Coraz więcej osób nie szuka już relacji na całe życie. Zamiast tego wybierają związki, które pasują do danego momentu, potrzeb i emocji. Czy to dowód na egoizm i nieumiejętność budowania trwałych więzi, czy nowa, świadoma forma dojrzałości emocjonalnej?
Przeczytałam ostatnio w wywiadzie dla Twojego STYLU zdanie Heleny Englert, że nie wierzy w miłość na zawsze: "Oczywiście sztuką jest przetrwać w małżeństwie 30 lat, ale samej sobie tego nie życzę. Myślę, że po takim czasie to już nie jest miłość, tylko przywiązanie. W wieku 40, 50 czy 60 lat wolałabym zakochać się jeszcze raz. Wydaje mi się, że dojrzała miłość jest kompletnie innym uczuciem niż to, co czuję teraz. Chciałabym coś takiego przeżyć. Na świecie jest wielu wspaniałych ludzi i można ich spotkać w każdym wieku".
Z kolei aktor Alexander Skarsgård powiedział kiedyś: "Kiedy kogoś poznajesz, oczywiście chcesz, żeby to trwało wiecznie. Byłoby bardzo przygnębiające, gdybyśmy tego nie czuli. Ale wszystko się zmienia i być może oddalimy się od siebie. Trzeba to zaakceptować".
Czy to znak czasów? Czy zawsze tak było, tylko ludzie częściej pozostawali w nieudanych i pustych już związkach?
Jeszcze pokolenie czy dwa temu miłość miała być wieczna. Dziś coraz częściej mówi się o związkach na określony etap życia. Na czas studiów, czas wychowania dzieci, czas korzystania z odzyskanej wolności. Partnerzy spotykają się, rozwijają razem, uczą się od siebie, a gdy ich drogi zaczynają się rozchodzić – rozstają się, uznając to za naturalny proces.
Czy to bunt przeciw tradycji? A może symptom zmian społecznych: życia w szybkim tempie, rosnącej świadomości własnych potrzeb i przekonania, że relacja ma wspierać, a nie ograniczać? W świecie, gdzie rozwój osobisty i autentyczność stają się nadrzędnymi wartościami, "na zawsze" coraz częściej ustępuje miejsca "na teraz".
Związki do niedawna miały być docelowe. Spotykaliśmy tę jedyną lub tego jedynego, ślub był symbolem sukcesu emocjonalnego, a rozstanie – porażką. Dziś coraz częściej słyszymy: byliśmy razem przez pięć lat i to było dobre pięć lat. Coraz więcej osób, szczególnie z pokolenia dwudziesto- i trzydziestolatków, traktuje relacje jak ważny, ale niekoniecznie trwały etap życia. Nie dlatego, że są mniej zdolni do miłości, ale dlatego, że inaczej rozumieją jej sens.
"Jeszcze nie tak dawno marzyliśmy o jednym związku na zawsze – o tej jedynej osobie, z którą przetrwamy wszystkie burze. Miłość miała być celem, sensem i gwarancją bezpieczeństwa. Tymczasem coraz częściej słyszę, zwłaszcza od młodszych dorosłych, że relacje są jak etapy w życiu: ważne, rozwijające, ale niekoniecznie wieczne. „Nie wierzę w miłość do końca życia, wierzę w miłość, która jest prawdziwa tu i teraz” – to zdanie mogłoby być mottem pokolenia dwudziesto- i trzydziestolatków. Dla starszych pokoleń takie podejście bywa trudne do zrozumienia. Ci, którzy dorastali w świecie romantycznych komedii i kultu „żyli długo i szczęśliwie”, często czują żal i dezorientację. Bo jak to możliwe, że dziś ludzie „tak łatwo” się rozchodzą? Że nie walczą, nie trwają, tylko po prostu… odchodzą? Ale może to nie brak wytrwałości, a zmiana świadomości", mówi dr Agata Stola, psychoterapeutka, seksuolożka, ekspertka Studia 225.
Nowoczesne związki często opierają się na idei świadomego wyboru i elastyczności. Młodzi ludzie wiedzą, że rozwój, zmiana pracy, przeprowadzka czy nowe cele mogą naturalnie wpłynąć na dynamikę relacji. Dlatego nie obiecują sobie wieczności – obiecują szczerość, obecność i wzajemny szacunek tu i teraz. Może nie brak romantyzmu, ale zmiana perspektywy?
"Zauważam to w gabinecie. Już nie szuka się partnera "na zawsze", tylko kogoś, kto jest gotów być naprawdę tu i teraz. Partnera, z którym można doświadczać życia, wzajemnie się uczyć, wspierać w tym etapie drogi — nie z lęku przed samotnością, ale z potrzeby autentycznego kontaktu. Zamiast obietnicy wieczności, pojawia się przestrzeń na prawdę: że relacje mają swoje cykle, że czasem ktoś jest naszym domem tylko na pewien czas i ten czas jest określony, nie na zawsze", komentuje psychoterapeutka Marlena Ewa Kazoń. I dodaje, że terapia często prowadzi właśnie do tego momentu, gdy człowiek przestaje szukać kogoś, kto „uzupełni czy wypełni” jego życie, a zaczyna spotykać tych, z którymi może być sobą — w tym, co aktualne, prawdziwe i wystarczające na tu i teraz".
Z kolei Iwona Zgliczyńska, psychoterapeutka par i osób dorosłych dodaje: "Słyszałam nawet powiedzenie: "wyrosłam z tego związku", "wyrosłam z tej miłości". Coś mnie w tym powiedzeniu denerwuje. Wyrosnąć można z butów, z rajstopek dziecięcych. Widzę w tym coś umniejszającego partnerowi, coś narcystycznego w podejściu. Nie wiem, czy to najmłodsze pokolenie luźniej podchodzi do związków na całe życie. Nie wiem, jak jest na świecie, ale wydaje mi się , że w Polsce nadal mamy silnie zakorzenione religijne, katolickie wzorce, by wiązać się na całe życie. I to niezależnie od tego, czy młodzi ludzie są głęboko religijni. Nazwałabym to czym w rodzaju silnego przekazu międzypokoleniowego", mówi terapeutka.
Dzisiejsze pokolenie dorastało w świecie, który promuje samorealizację. Słowa klucze to "autentyczność", "granice" i "komfort psychiczny". W efekcie związek przestał być celem samym w sobie – stał się jednym z elementów życiowej układanki. Nie chodzi już o znalezienie "drugiej połówki", ale o spotkanie kogoś, kto pasuje do naszej aktualnej wersji siebie. A gdy się zmieniamy – naturalne staje się, że relacja może przestać działać.
"Dla młodszych generacji ważniejsza od „trwania” jest autentyczność – poczucie, że relacja rozwija, wspiera, że można być sobą. Wychowani w epoce terapii, podcastów o emocjach i języka relacyjnej samoświadomości, młodzi lepiej rozumieją, że więź, która przestaje karmić, zaczyna szkodzić. I że odejście może być równie dojrzałe, jak pozostanie. Z kolei starsi, często wychowani w przekonaniu, że „związek to praca”, czują napięcie między wiernością a wolnością. To pokolenie, które nauczyło się, że trzeba „trwać mimo wszystko”, a nie zawsze, że można „trwać, dopóki to ma sens”. W tym sensie zmienia się nie sama miłość, ale nasza definicja trwałości. Coraz częściej wierzymy, że miłość nie musi być wieczna, by była prawdziwa. Że można kochać głęboko, a jednak pozwolić odejść. Że koniec nie zawsze oznacza porażkę, tylko zamknięcie ważnego rozdziału. To przesunięcie w myśleniu może budzić tęsknotę – zwłaszcza u tych, którzy dorastali w świecie wielkich obietnic i hollywoodzkich scen miłosnych. Ale może też przynosić ulgę: pozwala zrozumieć, że miłość nie jest obowiązkiem, lecz żywym procesem, w którym obie strony mają prawo się zmieniać", mówi dr Agata Stola.
To dlatego coraz częściej słyszymy o tzw. relacjach sezonowych – intensywnych, głębokich, ale krótkich związkach, które mają ogromne znaczenie emocjonalne, choć trwają tylko pewien czas. "I to też jest bezpieczne myślenie. Związek o który należy dbać - czyli dojrzała "żywa relacja", a nie konstrukt "na zawsze". Bo dojrzałość w miłości to zgoda na przemijanie — na to, że każda relacja może być ważna, nawet jeśli nie trwa całe życie", dodaje Marlena Ewa Kazoń.
Paradoksalnie, w świecie, w którym cenimy niezależność, pojawia się też nowy rodzaj presji – presja wolności. Bycie singlem przestało być stygmatem, ale bywa oczekiwaniem. W kulturze, gdzie każdy ma prawo „żyć po swojemu”, zobowiązanie na całe życie bywa odbierane jako ograniczenie. Dlatego część osób wybiera luźniejsze formy relacji – partnerskie, otwarte, oparte na przyjaźni – które lepiej pasują do rytmu współczesnego świata.
Dzisiejsze podejście do związków nie oznacza, że miłość się kończy, ale że ewoluuje. Nie chcemy już grać w społeczne role – chcemy emocji, które są prawdziwe. Nawet jeśli trwają tylko chwilę.
Dla wielu młodych ludzi liczy się intensywność, autentyczność i wzajemny rozwój, a nie długość relacji. To, co dawniej nazywano „nietrwałością uczuć”, dziś coraz częściej interpretuje się jako dojrzałość emocjonalną – umiejętność odejścia, gdy coś przestaje działać. Młodzi, wbrew pozorom, dbają o swoje wartościowe relacje. "Na psychoterapię par zgłaszają się dziś coraz młodsi ludzie. Kiedyś były to pary w kryzysie: zazwyczaj tuz po narodzeniu pierwszego dziecka, albo w sytuacji zdrady, albo w kryzysie pustego gniazda. Dziś zgłaszają się osoby nawet dwudziestoletnie. Dlaczego? Najczęściej dlatego, że pierwszy związek w ich odczuciu był "toksyczny". Dlatego chcą uchronić relację w momencie, kiedy pojawią się pierwsze kryzysy", mówi Iwona Zgliczyńska.
Związki puste, niezadbane, będą się najprawdopodobniej rozpadać częściej. To fakt. Ale dobre relacje wciąż mogą być na zawsze. Z miłości, a nie przymusu. "Czy to realne by przez całe życie nadążać za sobą i mieć spójne cele. Myślę, że nie jest to realne, ale kompletnie nie wyklucza to długoterminowego związku. Oczekiwanie harmonijnego życia z drugą osobą przez czterdzieści lat to utopia. Moim zdaniem w każdą miłość i relacje są wpisane kryzysy mniejsze i te ogromne. Takie jest życie i nie można ominąć raf. Terapeuta jednak często patrzy na parę nie przez pryzmat tego, o co się kłócą, ale przez pryzmat tego, w jaki sposób oni to robią. Jak to robią, że nie potrafią się porozumieć i realnie usłyszeć. Terapeuta par próbuje pomóc parze udrażniać ten ich sposób porozumiewania się", mówi Iwona Zgliczyńska i dodaje, że każda para i rodzina podlega swoistemu cyklowi życia i na każdym z etapów ma inne zadanie do wykonania. W każdej parze na różnych etapach różne rzeczy kuleją. Cymes polega na tym, by cały czas chcieć brać odpowiedzialność w 100 proc. za swoją relację. Nie po 50 proc.. Każdy z partnerów powinien brać 100 proc. odpowiedzialności. Jeśli suma to 200 proc., szanse na przetrwanie relacji będą gigantyczne.
Związki „na etap” to nie koniec miłości, ale zmiana jej formy. W świecie, w którym wszystko przyspieszyło – praca, podróże, życie w sieci – relacje też stały się bardziej płynne. Ale czy to źle? Może właśnie dzięki temu stają się bardziej szczere – bez udawania, że coś trwa, gdy już dawno się skończyło.
"Może nie chodzi już o to, by znaleźć kogoś "na zawsze", ale by spotkać kogoś, z kim teraz jesteśmy w prawdziwym kontakcie. Kogoś, z kim możemy wzrastać, nawet jeśli któregoś dnia nasze drogi się rozejdą – bez dramatów, za to z wdzięcznością. Być może to właśnie jest nowa definicja dojrzałej miłości: nie wieczna, ale prawdziwa", dodaje dr Agata Stola.
Bo prawdziwa dojrzałość to nie trzymanie się za wszelką cenę, lecz świadome puszczanie, gdy pora iść dalej.