasiała spustoszenie. Aktorom zawalił się świat. Od roku nie mają pracy, nie mają z czego żyć, za co utrzymać rodzin. To rodzi ogromną frustrację, strach, wydobywa traumy, wyolbrzymia problemy.

Żaden z twoich mistrzów nie używał przemocy, nie miał kontrowersyjnych metod?

Żaden z moich mistrzów. Ale znam takich reżyserów... Jeśli ktoś własne niepowodzenia, kompleksy, frustracje albo agresję nazywa „metodą”, to jest to chore i nie ma na to przyzwolenia. Jednak praca aktora polega na bliskim kontakcie – psychicznym i fizycznym. Jeżeli w teatrze nie będziemy mogli się dotykać, to nie będzie teatru. Zależność aktora od reżysera z definicji stwarza pole do nadużyć. Pada hamletowskie pytanie: „Zaangażuje mnie albo nie?”. Podobnie dyrektor teatru: może nas zwolnić, może nie obsadzać. Ludzie się boją. Rozumiem to. Ale zmiana zaczyna się tam, gdzie pojawia się odwaga. Powtórzę: można mieć wspaniałe procedury antydyskryminacyjne i antymobbingowe, ale jeśli człowiek nie odnajdzie w sobie siły, żeby zaprotestować i powiedzieć „nie”, zawsze będzie łatwą ofiarą.

Czego się boisz?

Przeraża mnie przekłamany obraz naszego środowiska. To, co myślą o nas ludzie, którzy nawet nie chodzą do teatru. Stary Teatr mnie wychował. To jest moja rodzina, mój świat. Jak to na świecie bywa, zdarzają się też trudniejsze czasy. Ale gdy to mówię, dziennikarze patrzą z wyrzutem, że zachowuję się jak kościelni hierarchowie, którzy grzechy swojego środowiska zamiatają pod dywan. Nie wypada powiedzieć, że w teatrze bywa wspaniale, że często te najcudowniejsze rzeczy wydobywamy z siebie we łzach, pocie, bólu i mękach. Przechodzimy przez swoje piekło emocjonalne, bo tego też wymaga ten zawód. Rozmawiamy o przemocy, a w naszym zawodzie czasem zła recenzja potrafi aktora zabić. Jesteśmy nieustannie poddawani ocenie, to też bywa wyniszczające. Każdy nieudany casting jest okropnym przeżyciem, bo aktor zawsze szuka błędu w sobie. Tydzień temu wysłałam nagranie i nikt mi nawet nie odpisał: „Dziękuję, odezwiemy się”. Nie wiem, czy się zbłaźniłam, czy jestem za stara, a może za chuda? Mam dość duży dorobek i niczego to nie zmienia. Jestem traktowana jak każdy i tak będzie przez całe życie. Aktorzy żyją w tyglu buzujących emocji.

Wielu marzyłoby o takiej karierze jak twoja. Zostałaś aktorką Starego Teatru na trzecim roku studiów.

Po egzaminie, gdzie zagrałam Biankę w Białym małżeństwie, cudowna profesor Zosia Więcławówna podsłuchała rozmowę ówczesnego dyrektora Stanisława Radwana z Jerzym Jarockim. Przybiegła do mnie z radosną nowiną: „Dorota, słyszałam, że już na czwartym roku będziesz grała w Starym!”. Telefon zadzwonił po trzech miesiącach. Dyrektor poprosił, żebym zastąpiła chorą koleżankę i pojechała z zespołem na festiwal do Jerozolimy. To był mój debiut na scenie. Do dzisiaj, kiedy siedzę w Starym Teatrze na korytarzu przy gabinecie dyrektora, gdzie wciąż wisi to samo lustro, widzę w nim siebie sprzed lat. Dziewczynę z kucykiem, w różowej koszuli, którą kupiłam specjalnie na tę rozmowę. Wyobrażam sobie, że nadal jestem do niej podobna. Tylko więcej rozumiem i na mniej się godzę.

Tekst ukazał się w magazynie Twój STYL nr 06/2021
Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również