Relacje

Miłość romantyczna przestaje istnieć. Właśnie powstała o tym książka, a my rozmawiamy z jej autorem

Miłość romantyczna przestaje istnieć. Właśnie powstała o tym książka, a my rozmawiamy z jej autorem
Fot. Agencja Getty Images

Związek powyżej trzech miesięcy to już długoterminowa relacja. „Kocham cię” brzmi jak groźba... Prof. Tomasz Szlendak, autor książki „Miłość nie istnieje. Związki, randki i życie solo w XXI wieku”, mówi wprost: świat się zmienia, a my nie mamy nawet narzędzi, by kochać jak dawniej. Może już nie chcemy?

PANI: Panie profesorze, czy to już oficjalne? Miłość romantyczna umarła, a my po prostu nie mamy odwagi napisać jej nekrologu?

PROF. TOMASZ SZLENDAK: Miałem tę odwagę. Choć przyznam, że starałem się napisać ten nekrolog tak, by nie brzmiał przerażająco. To nie jest śmierć gwałtowna, widowiskowa. Raczej powolne wygaszanie. Romantyczna miłość jako instytucja społeczna – coś, co przez dziesięciolecia regulowało nasze relacje – faktycznie odchodzi. Ale nie chcemy tego przyjąć do wiadomości, bo nie mamy nic w zamian. Nie pojawiło się nic, co by nas w nowy sposób łączyło. Dawniej była rodzina, która swatała, potem romantyzm, który uświęcił zakochanie, a dziś... chaos.

A przypomniała mi się piosenka śpiewana przez Kalinę Jędrusik: „Ratunku! Ratunku! Na pomoc ginącej miłości!” – to przecież już wtedy, dawno temu, śpiewano o tym, co się rozpada.

Sygnałów było wiele. Od samego początku tej formy miłości – od kiedy tylko zaczęła funkcjonować jako narzędzie społecznego wiązania ludzi w pary – coś w niej zgrzytało. Wszyscy wyczuwaliśmy, że to maszyna z fabryczną wadą. I może właśnie dlatego tęskniliśmy tak mocno za „prawdziwą” miłością. Taką, która spełnia wszystkie obietnice, których romantyzm przez wieki naobiecywał.

Ale kiedy to właściwie się zaczęło? Od kiedy mówimy o miłości romantycznej jako społecznej strukturze?

Jej historia sięga średniowiecza, to wtedy pojawiły się pierwsze opowieści o „miłości z oddali”, o namiętności duchowej, platonicznej, niekoniecznie cielesnej. Ale jako instytucja społeczna, która ma nas realnie wiązać w pary, miłość romantyczna pojawiła się dopiero w drugiej połowie XIX wieku. To był moment upowszechnienia czytelnictwa – zwłaszcza wśród kobiet, które żyły w warunkach patriarchalnych, pozbawione wpływu na własne życie. I nagle literatura – choćby „Pani Bovary” – zaczęła podsuwać im nową narrację: że można zakochać się samodzielnie, że można wybrać kogoś z miłości, a nie z rozsądku. Nie dlatego, że tak chcą rodzice czy swatka, ale dlatego że serce podpowiada. Od tamtego czasu – od drugiej połowy XIX wieku – ta forma miłości zaczęła robić błyskawiczną karierę.

Ale z perspektywy historii to bardzo krótka kariera.

Tak. W gruncie rzeczy dopiero w latach 30. XX wieku pojawiły się pierwsze sondaże – także w Polsce – które wskazywały, że ludzie zaczynają łączyć się w pary z powodu „wzajemnego przypodobania się”. Tak to wtedy ujmowano. A po II wojnie światowej ta idea stała się obowiązującym paradygmatem. Miłość romantyczna zyskała status społecznej normy – przez chwilę niemal wszyscy wierzyliśmy, że można, że trzeba kochać. I że to wystarczy.

Ale przecież wcześniej też były miłości wywrotowe: zakazane, dramatyczne. Mezalianse – książę pokochał biedną dziewczynę. Może ta romantyczna miłość istniała cały czas, tylko w ukryciu?

Z mojej socjologicznej perspektywy raczej nie. Mezalianse fascynują nas właśnie dlatego, że są niezwykle rzadkie. Statystycznie ludzie bardzo rzadko wiążą się z kimś, kto radykalnie odstaje społecznie czy ekonomicznie.

A historia z „Pretty Woman”? Taka miłość się nie zdarza?

To przypadek skrajny. Mamy prostytutkę, która zostaje niemal zawróconą znad przepaści przez bajecznie bogatego dewelopera. Takie rzeczy po prostu się nie zdarzają. A jeśli już, to ekstremalnie rzadko. To dlatego tak wielu scenarzystów i reżyserów buduje swoje fabuły wokół „miłości niemożliwej”, bo to dramatyczne, namiętne, spektakularne. Ale nie reprezentatywne. W prawdziwym życiu zakochujemy się raczej w tych, w których, z punktu widzenia struktury społecznej, „wypada się zakochać”. Wiem, że to perspektywa, która może wydawać się brutalnie nieliryczna, ale badania z socjologii i ekonomii jasno pokazują, że w miłości jesteśmy zaskakująco racjonalni. Bardziej, niż chcielibyśmy wierzyć.

Może dlatego, że z ewolucyjnego punktu widzenia nie jesteśmy stworzeni do miłości romantycznej? Kobiety i mężczyźni mają w sobie ukryte mechanizmy doboru – oczekiwania, które nie mają nic wspólnego z zakochaniem. Bardziej z kalkulacją: kto się nadaje.

Zgadza się. W 1967 roku amerykański socjolog William Kephart przeprowadził badania, które pokazały, jak głęboko racjonalna może być nasza relacyjność. Zadał studentom proste pytanie. Mężczyznom: „Gdyby ona miała wszystkie cechy, których pragniesz w partnerce – wygląd, charakter, wartości – ale byś jej nie kochał, to czy byś się z nią ożenił?”. Kobietom: „Gdyby on był dokładnie taki, jakiego chcesz – wysoki, dobrze zapowiadający się lekarz, brunet, cokolwiek sobie wymarzysz – ale nie czułabyś do niego miłości, to czy byś za niego wyszła?”. Mężczyźni w większości odpowiadali: „Nie”. Kobiety – i to zaskoczyło Kepharta – najczęściej mówiły: „Nie wiem”. Albo: „Jak to możliwe, że miałby mieć wszystkie cechy, których pragnę, i żebym go nie kochała?”. Dla socjologów i socjolożek był to ważny moment. Zrozumieliśmy, że miłość – przynajmniej w wyobraźni kobiet – jest zracjonalizowaną konstrukcją.

„Ty nie mów do mnie w romantycznym języku. Ty bardziej praktycznie do mnie mów…” – pisała Agnieszka Osiecka. Tyle że sama romantycznie traciła głowę dla niewłaściwych mężczyzn. W miłości nie kalkulowała. A może miłość romantyczna to kulturowy konstrukt, który upchnął w jednej formule wszystko: pożądanie, przyjaźń i więź?

Te komponenty opisuje Robert Sternberg. To właśnie trójskładnikowa teoria – intymność, namiętność i zaangażowanie – tworzy trzon definicji miłości romantycznej. Zachód zbudował na tym swoją kulturową konstrukcję: oto twój partner ma być zarazem kochankiem, przyjacielem i towarzyszem życia. A przecież wiele innych kultur oddziela te elementy. Dla Japończyków na przykład zupełnie naturalne było (i bywa nadal), że z jedną osobą łączy cię intymność, z drugą namiętność, a z jeszcze inną przyjaźń. U nas te trzy składniki zostały wrzucone do jednego naczynia, które nazwano miłością romantyczną. I właśnie dlatego ten model jest tak wymagający. I, jak widać, coraz trudniejszy do utrzymania.

Ale dlaczego ten model się rozpadł, skoro przez chwilę wydawał się tak uniwersalny?

Bo był zbudowany na nierównościach. I kiedy te nierówności zaczęły znikać, cała konstrukcja zaczęła się chwiać. Już w latach 70. i 90. XX wieku socjolożki pisały o romantycznej miłości jako pułapce. Z jednej strony – masz wybór. Możesz zakochać się sama. Ale z drugiej ta wolność kończy się w kuchni. Gotujesz, sprzątasz, wychowujesz dzieci, pracujesz zawodowo. I wszystko „z miłości”. Bo przecież to miała być twoja decyzja. Romantyzm w praktyce oznaczał często, że kobieta staje się zadowoloną niewolnicą. Poświęca się, bo kocha. A przecież to właśnie miłość najczęściej domaga się poświęcenia. Kiedy kobiety – po kolejnych falach emancypacji – zaczęły awansować społecznie, zarabiać więcej, zdobywać wykształcenie, ten model zaczął pękać. Dziś kobieta chce partnerstwa, nie poddaństwa. Chce się rozwijać, nie rezygnować z siebie. I nagle związek przestaje być koniecznością, a staje się wyborem. Trudnym wyborem, bo równość wymaga rozmów, negocjacji, kompromisów.

 

A może to nie miłość się skończyła, tylko… cierpliwość kobiet?

Może. Ale żeby odpowiedzieć na to pytanie, musiałbym sięgnąć po coś, czego nie lubię – po wzajemne wartościowanie płci. A to ślepa uliczka. Dziś rozpad relacji często tłumaczymy wadami. On jest niedojrzały, niezaradny, niegotowy. Ona z kolei - roszczeniowa, emocjonalnie niestabilna, wiecznie niezadowolona. Ale to nie jest cała prawda. Prawda jest systemowa. Zmieniły się warunki społeczne i ekonomiczne. Kobiety awansowały. Są lepiej wykształcone, coraz częściej lepiej zarabiają, mają większą świadomość własnych potrzeb.

Ale czy to kobiety przestały kochać, bo się wyemancypowały? Czy może to mężczyźni przestali być „do kochania”?

Z kobiecej perspektywy – tak, mężczyźni coraz częściej nie spełniają podstawowych kryteriów. I to jest bezpośredni efekt emancypacji. Spójrzmy na dane: przeciętna młoda Polka migruje z mniejszego miasta do dużego ośrodka, by studiować. Na 200 tysięcy migrujących kobiet przypada 100 tysięcy mężczyzn. Dwa razy więcej kobiet zdobywa wyższe wykształcenie. Potem te kobiety awansują, zarabiają, realizują się zawodowo i nagle wokół nie ma już mężczyzn, którzy by im dorównywali. Ci interesujący są zajęci. A ci, którzy są wolni, nie nadążają. Nie dlatego, że coś im się nagle „porobiło”. Oni tacy byli od zawsze. Ale dopiero teraz są oceniani z innej pozycji. Z pozycji kobiety, która nie potrzebuje ratunku ani sponsora. Potrzebuje równorzędnego partnera.

Czyli kobiety poszły do przodu, a mężczyźni zostali tam, gdzie byli?

Tak. Kobiety zawsze były bardziej elastyczne społecznie. To one ciągnęły związki w górę. Chciały więcej, szybciej, lepiej. To one mówiły: zmieńmy meble, umyjmy okna, zróbmy coś z tym życiem. Mężczyźni – nieco upraszczając – byli bardziej stacjonarni. I ta ich inercja, wcześniej społecznie akceptowalna, dziś staje się problematyczna. Bo kobiety już nie chcą ciągnąć wszystkiego same. Chcą partnerstwa. A kiedy go nie znajdują, nie wybierają nikogo. I zostają same. Ale nie ze smutku, tylko z decyzji.

A czy to działa też w drugą stronę? Czy mężczyźni patrzą na kobiety i mówią: „coś się z nimi porobiło”?

Oczywiście. Z męskiej perspektywy naprawdę trudno się czasem połapać, czego właściwie kobiety chcą. Mamy być silni i delikatni, stanowczy i czułości pełni. Wszystkim naraz. Ale tu trzeba postawić kropkę: to nie wina kobiet. I nie wina mężczyzn. To makrotrzęsienie ziemi. Świat się zmienił.

Potrafi pan wskazać moment, w którym poczuł pan, że coś się rozpada? I czy to bolało?

Około 2005 roku zaczęły pojawiać się pierwsze sygnały, że coś się psuje. Widać to było choćby w statystykach: coraz więcej kobiet przed czterdziestką mieszkało samodzielnie. Epizody „singlowania” trwały dłużej niż epizody relacyjne. Liczba małżeństw zaczęła spadać. To był pierwszy sygnał, że stary model się kruszy. Bo wcześniej to działało niemal automatycznie. Moi rodzice poznali się pod koniec lat 60. Ona była w liceum ekonomicznym, on w technikum cukrowniczym. Potańcówki, zakochanie, po dwóch latach ślub, chwilę później – ja. Nikt się nie zastanawiał. Związek był oczywistością.

I to była miłość na całe życie?

Związek – tak. Z miłością bywało natomiast w parach różnie. Ale jeśli para dotrwała do tego trzeciego etapu, który psychologia nazywa przyjaźnią, relacja się utrzymywała. Ale rozpady stawały się coraz częstsze. I to kobiety częściej decydowały się odejść. Bo to one inicjują większość rozwodów, cztery na pięć. Kobiety coraz rzadziej godzą się na związki, które im nie służą. Mężczyźni mają większą tolerancję dla związków przeciętnych. Nieidealnych, ale znośnych.

A jednak – mimo tego wszystkiego – badania pokazują, że nadal wierzymy w miłość na całe życie. 83 proc. respondentów mówi: tak, to możliwe.

Dla mnie jako socjologa to nie jest fakt. To tęsknota. Scenariusz, który przestał działać , ale którego nie potrafimy się wyrzec. Nadal marzymy o tym, że miłość spadnie na nas jak grom z nieba i zostanie do końca. To mit kulturowy, który przetrwał wszystko. Wierzą w niego Hiszpanie, Amerykanie, Polacy. Wierzą nawet ci, którzy już dawno przestali kochać. A im rzadziej ta miłość się zdarza, tym mocniej do niej tęsknimy. To już nie relacja. To religia. Wiara w coś, czego coraz bardziej nie ma, a co mimo wszystko nadal daje nadzieję.

Tęsknimy czy raczej uciekamy?

W badaniach – tęsknimy. W codziennym życiu – uciekamy. Gdy zapyta się ludzi wprost, niemal wszyscy powiedzą, że chcą kochać. Że marzą o wielkiej relacji. Ale potem – w praktyce – wybierają uniki. Bo miłość to ryzyko. To utrata kontroli, narażenie się na zranienie, uzależnienie od drugiej osoby. A wiele osób uznało już, że się to po prostu nie opłaca.

W swojej książce napisał pan, że „tropimy jednorożca miłości mimo przeczucia, że to zwierzę istnieje tylko w legendach”. Dlaczego więc wciąż go tropimy? Dlaczego nie odpuścimy?

Bo nie mamy nic w zamian. Ten jednorożec, choć nierealny, został nam głęboko wdrukowany. Przez komedie romantyczne, przez literaturę, przez opowieści matek i babek. Nie umiemy sobie wyobrazić życia bez tej bajki. Nawet jeśli przeczuwamy, że to bajka.

Czyli na romantycznych filmach powinien być dziś napis: „Fikcja. Nie próbuj tego w domu”?

Zdecydowanie. I zresztą to się już dzieje. A współczesne romanse filmowe są pełne chaosu, błędów, komplikacji. Coraz częściej pokazują związek jako coś niemożliwego, trudnego. Bohaterowie próbują się odnaleźć, ale zawsze coś nie działa. Ona ma deficyty. On też. I w rezultacie wszystko się sypie, zanim się zaczyna.

I tak też wygląda rzeczywistość, bo według badań połowa respondentów uważa, że związki są dziś zbyt skomplikowane, by w ogóle próbować.

Pełna zgoda. To, co kiedyś było źródłem sensu, dziś jest źródłem lęku. Młodzi ludzie – generacja Z – nie rozumieją już „Pretty Woman”. Kiedy daję ten film do analizy z perspektywy psychologii ewolucyjnej, łapią się za głowy. Dla nich to absurd. Nie wiedzą, o co chodzi, dlaczego to ma być wzruszające. Widzą kobietę, która wybiera mężczyznę z zasobami – i tyle. Zero romantyzmu. Zero magii. Sama kalkulacja.

To co dziś dla młodych ludzi znaczy „być z kimś”? Czy ten związek ma jeszcze jakąkolwiek formę, ciężar znaczeniowy?

Coraz mniejszy. Kiedy pytam studentów – już rytualnie – kto jest w długoterminowym związku, muszę doprecyzować, że chodzi o relację trwającą dłużej niż trzy miesiące. A mimo to coraz mniej rąk się podnosi. To nie jest czas partnerstw. To czas unikania związków.

Miłość już nie prowadzi do par, a pary nie powstają z miłości. Więc co je dziś łączy? Strach przed samotnością, seks? A może resztki nadziei?

Czasem – przyjaźń. Bliskość oparta na wspólnym stylu życia. Na tych samych rytuałach. Na wspólnym Netfliksie, na pasji, która daje się dzielić. Znam pary, które jeżdżą razem na rekonstrukcje historyczne. Albo łączy je kuchnia roślinna. Czasem nigdy nie było między nimi namiętności. Czasem była, ale wygasła. A mimo to zostają razem, bo są do siebie przyzwyczajeni. W takim układzie „kocham cię” staje się raczej formułą obecności niż prawdziwym wyznaniem.

Czyli „kocham cię” to już tylko rytuał?

To fraza, która niesie ciężar zobowiązania. Jak klucz, który otwiera bramę do czegoś bardziej trwałego, a więc i bardziej wymagającego. A to, co trwałe, oznacza utratę wolności. Rezygnację z siebie. Coraz więcej ludzi się tego boi. Związki na odległość – coraz częściej właśnie tak wyglądają. Ona tu, on tam, ale „jesteśmy razem”. To relacje oparte na zracjonalizowanej umowie. Co wolno, czego nie wolno, jak często się widzimy, czego oczekujemy. Miłość kiedyś nie potrzebowała instrukcji. Dziś wszystko trzeba ustalić. A kiedy coś się ustala, to niektórzy mówią, że to już nie miłość, tylko kontrakt.

Przyszłość relacji to duet autonomii? Każdy we własnym pokoju, z własną kołdrą i – de facto – z osobnym życiem?

Dobrze to pani ujęła. Tak, właśnie do tego zmierzamy.

To strasznie smutne!

Dla tych, którzy pamiętają inny świat, to smutne. I wiem, że mówię rzeczy dramatyczne. Ale nie po to, żeby dobić. Tylko po to, żeby pokazać, że ziemia się trzęsie. A wielu ludzi jeszcze tego nie słyszy.

Ale przecież życie nie znosi próżni. Jeśli znika miłość, coś ją musi zastąpić. Ma pan jakieś przeczucie, co to będzie?

Na razie widzę raczej kalejdoskop – szereg układów, konfiguracji, eksperymentów. Nic trwałego. Tylko próby.

Naprawdę już nie ma romantyzmu czy tylko nikt nie ma odwagi go przeżyć?

Myślę, że to drugie. Nie brak romantyzmu, tylko brak odwagi. Bo kiedy się pojawi, potrafi rozmontować życie. Zmusić do rezygnacji z siebie, do ryzyka, do straty. A my bardzo nie lubimy tracić. Wolimy kontrolować. Ale miłość nie poddaje się zarządzaniu.

Zygmunt Bauman pisał o miłości płynnej...

Anthony Giddens – o miłości współbieżnej. Obaj przewidzieli, że związek przestanie być projektem na życie, a stanie się epizodem trwającym, dopóki daje przyjemność. Potem znika. Tak właśnie to dziś działa. Miłość trwa, dopóki nie zacznie boleć.

Świat się kończy!

Świat się nie kończy. Świat się zmienia.

Prof. dr hab. Tomasz Szlendak - Socjolog, dyrektor Interdyscyplinarnej Szkoły Doktorskiej Nauk Społecznych na Uniwersytecie Mikołaja Kopernika w Toruniu. Opublikował wiele książek, w tym doktorat o miłości i kryminał retro.

Tekst ukazał się w magazynie PANI nr 09/2025
Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również