Odkąd pamięta, towarzyszył jej lęk przed utratą. Bliskich osób, ulubionych obrazów, sentymentalnych przedmiotów. Dlatego pisarka Agata Tuszyńska długo starała się nie przywiązywać do ludzi, rzeczy, miejsc. Aż zaakceptowała to, że w życiu nic nie jest na zawsze. I to stało się dla niej źródłem nadziei. Co pomogło jej oswoić nieustanny niepokój? Jak nauczyła się z bolesnych doświadczeń wyławiać dobro? I co sprawia, że losy przodków od lat są dla niej źródłem inspiracji i siły?
Mała pięć lat, gdy z domu odszedł ojciec. Osiemnaście, kiedy dowiedziała się, że jest Żydówką i musi na nowo zbudować swoją tożsamość. Siedemnaście lat temu zmarł jej mąż, miłość życia. W jej historii pełno było znaczących strat, trudnych punktów zwrotnych. Jest za nie wdzięczna, bo pokazały jej, że bolesne doświadczenia mogą być przydatne, a nawet niezbędne, by świadomie kierować życiem. I poznać siebie. W wydanej przed laty Rodzinnej historii lęku Agata Tuszyńska opisała losy kilku pokoleń swoich bliskich i konsekwencje długoletniego zatajania przez nich własnej tożsamości. Teraz w Czarnej torebce pisarka powraca do skomplikowanej rodzinnej historii. Pretekstem do opowieści jest torebka jej żydowskiej babci Deli Goldstein. Gdyby znalazł ją ktoś, kto nic o niej nie wiedział, myślałby, że to torebka Polki, Zofii Zmiałowskiej, urodzonej w Stanisławowie. Nie mogło się w niej znaleźć nic żydowskiego. Nic, co zdradziłoby Delę. Są za to: metryka chrztu, święty obrazek i teksty polskich piosenek. Torebka chroniła prawdziwy sekret babki. Dla Agaty stała się bramą do pełnej rodzinnych tajemnic przeszłości.
Twój STYL: Mówi się, że wszystko, co nas spotyka, dzieje się po coś. Że nawet złe doświadczenia mogą nas umocnić. Pani w to wierzy?
Agata Tuszyńska: Pod warunkiem, że staramy się zrozumieć ich sens, zamiast oddać się wyłącznie rozpaczy.
Mój ulubiony psychoterapeuta, Viktor Frankl, w autobiograficznej książce Człowiek w poszukiwaniu sensu opartej na wspomnieniach z Auschwitz, pisze, że nawet na dnie koszmaru można znaleźć dobro. I że w najtrudniejszych warunkach człowiek ma możliwość wyboru. Dotyczy on sensu, jaki nadajemy swojemu istnieniu. Gdzie pani go szuka?
Trudne doświadczenia mnie zdefiniowały, stworzyły jako człowieka i pisarkę. Rozwód rodziców, odejście babci, odkrycie rodzinnego sekretu. Ale na początku próbowałam po prostu żyć. Uczestniczyć w tym, co przynosił los. Z czasem zaczęłam myśleć, by słabości, zranienia i niedostatki przekuć na coś, co może być źródłem siły. Żeby moje trudne doświadczenia i ból nie poszły na marne, a może jeszcze pomogły innym. Nie zgadzam się ze stwierdzeniem, że cierpienie uszlachetnia. Ale to prawda, że zawsze mamy wybór. W sytuacji postrzeganej przez innych jako „bez wyjścia” możemy albo się zapaść i utonąć, albo spróbować wypłynąć na powierzchnię mimo wszystko. Od dziecka próbowałam tak właśnie robić – na przekór okolicznościom dowodzić, że jest jakieś wyjście.
Najpierw uciekałam w książki. W naszym domu obowiązywał surowy minimalizm: stół, krzesła, łóżko, biurko. Jedynymi „mówiącymi” i oryginalnymi przedmiotami były książki. Przenosiły mnie w inne światy. Te podróże długo wydawały mi się ważniejsze niż zabawy z rówieśnikami na podwórku. Mama zabierała mnie na kiermasze książki. Miałam pięć lat, gdy już czytałam. Poznałam wtedy Marię Kuncewiczową. Byłyśmy w Kazimierzu nad Wisłą, przechodziłyśmy obok jej domu. Pisarka akurat chodziła po ogrodzie z mężem i gośćmi z zagranicy. Stałam za płotem i nie mogłam oderwać od niej oczu. Była piękna, elegancka, w garsonce i perłach. Makijaż, fryzura, czerwone paznokcie. Rozmawiała po francusku, angielsku. Strasznie chciałam wtedy być taka jak ona.
Tamto zdarzenie sprawiło, że zaczęła pani pisać?
Szybko zrozumiałam, że lepiej radzę sobie ze słowem pisanym, bo z mówionym, z powodu nieśmiałości, miałam kłopot. W szkole pisałam z koleżankami listy, wkładałyśmy je do kopert i zamykałyśmy lakowymi pieczęciami. Przez lata trzymałam je w kuferku w piwnicy. Mama je wyrzuciła, podobnie jak moje szkolne zeszyty z pierwszymi wypracowaniami. Nie mogłam jej tego darować. Dziś ją lepiej rozumiem. Nie umiała gromadzić wspomnień. Życie mamy polegało na zacieraniu przeszłości, wojna pozbawiła ją wszelkich pamiątek, więc ich nie ceniła i nie miała. Żeby zbudować na gruzach swoje powojenne życie, musiała zapomnieć getto, gwiazdę Dawida, upokorzenia. Przeszłość zaryglowała więc milczeniem, zamknęła szczelnie i broniła do niej dostępu – sobie, a przez długi czas także mnie. Do osiemnastego roku życia wychowywałam się w domu bez historii. Dla mojego dobra.
W każdej rodzinie opowiada się coś o krewnych, przechowuje pamiątki, choćby wyselekcjonowane, ocenzurowane.
U nas nie było żadnych zdjęć, pamiątek, rekwizytów. Żadnych dziedziczonych mebli, cukiernic, sztućców obrazów. Nic. Długo myślałam, że tak jest w każdym domu. Z czasem odkryłam, że nie. Zazdrościłam koleżankom ciotek, kuzynów, dużych rodzin i rodzinnych anegdot. Rodzice rozstali się, gdy miałam sześć lat. Zostałam tylko z mamą. Długo stawiałam w przedpokoju kapcie ojca, żeby odwiedzające mnie koleżanki myślały, że wyszedł tylko na chwilę. Wstydziłam się, że już z nami nie mieszka – słynny redaktor Bogdan Tuszyński! Ten, który relacjonował Wyścig Pokoju w Polskim Radiu. Szybko założył drugą rodzinę. I choć byliśmy w kontakcie, czułam, że jego nowi bliscy są dla niego ważniejsi niż ja. To była pierwsza, dotkliwa utrata.
To od tego czasu zaczął towarzyszyć pani lęk, o którym tyle pisze pani w książkach?
Czułam się gorsza zarówno od dzieci ojca z drugiego małżeństwa, jak i od koleżanek z klasy, które wychowywały się w pełnych rodzinach. Czułam się też winna i jakby wybrakowana. Tylko dla mamy byłam najważniejsza. Miałam poczucie jej absolutnej akceptacji. Może dlatego ominął mnie okres buntu? Byłyśmy same, musiałyśmy trzymać się razem, a nie walczyć ze sobą. Nie wiem, skąd wiedziałam, że powinnam się starać być najlepsza, stale pokonywać nowe wyzwania. Te próby były podszyte nieustającym niepokojem. Z jednej strony od najmłodszych lat odnosiłam sukcesy: byłam najlepszą uczennicą, wygrywałam olimpiady, na studia dostałam się bez egzaminu. Ale odejście ojca naznaczyło mnie lękiem przed porzuceniem, który towarzyszy mi całe życie. Znam też lęk przed brakiem akceptacji, samotnością, chłodem, wyobcowaniem. Już jako dziecko oswajałam go słowem. Zapisałam wiele grubych zeszytów. To dawało poczucie ulgi. Za wszelką cenę pragnęłam udowodnić, że jestem warta miłości ojca. Chciałam też zwrócić jego uwagę. Bez skutku. Mogłabym to opowiedzieć jako historię o wielkim zranieniu, ale nie chcę użalać się nad sobą. Poza tym dziś widzę to już inaczej. To doświadczenie mnie ukształtowało i wiele nauczyło. Zostałam pisarką. Zapewne nie stałoby się tak, gdyby nie bezwarunkowe wsparcie mamy. Nigdy nie usłyszałam od niej, że powinnam mieć konkretny zawód, bo z pisania nie da się wyżyć. Powtarzała jedynie, że muszę być niezależna: „Wszystko może ci zostać w każdej chwili odebrane prócz tego, co masz w głowie”. Taka była jej prawda i jej wojenne doświadczenie. Ona wszystko straciła: dom, sprzęty, ukochaną mamę i wiarę w ludzi.
Miała pani z mężem Henrykiem wrócić do Warszawy, były plany, marzenia, gdy wykryto u niego raka mózgu, glejaka. Czy z tak tragicznej sytuacji też można stworzyć jakiś zasób?
Tego ciosu się nie spodziewałam. W naszym związku to ja uważałam się za „tę słabszą”, „do zaopiekowania”. On – zawsze zdrowy i silny – dawał oparcie. I nagle okazało się, że jego śmiertelna choroba zmienia tę równowagę, przewraca do góry nogami nasze życie. Bez wahania w jednej chwili stałam się opiekunką, pielęgniarką, towarzyszką niedoli. Odkryłam wtedy, że konieczność chwili sprawia, iż człowiek uczy się robić rzeczy, o których dotąd nie miał pojęcia. Sytuacje nadzwyczajne uruchamiają jakieś pokłady zaradności życiowej, cierpliwości i odwagi. Nazywam to genem przetrwania. We mnie też obudziły się wtedy takie zasoby. Od tamtego czasu jestem też dużo bardziej tolerancyjna wobec ludzkich słabości.
A jednak trauma ma też swoją cenę. Pani po śmierci męża długo nie mogła wrócić do pisania.
To było przerażające doświadczenie. Straciłam ukochanego mężczyznę, ale także zawiodły mnie słowa, na które dotychczas mogłam zawsze liczyć. Stały się puste i bezużyteczne. Wydało mi się, że nie będę w stanie już nic nigdy napisać. A jednocześnie wierzyłam, że tylko słowo może mnie uratować. Nie miałam siły żyć. Ale pamiętałam, jak dzielnie mój mąż walczył o siebie, o każdy kolejny dzień, każdą chwilę. Nie mogłam go zawieść. Skok z mostu byłby w tej sytuacji poddaniem się. A ja chciałam walczyć. Znowu mimo wszystko. Wiem, że Henryk by tego dla mnie chciał. Ksiądz Twardowski mówił: „Kiedy Bóg drzwi zamyka, to otwiera okno”. Szukałam takich szczelin, przez które widać cień światła. To była trudna lekcja.
Czas goi rany? A może tylko uczymy się z nimi żyć?
Każdego dnia tęsknię za Henrykiem. Nie ma go przy mnie. Czuję jego nieobecność. Nie przytuli mnie już, nie pójdziemy razem witać wschodu słońca nad morzem ani nie zjemy poziomek w Dolinie Chochołowskiej. Czy dziś jest inaczej niż siedemnaście lat temu? Na pewno. Zamiast rany – blizna. Dotkliwa. To utrata, z którą trudno mi się pogodzić, ale nauczyłam się z nią żyć. Wiem, że śmierć jest częścią życia, ona się zdarzy. I z tej perspektywy doceniam to, co mam. Szczególnie dbam o przyjaciół, bo nie wiadomo, czy każde kolejne spotkanie nie jest ostatnim. Jesteśmy tu na chwilę, która i tak trwa długo.
Cały wywiad dostępny jest we wrześniowym wydaniu Twojego STYLu.
Agata Tuszyńska to pisarka, poetka i reportażystka. Z wykształcenia historyczka teatru. Doktorat z nauk humanistycznych zrobiła w Instytucie Sztuki Polskiej Akademii Nauk. Wydała kilka zbiorów poezji oraz biografii - Marii Wisnowskiej, Isaaka Bashevisa Singera. Szczególnie osobiste są dwie książki Agaty Tuszyńskiej: "Rodzinna historia lęku", gdzie opisuje historię swojej rodziny (w wieku 19 lat dowiedziała się, że jest Żydówką) oraz "Ćwiczenia z utraty" - jedna z najpiękniejszych książek o miłości, odchodzeniu i bólu rozłąki. To zapis kilkunastu ostatnich miesięcy wspólnego życia pisarki i jej męża, krytyka literackiego, tłumacza i podróżnika, Henryka Dasko, u którego wykryto nowotwór mózgu.