Katarzyna Grochola. Powieści, które napisała, uczyniły z niej jedną z najpopularniejszych polskich pisarek. Życie Katarzyny Grocholi to gotowy scenariusz na film. Mogłaby swoimi przeżyciami obdzielić kilka kobiet i każda z nich poczułaby się wystarczająco doświadczona przez los.
Spis treści
Czy jest jakiś limit nieszczęść, przypadających na jednego człowieka? Pytam, bo właśnie los znów postanowił sprawdzić jej siłę. - Nie ma takiego limitu - Katarzyna Grochola zamyśla się. - Każdy jednak dostaje dokładnie tyle, ile jest w stanie udźwignąć. W grudniu ubiegłego roku zdiagnozowano u niej nowotwór płuc.
Byłam wciąż zmęczona, przygnębiona niespodziewanym odejściem tylu bliskich mi osób, postanowiłam w końcu pójść do lekarza - opowiada.
- Poszłam z Kasią na badanie - mówi Aleksandra Wiśniewska, od ponad 20 lat przyjaciółka pisarki. - Zawsze jesteśmy razem, gdy coś się w naszym życiu niedobrego dzieje. Tak jest raźniej. Kiedy otrzymała wyniki tomografii, nie chciała otwierać. Już przecież raz uciekła śmierci. W końcu zrobiła to przyjaciółka. - Widziałam, jak zbladła - opowiada Kasia. - Myślę, że bardziej niż ona - Aleksandra wraca pamięcią do tamtej chwili. - To był długi opis, z którego wynikało jedno: rak płuc. Trzeba operować. Ale w Kasi są niezwykły spokój i wiara, że będzie dobrze, że los nad nią czuwa. Jest jak feniks, który podnosi się z popiołów.
Choć przecież wiedziała, jak może się to skończyć. Ojciec pisarki umarł na raka płuc. Znowu pisała testament, bo nie lubi zostawiać po sobie bałaganu. Ale udało się. Ukochany mąż odetchnął z ulgą, bo bezgranicznie kocha Kasię i nagle jego świat zatrząsł się w posadach. Jeszcze miała tylko wrócić na zdjęcie szwów. Postanowiła pojechać sama. Radośnie wysiadła z auta przed szpitalem. – Musimy usunąć płat. Zostało świństwo, które lekarz opisujący badanie wypatrzył - usłyszała. Nie, nie zmartwiła się, tylko ucieszyła. - Bo znowu miałam szczęście - uzasadnia. - Ktoś zauważył, a mógł nie zauważyć.
I jak tu nie wierzyć w opatrzność, która nad nią czuwa? Nie ma już w niej lęku. Pozbyła się go z kolejnymi doświadczeniami, które los jej zsyłał. Jest za nie wdzięczna. Bo dziś czuje tylko spokój.
Mądrzy ludzie mawiają: „lęk albo miłość”, wybieram więc miłość - śmieje się. - Bez miłości bym umarła.
Uroczy dom w Milanówku, który pisarka opisała w „Nigdy w życiu”, istnieje naprawdę. Bo też i historia Judyty to po prostu kawałek życia Katarzyny Grocholi. - Pisałam tę książkę w najtrudniejszym momencie, kiedy było mi zimno, głodno, biednie i samotnie - wspomina Kasia. Właśnie uciekła z przemocowego małżeństwa z jedną walizką i trzynastoletnią córką. Donikąd. Ale instynkt matki podpowiadał, że musi ratować siebie i dziecko.
Gdybyśmy zostały pięć minut dłużej, mogłoby dojść do tragedii - wspomina po latach.
Myślę, że Pan Bóg mnie pilnuje. Gdy już kompletnie się pogubię, wtedy dostaję znak. Na przykład jakiś pijak wlezie na mnie i powie: „Gdzie leziesz, k…”. Wracam więc do domu i myślę: „Gdzie ja idę? Jak mogłam nie zobaczyć, że chciałam iść na południe, a idę na północ? I wtedy robię w tył zwrot.
Ten pijak wpadł na nią właśnie pod koniec drugiego małżeństwa i kazał się zastanowić. To był zresztą czas, kiedy bardzo szukała znaków. Do dziś to robi, gdy ma wątpliwości. - Otwierałam dowolną książkę w dowolnym miejscu i czytałam. Wtedy włączyłam radio i usłyszałam wiersz Achmatowej o tym, że domu już nie ma - wyjaśnia. - I wiedziałam, że nie mam co trzymać się ułudy, żyć w iluzji, bo domu już nie ma. Za 20 tysięcy kupiłam ziemię, a za 30 z hakiem wybudowałam mały domek, dwa maleńkie pokoiki, ale na tyle było mnie stać.
I tak wszyscy uważali, że porywa się z motyką na słońce. Matka była przerażona. - Myślę, że rodzice mieli podejrzenie, że jestem w którejś fazie choroby dwubiegunowej, kiedy razem z murarzem murowałam ten dom wielkości garażu - śmieje się Kasia. Ale ona miała poczucie, że wszechświat jej sprzyja. Że w nagrodę za odwagę dostała przychylność losu.
Pisarka pamięta, jak kiedyś zabrakło gwoździ i światła, więc górale powiedzieli, że nie mogą dokończyć dachu. Przyniosła od sąsiadów żarówkę 150 W, ale zaprotestowali, że nie mogą budować dachu przy jednej żarówce. Pomyślała: „Gwoździe mogę załatwić”, i poszła do odległego o 2,5 km sklepu. Kiedy wyszła ze składu budowlanego, spotkała koleżankę, która jechała terenowym autem. „Wrzuć te gwoździe na tył, tylko uważaj, bo tam leży lampa” – usłyszała, Wróciła z gwoździami i lampą o mocy 15 tysięcy watów.
Czy to nie jest dowód, że Bóg jest i mi pomaga? - pyta retorycznie.
Innym razem nie miała gazu ani auta, którym mogłaby przywieźć butlę. I nagle do furtki dzwoni mężczyzna: „Gaz potrzebny? – pyta. Nie mogła uwierzyć. – Dlaczego panowie się zatrzymali? - chciała koniecznie wiedzieć. – Bo ma pani na płocie czerwoną wstążkę na znak, że potrzeba gazu” – odpowiedzieli. Do dziś nie wie, kto ją zawiesił.
Kasia pamięta też czas, kiedy nie miała co do garnka włożyć. - Na targu zapytałam pana, czy mogę coś zrobić w zamian za trochę warzyw - rozczula się na samo wspomnienie. - Ucinałam liście kalarepy. Dziś u pana Andrzeja kupuje jako znana pisarka. - „Proście, a będzie wam dane”, napisane jest w Piśmie Świętym. Ludzie nie lubią prosić, a ja często to robię - mówi.
Pytam, skąd bierze siły w najtrudniejszych sytuacjach, kiedy wydawałoby się, że to już koniec. - Kiedyś wypadła mi z rąk książka i otworzyła się na przypadkowej stronie - opowiada zdarzenie sprzed lat. - Dobiegałam wtedy czterdziestki, mąż był z kochanką na nartach, córka na zimowisku, było -22 stopnie, zamarzła woda w studni, miałam tylko jedną fazę światła, nie było ogrzewania, samochód był zepsuty, ja w portfelu 22 zł, ale w pobliżu nie było sklepu, do tego dwa psy i dwa koty. I przeczytałam zdanie w tej książce, na którym przypadkowo zawiesiłam wzrok: „Wypisz 10 pozytywnych rzeczy, które zdarzyły ci się dzisiejszego dnia, niezależnie od tego, jak się czujesz. Jeśli tego nie potrafisz, to znaczy, że nie żyjesz”. Znalazłam zeszyt i ołówek i zaczęłam: „Koty wróciły do domu. Mam jedną fazę. Mam kominek. Znalazłam oliwę, resztkę kaszy i mogę zrobić psom jedzenie. Mam czynny telefon…” – wspomina. Od tego czasu ilekroć jest w trudnej sytuacji, przypomina sobie, by napisać dziesięć dobrych rzeczy. Ale na wszelki wypadek ma też dzwoneczki, które zawiesiła na tarasie. - Odpychają złe moce - wyjaśnia, a jednocześnie śmieje się, że nie powinna głośno o tym mówić, bo co ksiądz z parafii będzie na nią zły, że wierzy w takie gusła, a przecież jest wierząca.
Pierwszy raz wyszła za mąż młodo. – Od razu wyjechaliśmy do Libii, gdzie on miał kontrakt, a to nie było najlepsze miejsce do życia dla tak młodej osoby, jaką wtedy byłam. Rozstaliśmy się w końcu - opowiada. Nie żałuje. Owocem tego związku jest Dorotka, ukochana córka. Ale rozstanie było bolesne, musiała mu zostawić dom i samochód, kupione za „libijskie” pieniądze.
W drugim małżeństwie było jeszcze gorzej. - Może nie potrafiłam wybierać? - zastanawia się, bo pakowała się w niedobre związki. Najbardziej żal jej córki, która razem z nią przechodziła przez kolejne życiowe tarapaty.
Czasem zastanawiam się, czy musiałam popełnić w życiu tyle błędów i zafundować mojej córce tyle cierpień? Wiele ze mną przeszła - zamyśla się.
Pamięta, jak lekarz powiedział jej, że ma raka i zostały jej trzy miesiące życia. - Siedziałam przy stole, naprzeciwko mnie siedmiu lekarzy, którzy przekonywali, że na operację w tym stadium jest za późno. A ja im na to, że trzeba mnie operować, że czas ucieka - wspomina. Córka miała wtedy zaledwie sześć lat. Kasia napisała testament, oddała pożyczone książki, a potem… pokazała gest Kozakiewicza - postanowiła, że do 18. roku życia córki nic nie może jej się stać.
- Ale prawda jest też taka, że Dorota nigdy nie mogła mieć poczucia bezpieczeństwa i stabilizacji. Na szczęście wyrosła na mądrą, fantastyczną kobietę - mówi już spokojnie, bo trudne doświadczenia w gruncie rzeczy wzmocniły córkę. Dorota to potwierdza.
- Moja trudna przeszłość to mój kapitał. Bo potrafię słuchać ludzi i ich rozumiem. Nie muszę sobie wyobrażać, jak to jest, gdy nie masz na chleb, bo to wiem. Nie muszę wyobrażać sobie, jak to jest, gdy rodzice się rozwiodą, bo to wiem… Suma moich złych doświadczeń jest moją siłą. Wszystkie rzeczy, które nas spotykają, można przekuć na coś dobrego albo na coś złego. Ja wolałam przekuć na coś dobrego. I choć moje dzieciństwo było pełne przeprowadzek, nigdy nie miałam poczucia, że nie mam domu. Miałam dom ciepły, bezpieczny, pełen miłości – mówi. Kasia również jest wdzięczna nawet za złe doświadczenia. Na coś się przydały - choćby na materiał do książek, które pisze dla innych kobiet.
Zawsze wiedziała, że chce pisać. - W moim rodzinnym domu nie było telewizora, tylko książki. Szybko wciągnął mnie ten cudowny świat pełen magii. Wydawało mi się, że pisarz ma fajne życie - nic nie robi, a jest sławny i ma swoje książki na półkach. Ale też uważałam, że pisarzami zostają lekarze – wspomina. Bo co brała jakąś książkę do ręki, jej autor był lekarzem: Boy-Żeleński, Korczak, Czechow, Cronin, Bułhakow… Próbowała nawet dostać się na medycynę, ale skończyło się na salowej. Zanim została „tą Grocholą”, zaliczyła kilka porażek. Nie poddała się, to nie w jej stylu.
- Kiedyś zapytałam mamę, redaktorkę, o czym mam pisać, spojrzała na naszego psa i powiedziała: „O nim” - wspomina. - Nie rozumiałam: „Mam napisać, jak wygląda? – Nie, opisz świat z punktu widzenia psa”, wyjaśniła. I chodziłam z Kubą na czworaka, jadłam z jego miski, widziałam, co jest dla niego dostępne, a co może być za trudne, jak otwieranie drzwi - skacząc na klamkę, mogłam je otworzyć, ale już kranu nie udało się odkręcić. Zobaczyłam, jak wygląda świat od spodu. To była cenna lekcja – mówi. Inna cenna rada matki: „Wyrzucaj przymiotniki”. Wciąż słyszała od niej, że język polski nie przepada za imiesłowami. Zdanie: „Idąc i śmiejąc się pod nosem, uważał…” kazała zastąpić: „Szedł i śmiał się pod nosem”. Pisarka pamięta, jak kiedyś w opowiadaniu napisała zdanie, które uważała za niezwykłe: „Latarnie zapalały się leniwie”. Tekst wysłała do Klubu Młodych Autorów, ale kazali jej zająć się czymś innym. Dopiero po jakimś czasie pokazała go mamie. „Kasiu, ale o czym to jest?” – zapytała tylko. - Wyjaśniła, że opowieść musi być o czymś, bo jest opowiadaniem jakiejś historii, np. Romeo i Julia jest o tym, jak młody Romeo spotkał Julię, ich rody były zwaśnione, oni się wbrew wszystkiemu pokochali, ale niestety zmarli tragicznie w wyniku pomyłki. Historia, której nie można opowiedzieć w kilku zdaniach, nie jest opowieścią. – Zrozumiałam, że moje opowiadanie było o niczym. Ale wtedy byłam rozżalona, bo uważałam, że ktoś powinien przynajmniej to zdanie „Latarnie zapalały się leniwie” zauważyć – wspomina.
Porażka jej nie zniechęciła. Pisała, choć do szuflady, bo codzienność była mniej romantyczna.
Z powodu braku wykształcenia byłam salową, maszynistką, sekretarką, pomocnikiem cukiernika, pracowałam w biurze matrymonialnym, a nawet przez moment byłam dyrektorem składu celnego - opowiada.
- Ale uważałam, że jestem pisarką. Wprawdzie niewydawaną i nieczytaną, ale czułam się prawdziwą pisarką. Nawet sąsiedzi wołali do mnie: „Ty, wielka pisarka, róże mam dla ciebie” – uśmiecha się Kasia. Ale czasem w życiu tak jest, że marzenia spełniają się późno. Pierwszą książkę „Przegryźć dżdżownicę” doceniło Wydawnictwo Literackie, choć nie osiągnęła spektakularnego sukcesu. Na maszynopisie „Nigdy w życiu” matka napisała: „Kasiu!!! Do wyrzucenia!!!”. Kiedy książka okazała się sukcesem, skwitowała: „Każdy może być pisarzem jednego hitu i nie nazywaj się jeszcze pisarką”. Potem też potrafiła przekreślić trzy strony i napisać: „Lecisz Grocholą”. W końcu doceniła talent córki. Przy „Trzepocie skrzydeł” powiedziała, żeby nie dała zepsuć, jeśli ktoś będzie miał w redakcji uwagi. - A ja dopiero po „Przeznaczonych” mianowałam siebie pisarką - mówi Kasia.
I dopiero po sześćdziesiątce spotkała mężczyznę, który na nią zasługuje. Przy Stanisławie Bartosiku, kompozytorze, po raz pierwszy od lat poczuła się spokojnie i bezpiecznie.
- Od początku widać było, że myślą o sobie poważnie, że to miłość na całe życie - wspomina Aleksandra Wiśniewska.
Wpadli na siebie przypadkiem na benefisie wspólnego przyjaciela. „Wy się chyba nie znacie” - powiedziała przyjaciółka pisarki. - Przedstawił mi się nazwiskiem, więc zapytałam, czy ma jakieś imię - wspomina Kasia. - „Tak, ale nieciekawe” - odpowiedział, co mnie bardzo rozbawiło. - A we mnie, kiedy zobaczyłem Kasię, strzelił anielski piorun - wspomina Stanisław Bartosik.
- Bił od niej blask, bo Kasia ma niezwykłą aurę wokół siebie. Pomyślałem, że to kobieta, na którą zawsze czekałem i odtąd moje życie będzie wyglądało inaczej. Bo wiedziałem, że chcę z nią być. Pamiętam, miała na sobie turkusowy płaszczyk, w którym wyglądała zjawiskowo. To zresztą ulubiony kolor Kasi, właściwie jej znak rozpoznawczy.
Benefis się skończył, a oni rozmawiali do rana. Miłość przyszła szybko. I decyzja, że chcą spędzić razem resztę życia. Kompozytor miał przed sobą jednak trudne zadanie - kupić zaręczynowy pierścionek ukochanej. Z pomocą przyszła Ola, która wybrała się ze Stanisławem do jubilera. - Cena nie gra roli, wybieraj - powiedziałem. - Pokazywał mi te, które według niego mogłyby spodobać się Kasi, a ja negowałam lub potwierdzałam wybór Stasia - śmieje się przyjaciółka. - Znam doskonale jej gust, a nawet rozmiar, bo mamy ten sam. - Gotowałam bigos, kiedy wbiegł do kuchni razem z Olą. Podszedł i zapytał, czy wyjdę za niego i czy podoba mi się pierścionek - mówi pisarka. - Pamiętam, że miałam mokre ręce i powiedziałam: „No to pokaż”. Bardzo mnie wzruszył tym pierścionkiem, bo nie jest mężczyzną, który biegał za biżuterią dla kobiet. Spotkałam ważnego mężczyznę, więc ten ślub był ważny. Bo świadczy o tym, że to nie deklaracja na chwilę, tylko poważne zobowiązanie. Że chcemy być razem na dobre i na złe.
- Któregoś dnia zadzwoniła i powiedziała, żebym zarezerwowała sobie 18 sierpnia na ślub, bo tak jej wyszło numerologicznie. Myślę, że tak samo o dacie poinformowała Stasia - opowiada Aleksandra. - Wtedy na dobre dotarło do mnie, że ten ślub to poważna sprawa i że trzeba szykować suknię. Przyjaciółka uszyła jej piękną szmaragdową sukienkę, ale Kasia pomyślała: „Boże, mój ostatni ślub, a ja nie mam białej sukni. Całe życie o niej marzyłam. Nie może tak być”. Akurat jechała do fryzjera, bo następnego dnia miał być ślub. Bez zastanowienia skręciła do Klifa, na wystawie butiku zobaczyła suknię marzenie. Niestety, była w rozmiarze 34! – A mogłaby pani tu ściąć, tam dosztukować, żeby była dobra na mnie? Najlepiej w godzinę, bo potem mam fryzjera - zapytała. Zadzwoniła do projektantki. - Wyrwałam jej słuchawkę: „Mam jutro ślub, a to jest suknia moich marzeń” - opowiada Kasia. - Powiedziała, żebym przyjechała. Za 40 minut miałam gotową sukienkę. To była Dorota Goldpoint.
- Ślub był cichy i skromny, w jej ogrodzie w Milanówku - wspomina przyjaciółka, która była świadkiem. - Metafizyczny, jak wszystko w życiu Kasi. Na Instagramie pisarka napisała: „To mój mąż. Ostatni. Już ostatni!”. Skąd to wie? - Bo już jestem dojrzalsza, dużo wiem o sobie, jestem mądrzejsza, wiem, czego chcę, a czego nie chcę na pewno - wyjaśnia. I dodaje, że są zupełnie różni, a więc wciąż niezwykle dla siebie interesujący. - Myślę, że te nasze różnice po prostu bardzo się przyciągają - śmieje się Stanisław. – Jak ja jestem głodna, to po prostu jem. A kiedy pytam mego męża, czy jest głodny, on patrzy na zegarek. Bo na zegarku sprawdza, czy jest głodny. (śmiech) Obiad zawsze musi być o trzeciej. A ja czasami o dziewiątej rano jem flaki, bo mam na nie ochotę, a o obiedzie zapominam. Pogodę zaś mój mąż sprawdza w internecie lub telewizorze, a ja wychodzę przed dom.
Imponuje mi jego dyscyplina życia. Jest muzykiem i codziennie trzy godziny ćwiczy. Ja, jak nie mam ochoty, potrafię nie pisać kilka dni. Oglądam amerykańskie seriale, spotykam się z ludźmi, gram w brydża, w kości albo w pokera, a potem nagle dopada mnie wena i piszę do świtu - śmieje się Kasia. Niby dwa różne światy, a jednak ten sam. - On nie czepia się, kiedy piszę do rana, a ja wiem, że obiad musi być o 15, nawet jeśli nie jestem głodna. Lubię czas, kiedy mój mąż gra na pianinie. Mogłabym go słuchać godzinami.
- Myślałem, że po sześciu latach, zobaczę jakieś rysy na tym pięknym obrazie, jakim jest Kasia, tymczasem ona wciąż jest nieskazitelnie idealna - mówi kompozytor. - Autentyczna, szczera, pryncypialna. To prawdziwy brylant.
Pisarka cieszy się, że doszła do takiego momentu w życiu, kiedy nawet rachunki płaci, bo chce. Trudno uwierzyć? - Kiedy nie miałam pieniędzy, przeczytałam książkę Louise L. Hay „Możesz uzdrowić swoje życie”. Trafiłam na jej słowa, że życzy ludziom płacenia jak największej liczby rachunków, bo to znaczy, że mają za co płacić. To znaczy, że mają dom, w tym domu ogrzewanie, gaz, telefon, światło, ciepłą wodę z kranu, za które mogą zapłacić. A na świecie jest 500 milionów ludzi, którzy nie mają ani domu, ani wody, ani światła. Nie mają wprawdzie rachunków, ale nie mają nic. „Więc całuję każdy czek, który wysyłam” - pisarka cytuje Louise Hay. Kiedy to przeczytała, przestawiło się jej w głowie. -
Na rachunki patrzę z wdzięcznością - uśmiecha się. Lata biedy nauczyły ją też, że zawsze musi coś być na czarną godzinę. Zawsze pilnowała, by mieć choćby drobne pieniądze porozrzucane po kieszeniach. Żartuje, że czasem tylko za mocno zawraca głowę św. Tadeuszowi Judzie. Czy zawsze pomaga? Nie zawsze. Ale Kasia rozumie, że święty nie jest skrzynką życzeń. Czasem trzeba poczekać. Tylko ten czas tak szybko płynie. - Mój dziadek powiedział kiedyś: „W młodości lata są długie, a dni krótkie. A na starość dni są długie, a lata krótkie” - śmieje się. - Nie mamy tyle czasu, ile byśmy chcieli, więc warto dobrze przeżyć każdą sekundę.
Katarzyna Grochola (ur. 18 lipca 1957 r.) to jedna z najpopularniejszych polskich pisarek. Autorka powieści obyczajowych, których sprzedała ponad cztery miliony egzemplarzy. Urodziła się w Krotoszynie, ale dorastała w Poznaniu, Wałbrzychu i Warszawie. Jej ojciec Władysław Grochola był prawnikiem, mama Lidia polonistką.
Zanim została pisarką, była salową, korektorką, sprzątała mieszkania w Londynie i pracowała u jubilera. Po powrocie była dyrektorką składu celnego i specjalistką do spraw szkoleń w Fundacji Rozwoju Demokracji Lokalnej. Przez kilka lat odpisywała na listy w magazynach „Poradnik domowy i „Jestem”. Jej najpopularniejszymi powieściami są „Nigdy w życiu!” i „Ja wa pokażę”.
Wydała łącznie 23 powieści.