Do kin wszedł wyczekiwany Chopin, Chopin, do którego zrobił piękne zdjęcia. Wcześniej filmy Sztuka kochania, Filip awansowały Michała Sobocińskiego do sławnego klanu operatorskiego. Dziadek Witold robił z Polańskim Frantica. Ojciec, Piotr, z Kieślowskim Czerwonego. Prace Michała nagradzano już wiele razy, ale jego życie definiują nie wyróżnienia, tylko… rodzina. Trzyma go w pionie, mobilizuje i uszczęśliwia.
Spis treści
Ojciec czworga dzieci: Hani i Zakka z pierwszego związku, Heli i Vita w małżeństwie z aktorką Natalią Rybicką. To prawda, czasem spędza na planie 20 godzin dziennie, ale gdy jest w domu, daje z siebie wszystko. Gotuje, wozi dzieci do szkoły, bawi się. Daje Natalii przestrzeń dla jej pasji. Trudniej przychodzi mu gaszenie tęsknoty za domem. Gdy w Indiach przez rok realizował film Uczeń, nie wytrzymywał samotności. Leciał dobę do Warszawy, by spędzić dzień z Natalią i dziećmi, i wracał do Bombaju! „Gdyby nie rodzina, nie byłbym w stanie zrobić żadnego filmu”.
Twój STYL: Michał Kwieciński, reżyser Chopina…, mówi, że chciał pokazać młodego mężczyznę, który kochał życie i pragnął być kochany. Jaki jest Fryderyk w obiektywie Michała Sobocińskiego?
Michał Sobociński: Portretowanie postaci w filmie jest próbą uchwycenia ich stanów psychologicznych. Nieważne, czy to Chopin, Wisłocka, czy robotnik, który bierze udział w strajku w Stoczni Gdańskiej. Rolą operatora jest przełożenie emocji bohatera na zdjęcia, opowiedzenie historii bez słów. I to jest najtrudniejsze, bo – zabrzmi kontrowersyjnie – nie zawsze jest do tego potrzebny aktor. Liczy się przestrzeń, która przez światło, charakter wnętrza lub pleneru wzbudza w widzach wzruszenie, radość, nostalgię. Jak w muzyce, gdzie dźwięk wywołuje całą gamę emocji. W XIX-wiecznych salonach nie było elektryczności, tylko blask świec, może lamp naftowych. Dlatego Fryderyka wydobywamy z mroku pięknym światłem. Fotografowałem ten film w taki sposób, by pokazać człowieka z krwi i kości, zbliżyć go do widza. Geniusz Chopina był darem, ale wymagał od niego wyrzeczeń, poświęceń. Był wielbiony i samotny, radosny i smutny. Śmiertelnie chory. Chciałem, by każdy mógł w nim zobaczyć kawałek siebie.
Muzyka Chopina wgryzła się w pana duszę?
Wgryza się od dziecka. I elektryzuje. Włosy stają mi dęba, gdy jej słucham. Chodziłem do szkoły muzycznej, grałem na gitarze. Do dziś muzyka wywołuje we mnie największe emocje ze wszystkich sztuk. Chopin był moim ulubionym kompozytorem. Powiesiłem kiedyś jego zdjęcie obok zdjęcia Ozzy’ego Osbourne’a w... toalecie. Gdy Michał Kwieciński zadzwonił z propozycją współpracy, spełniło się moje marzenie. Mogłem połączyć dwie pasje – muzykę i obraz. Twórczość Chopina towarzyszyła mi przez dwa lata przygotowań do filmu: kiedy bawiłem się z dziećmi, gotowałem, jechałem samochodem. Rytm tego filmu wyczuwałem spod palców wirtuoza.
Sam jest pan wnukiem i synem wirtuozów – operatorów, Witolda Sobocińskiego i Piotra Sobocińskiego. Zawarł pan genetyczny pakt z przeznaczeniem czy to przypadek?
Przypadek, ale może nie do końca. Tata i mama nie popychali ani mnie, ani brata w kierunku operatorki. Od taty dostałem gitarę, nie kamerę. Chciałem być muzykiem. Stwierdziłem jednak, że scena nie jest dla mnie. Może tego nie widać, ale jestem dość wstydliwy. Blokowałem się, grając przed publicznością. Gdy to zrozumiałem, operatorka stała się naturalnym magnesem. Bywa, że spędzam na planie po 16 godzin dziennie, ekstremalnie nawet 20, w ciężkich warunkach: upale, śniegu, deszczu, ale nie traktuję tego tylko jak pracy. To pasja. Jednak moje dzieci staram się bardziej zarazić muzyką niż kinem.
Dlaczego?
Uważam, że wszechstronniej rozwija. Na razie średnio mi idzie… Mój 11-letni syn Zakk zauważa każdy green screen (tło, na które w postprodukcji nakłada się inny obraz – red.) nawet w najlepszej hollywoodzkiej produkcji. Jestem przekonany, że wielu filmowców tego nie widzi. Więc jest to dość niepokojące… Istnieje mit, że Sobocińscy zasiadali do obiadu ubrani w blendy, a stół oświetlali z podnośnika. Tak nie było. Jesteśmy normalną rodziną. I ta normalność wywarła na mnie największy wpływ. Być może najcenniejszą rzeczą, jaką zawdzięczam rodzicom i dziadkom, jest wiara, że ten szalony model rodziny jest w stanie funkcjonować, że możemy się kochać i wspierać. Definiuję swoje życie poprzez rodzinę. Jestem ojcem czworga dzieci, mam cudowną żonę Natalię, kocham ich najbardziej na świecie. Gdyby nie oni, nie zrobiłbym żadnego filmu, są moim napędem rakietowym.
Piękne. Kiedy pana ojciec dostał nominację do Oscara za film Czerwony Kieślowskiego w 1994 r., miał pan siedem lat. Pamięta pan to?
W naszej rodzinie każde ważne wydarzenie jest pretekstem do wspaniałych uczt. Uwielbiamy gotować, jeść, słuchać muzyki, bawić się, ale chyba najmniej świętujemy sukcesy. W zawodzie porażki wydają się ważniejsze, bo nas budują. Uczymy się na błędach. Chcemy kolejny film zrobić lepiej. Dlatego pamiętam tylko radość, że tata dostał nominację do Oscara. Ale mogę opowiedzieć ciekawą anegdotę.
Bardzo proszę.
W szkole filmowej robiłem debiut fabularny Kamczatka, kręcony w Krakowie. Mieszkaliśmy w hotelu Zielony Dół. Wymeldowując się po półtora miesiąca, zostałem poproszony o wpisanie się do księgi gości. Otwieram ją i widzę wpis dziadka i ojca. Zdumiony pytam: co tu się działo? Okazało się, że kiedy tata dostał nominację do Oscara, robił w Krakowie Siódmy pokój Márty Mészáros. Nie mógł pojechać do Warszawy, więc dziadek Witek przyjechał do Krakowa, do Zielonego Dołu, gdzie przebywała ekipa filmowa, i tu celebrowali. Notabene Czerwony był pierwszym zagranicznym filmem zakwalifikowanym w trzech kategoriach: reżyseria, scenariusz i zdjęcia. A tato jako pierwszy zdobył indywidualną nominację za zdjęcia do filmu spoza USA.
Pana ojciec powiedział: „W kinie można wykreować wszystko”. Miał pan 13 lat, gdy zmarł w Vancouver na planie filmu 24 godziny. Co pan mu zawdzięcza?
13 lat to za mało na rady, lekcje, więc do zawodu doszedłem sam. Wcześniej niż koledzy musiałem dojrzeć, dorosnąć i chyba dzięki temu szybko odnalazłem własną drogę w życiu. Tacie zależało na tym, żeby to był świadomy wybór. Poszedłem na studia tuż po maturze i od razu zacząłem robić filmy jako szwenkier. Ciężko pracowałem. Co mu zawdzięczam? Szerokie spojrzenie, wrażliwość i czujność, której nie nauczysz się w szkole filmowej. Podróżowaliśmy z tatą po świecie przy każdym jego filmie: od Niemiec przez Szwajcarię po Stany Zjednoczone. Chodziłem do szkoły w Nowym Jorku, Malibu, Los Angeles. Pokazywał mi przyrodę, wschody i zachody słońca, zwracał uwagę, jak ludzie się różnią. To była nauka obserwacji, którą potem mogłem przełożyć na obraz w filmie.
Są jakieś ważne pytania, których nie zdążył mu pan zadać?
Nie. Bardzo mi go brakuje, ale to się rozgrywa na poziomie emocji. Tęsknoty. Żałuję, że nie poznał swoich wnuków. Był wspaniałym człowiekiem, miał w sobie wyjątkową wrażliwość i lekkość, szkoda, że moje dzieci nie mogą tego poczuć. We mnie zapadło to głębiej niż słowa, nauki czy rady.
„Zawsze szukałem w życiu rzeczy pięknych, innych od codzienności” – to Witold Sobociński.
Dziadek mi powiedział, że bycie operatorem to nauka i wiedza o tym, czego nie pokazywać. Uważam, że to ponadczasowa teza. Na tym polega magia sztuki operatorskiej. Dziś w każdej chwili telefonem można nakręcić wszystko. Ale czy wszystko jest wyjątkowe? Nie jest.
Jakim był człowiekiem, dziadkiem?
Pierwsze wspomnienie: „Ostatni raz mówisz do mnie dziadku. Jestem Witek”. Miałem chyba trzy lata. Dziadek i babcia, Witek i Dziunia, oboje wspaniali, ale Witek szalony. Najwspanialszy kumpel. Można było z nim konie kraść, miał niesamowite pomysły. On był perkusistą w zespole Melomani, a ja wiele lat później grałem na gitarze. Gdy z bratem zdaliśmy do szkoły filmowej w Łodzi, gdzie uczył, zaczął nas traktować jak partnerów. Stał się surowy i wymagający. Żaden student nie miał z nim tak przechlapane jak my. Był maksymalnie krytyczny, dziś rozumiem, że z dobroci serca. Jemu zawdzięczam staranność i profesjonalne podejście do zawodu. Ale mam cudowne wspomnienie frajdy bycia z nim: pływania na łódkach na Mazurach, zarywanych nocy, gdy graliśmy na instrumentach, płacząc ze śmiechu, luzu i jazzu.
Najpiękniejszy komplement, który pan od niego usłyszał?
Pamiętam, jak zrobiłem Sztukę kochania. Film mu się podobał, bo był zrobiony szerokimi obiektywami, trochę w jego stylu. Dziadek przyszedł na premierę. Był dumny i fotografował się ze mną. Nic nie zostało powiedziane, ale poczułem się zaakceptowany. Dla równowagi: Witek uznał, że mój tata ma talent równy jemu lub nawet większy, gdy dostał nominację do Oscara. Powiedział: „W końcu zaczął się uczyć”. (śmiech)
Który film dziadka lubi pan najbardziej? Ja Ziemię obiecaną Wajdy i Frantic Polańskiego...
Cztery lata temu dostałem propozycję zrobienia pierwszego hollywoodzkiego serialu dla Apple TV – The New Look o Christianie Diorze i Coco Chanel z Benem Mendelsohnem, Juliette Binoche, Glenn Close i Johnem Malkovichem. Duża rzecz, duży stres. Natalka była w ciąży z córeczką Helą. W przeddzień mojego wylotu oglądaliśmy Frantic. W Paryżu okazało się, że zameldowano mnie w hotelu InterContinental przy operze, gdzie mieszkał filmowy bohater grany przez Harrisona Forda. Uznałem to za symboliczne. Pomyślałem: będzie dobrze. A wracając do pytania, mój ulubiony film dziadka to Sanatorium pod Klepsydrą z 1973 roku. Martin Scorsese również go ceni. W Polsce spotkał się z krytyką władz komunistycznych, nielegalnie wysłany na festiwal do Cannes, zdobył nagrodę jury. Z Witkiem podobno chcieli wtedy pracować wszyscy od Tarkowskiego do Felliniego, ale nie mógł wyjechać – skomplikowane czasy. Zdjęcia są spektakularne. Witek miał niesamowite pomysły, sam przerabiał kaszetę (element kamery, ramkę ograniczającą filmowany obszar – red. ) na cinemaskop. Zrobił to za pomocą gwoździa, sznurka i młotka. Polscy filmowcy nazywali to potem żartobliwie „soboskop”. Aby imitować wschody i zachody słońca w jednym ujęciu w szerokich obiektywach, z fabryki cukierków ściągnął kolorowe folie. Był rewolucjonistą. Jeśli chodzi o tatę, lubię Czerwony, Pokój Marvina i Hearts in Atlantis – mało znany film.
Reżyser Scott Hicks zadedykował go pana ojcu, który zmarł tuż po zakończeniu prac na tym obrazem.
Premiera 11 września 2001 w Nowym Jorku nie odbyła się w związku z atakami terrorystycznymi i ten przepiękny film z Anthonym Hopkinsem nie doczekał odpowiedniej atencji w tym dramatycznym czasie. Mam do niego ogromny sentyment, to był ostatni plan, na którym dużo czasu spędziłem z tatą.
Wracają wspomnienia?
Tak… Najlepiej pamiętam Okup Rona Howarda. Główną rolę grał Mel Gibson. Kierowca codziennie po szkole przywoził nas na plan. Miałem osiem lat, grałem na gameboyu pod statywem. Któregoś dnia Gibson poleciał do Los Angeles na ceremonię rozdania Oscarów. Wyjeżdżał jako aktor filmu Okup, wrócił w chwale, z dwiema statuetkami za najlepszy film i reżyserię Braveheart. Waleczne serce. Z dnia na dzień stał się supergwiazdą i dostał dwóch ochroniarzy, wielkich byków. Cały czas się wygłupiał. Jego ulubioną zabawą było chowanie się ze mną pod żółtymi taksówkami, stojącymi przy Central Parku. Kiedy znikał, biedni ochroniarze zamykali plan, wyciągali giwery i szukali Gibsona, który wyłaził z głupią miną – i ze mną – spod samochodu, zachwycony, że ich wykiwał.
Uprawia pan zaborczą profesję, która wielu skazuje w życiu prywatnym na związki podwyższonego ryzyka. Panu jednak udało się zbudować cudowną rodzinę. Szczęście?
I przeznaczenie. Historia naszego spotkania jest kiczowata. Spotkaliśmy się w barze w Seattle przez przypadek. Z Natalką nie łączyła nas zawodowa relacja. Musieliśmy pojechać na drugi koniec świata, żeby się odnaleźć. Miałem 30 lat i to był punkt przełomowy. Od 20. roku życia przez dekadę pracowałem non stop. Odkąd mam Natalkę, przedefiniowałem swoje wartości. W nowy związek wszedłem z dwójką dzieci z poprzedniego małżeństwa. Natalia nie tylko je zaakceptowała, ale też pokochała. Nieustannie mnie wspiera i jestem jej za to ogromnie wdzięczny. Kiedy jestem szczęśliwy w domu, jestem szczęśliwy w pracy.
Podobnie jak ojciec często zabiera pan rodzinę na plan.
Ostatnio dwa lata spędziliśmy we Francji, rok w Stanach, potem na planie Chopina..., czyli głównie Francja i Majorka. W trakcie realizowania serialu The New Look Natalia, będąc w zaawansowanej ciąży, pojechała ze mną do Paryża na prawie rok. Tam urodziła naszą córeczkę dwa dni przed rozpoczęciem zdjęć. Mogłem wracać z planu i cieszyć się tą niesamowitą magią, jaką jest rodzina, tym bardziej że były z nami starsze dzieci Hania i Zakk. W tym roku zdecydowałem się zostać w Polsce, ponieważ w kwietniu urodził się nasz synek Vito. Jestem farciarzem, mam dwie cudowne parki. Natalia wróciła z impetem do aktorstwa, zagrała główną rolę u Kingi Dębskiej w serialu Gra z cieniem. Teraz zaczyna drugi sezon, chciałem, żeby żona mogła realizować się zawodowo. Ja zaczynam film o Jacku Kuroniu z Piotrem Domalewskim. Czekam na ten film. Czuję się szczęśliwy i spełniony.
Definicja szczęścia według Michała Sobocińskiego?
Na końcu absorbującego dnia znaleźć się w ramionach Natalii, z naszymi dziećmi. Wspólnie coś ugotować, pograć na instrumentach, pobawić się i powygłupiać. Jak najwięcej chwil spędzać razem.
20 października o godzinie 20:00 w twojstyl.pl
Transmisja za: