Nie boi się trudnych tematów. Nie unika kontrowersji. Najpopularniejsza polska autorka kryminałów nie raz dostała po głowie za swój twardy charakter. Ale dziś Katarzyna Bonda jest spełniona. Również w miłości.
Spis treści
Artykuł pochodzi z miesięcznika Pani z października 2021 roku.
Kiedy przygotowuję się do rozmowy z Katarzyną Bondą, nurtuje mnie pytanie, czy nie powinna już przestać pisać książek. Dziwny pomysł? Wbrew pozorom bardzo uzasadniony. Kilkanaście lat temu Bonda rzuciła dziennikarstwo, bo uznała, że już się nie rozwija. Była cenioną reporterką, pracowała w najbardziej znanych tygodnikach opinii i w telewizji. Ale to jej nie wystarczało. Miała wrażenie, że teksty, które pisze, coraz mniej różnią się od siebie, a realizowanie krótkich materiałów telewizyjnych doprowadzało ją do szału, bo zamiast pogłębiać temat, trzeba było go spłycać. I kiedy dostała wypowiedzenie w TVP, z radości rzuciła się na szyję zwalniającemu ją szefowi. – Pomyślałam: „Teraz będę mogła w spokoju pisać książki” – tłumaczy.
Dziś, gdy spotykamy się z okazji wydania kolejnej części przygód psychologa śledczego Huberta Meyera, Katarzyna Bonda zdaje się mieć wszystko, do czego może dążyć pisarka. Od kilku lat nosi tytuł królowej polskiego kryminału, 16 krajów zakupiło prawa do jej książek, a pod koniec ubiegłego roku w TVN miał premierę serial „Żywioły Saszy – ogień” na podstawie jej bestsellerowych „Lampionów”. Czy będzie zatem szukać nowych wyzwań? – Ale ja dopiero zaczynam – oponuje Bonda. – Planuję napisać 43 książki! – dodaje. Dlaczego akurat tyle?
Chcę pożyć jeszcze mniej więcej 43 lata i w każdym roku zamierzam wydać minimum jedną książkę. Poza tym marzę o tym, by zobaczyć ekranizacje wszystkich moich serii powieściowych – także Huberta Meyera i Miłości. I teraz jest trudniej niż wtedy, gdy debiutowałam. Walczę o czytelnika, by o mnie nie zapomniał. Muszę się rozwijać, bo zniknę z rynku – mówi.
Konieczność rozwoju sprawia, że nie grozi jej nuda, której doznała w tygodnikach i w telewizji. A każda książka daje okazję zdobycia nowej wiedzy. – Nie do końca potrafię sobie wyobrazić pewne rzeczy, więc muszę iść w teren i włożyć palec jak niewierny Tomasz. Pisanie jest dla mnie tarczą – wszędzie mogę wejść i zadawać pytania – zaznacza.
– Kaśka chłonie wiedzę jak gąbka. Zawsze robi bardzo obszerną dokumentację dotyczącą wydarzeń, bohaterów i miejsc – chwali pisarkę Robert Duchnowski, młodszy inspektor policji w stanie spoczynku (i pierwowzór postaci Ducha z serii o Saszy Załuskiej), który konsultował większość jej powieści. – W pierwszych książkach, które dawała mi do sprawdzenia, wyłapywałem błędy merytoryczne – miała np. tendencję, by dawać stopnie wysokich oficerów na stanowiskach typowo wykonawczych, źle opisała sposób zabezpieczania śladów na śniegu w „Pochłaniaczu”, co zresztą nie było jej winą, bo została wkręcona przez moich kolegów po fachu – śmieje się policjant i dodaje: – Teraz jest już tak wyszkolona, że praktycznie nie muszę interweniować.
Choć nie jest już dziennikarką, nadal potrafi wygrzebać temat nikomu nieznany i wywołujący wielkie emocje. Tak było z „Okularnikiem”, powieścią z serii o Saszy Załuskiej, w której Bonda napisała o kapitanie Romualdzie Rajsie, pseudonim „Bury”, odpowiedzialnym za pogromy ludności prawosławnej na Podlasiu. Przez lata mieszkańcy tych terenów bali się mówić o zbrodni. I było wiadomo, że pisanie o niej narazi Katarzynę na oskarżenia o kalanie pamięci tzw. żołnierzy wyklętych, do których zaliczał się „Bury”.
– Mówiłem jej: „Zostaw to, jak ty się potem pokażesz w swojej Hajnówce?”. Kaśka rozumiała, w co się pakuje. Ona jest stamtąd, wie, że to społeczeństwo wcale nie jest zintegrowane, że katolicy niekoniecznie żyją w zgodzie z prawosławnymi. Wydając „Okularnika”, wykazała się odwagą, to już była prawdziwa hardość – twierdzi Duchnowski i nie przesadza.
Po premierze Bondę oskarżano o napisanie antypolskiej książki, musiała zabrać mamę z Hajnówki. Podczas pracy nad ostatnim kryminałem, „Klatką dla niewinnych”, zapuściła się w rejony mniej niebezpieczne, jednak znów nie obyło się bez ryzyka. Tłem dla zbrodni są praktyki sadomasochistyczne, które u jednych wywołują zgorszenie, a u innych salwy śmiechu. – Mnie też kiedyś bawiło, że pani w lateksie wali szpicrutą pana w obroży, który chodzi na czworakach. Ale to jest klisza, postanowiłam wejść w temat głębiej i zrozumieć tych ludzi – mówi Katarzyna.
– O tym, jak wielkie wywołują kontrowersje, przekonałam się, próbując opublikować post z warsztatów BDSM. Facebook chciał mnie zablokować. A z mojej perspektywy to się niczym nie różni od tego, że gdy piszę o pożarach, idę porozmawiać ze strażakiem i wkładam jego mundur, by lepiej zrozumieć specyfikę tego zawodu. Ludzie chętnie rozmawiają z pisarzami i nie inaczej było teraz. To była wspaniała przygoda. Spotykałam się z dominami, z uległymi, z ludźmi prowadzącymi tzw. seks wille. Największym zaskoczeniem było oglądanie notarialnie poświadczonego kontraktu z niewolnikiem.
Przygotowując się do pisania „Klatki dla niewinnych”, Katarzyna Bonda wybrała się też na warsztaty shibari, czyli sztuki wiązania partnera seksualnego, która wywodzi się z Japonii. – Myślałam: pójdę w tej swojej sukieneczce, a oni tam wszyscy będą w lateksie. Ale chciałam zgłębić przestrzeń mroku obecną w wielu z nas. Dałam się podwiesić i już wiem, jak to jest – czujesz ból, gdy liny wrzynają ci się w ciało, a potem przestajesz go czuć i wraz z unieruchomieniem ciała uwalniasz duszę, zostajesz sama ze sobą. To w pewien sposób podobne do medytacji – wspomina.
BDSM w książce to zasługa dr Sylwii Jędrzejewskiej, seksuolożki i przyjaciółki Katarzyny. – Miałam duży wpływ na wybór tematów w „Klatce dla niewinnych” – uśmiecha się dr Jędrzejewska. – Muszę podkreślić jednak, że Kasia z wielu rzeczy wokół siebie czerpie wenę twórczą. Możemy rozmawiać na dowolny temat, nagle dostrzegam charakterystyczny błysk w jej oku, a potem już tylko Bonda dodaje na głos: „Biorę to”.
Przyjaciele są dla niej inspiracją. – Prowadzi dom otwarty, choć nie dla każdego. Wpuszcza do niego wyłącznie pozytywne osoby. Z precyzją dobiera ludzi na przyjęcia, tak żeby środowiska zawodowe ciekawie mieszały się i uzupełniały – słyszę od dr Jędrzejewskiej. – Mamy zaprzyjaźnione grono kobietek, które nazywamy konstelacją bogiń – dodaje seksuolożka.
Katarzyna: – Bardzo wierzę w kobiecą siłę, uwielbiam babskie spotkania. Dziś rzeczywiście grono przyjaciół jest dla mnie ważne. Tak ważne, że w czasie pandemii spotykaliśmy się nielegalnie, po partyzancku. Stwierdziliśmy, że skoro i tak mamy umrzeć, spotkajmy się, zamiast siedzieć samotnie w strachu. Zresztą ja jestem rewolucjonistką. Gdy ktoś mi rozkazuje, najpierw myślę, czy to ma sens. I jeśli nie ma, kombinuję, jak zrobić powstanie. A w czasie lockdownu absurdów nie brakowało. Mandat, bo mój pies wszedł do parku? Coś tu chyba jest nie tak, prawda?
Nie zawsze życie towarzyskie miało dla niej dużą wartość.
Był taki moment, że zamknęłam się w sobie i nie budowałam więzi. Po rozstaniu z tatą mojej córki Niny musiałam przejść okres żałoby i nie potrzebowałam ludzi. Potem zaczęło mi to doskwierać. Pamiętam dokładnie tę chwilę. Moje dziecko wyjechało na kolonie i dotarło do mnie, że zostałam sama. Potem powoli zaczęli do mnie przychodzić różni ludzie i stworzyłam grono znajomych i przyjaciół.
Którzy, dodajmy, bardzo chwalą sobie znajomość z Bondą. – Pamiętam, jak Kasia urządziła mi urodziny – pierwsze po zawarciu znajomości. Tort, fajerwerki, szampan i zaskoczenie magią i wróżebną symboliką. Wtedy odkryłam, że umie stawiać runy. Podczas tego spotkania padł pomysł, aby organizować raz na kwartał tematyczne przyjęcia. Zaczęła od sylwestra. Każdy wcielał się w postać z książki lub filmu. Kasia była przebrana za swoją rudowłosą bohaterkę Saszę Załuską, a ja za… dziewczynę Bonda – wspomina dr Jędrzejewska. – To jest gospocha. U niej jest się zawsze dobrze zaopiekowanym. Tortellini, kawa, śniadanie… Dla mnie przebywanie z nią w jej mieszkaniu, przepięknym zresztą, to święto – zachwyca się Joanna Hussakowska, dobra znajoma Bondy, aktorka, obecnie prowadząca warsztaty terapii poprzez taniec i ruch 5Rytmów®. – Czy sukces ją zmienił? – pytam. – Nie. Ale też nie mogę powiedzieć, że Kaśka nie zmieniła się przez lata. Kiedy ją poznałam, przypominała mi mnie z czasów teatralnych. Bo na mnie wszyscy mówili, za przeproszeniem, pier*****e słoneczko. Kaśka też była taką pełną entuzjazmu szczeżują, niepoprawną optymistką. Potem bardzo dojrzała, także jako kobieta. Zrobiła się taka soczysta – opowiada Hussakowska i wspomina, jak się poznały.
– 18 lat temu urodziłam dziecko na przednim siedzeniu auta i Kasia pisała o tym reportaż. Przyjechała do Krakowa, potem robiła wywiad ze mną i z moim mężem Bogdanem (reżyser teatralny, dyrektor Teatru im. J. Słowackiego w Krakowie – przyp. red.). Od samego początku była dla mnie bardzo interesującą osobą. To, co ją wyróżniało, to umiejętność słuchania. Spotykałam wielu dziennikarzy, którzy zawsze chcieli usłyszeć coś, co im pasowało. A ona naprawdę słuchała.
Katarzyna Bonda uważa jednak, że nie jest łatwo się z nią przyjaźnić. – Kiedy piszę książkę, nie spotykam się z nikim, nie odbieram nawet żadnych wiadomości – oznajmia.
Teraz może sobie pozwolić na takie odłączenie się od świata, ale gdy zaczynała, pisanie wymagało niezłej ekwilibrystyki. Choćby „Zbrodnia niedoskonała” wydana w 2008 roku. – Napisałam ją, gdy byłam w „Newsweeku”. Wzięłam urlop i pojechałam do Katowic, do Bogdana Lacha, profilera. Moja córka Nina była wtedy niemowlęciem. Kiedy spała, pracowaliśmy. Kiedy się budziła, robiliśmy przerwę i bawiliśmy się z nią – wspomina.
Pierwsze książki pisałam nocą. Ale nie czułam zmęczenia, bo to kochałam.
Poznałam Katarzynę kilkanaście lat temu, gdy obie pracowałyśmy we „Wprost”. Dopiero teraz dowiaduję się od niej, że poszła tam tylko po to, by spłacić długi. Już wtedy pisanie książek było dla niej najważniejsze. – Niestety, mój ówczesny wydawca nie rozliczał się uczciwie. Przekonywał mnie, że „Polskie morderczynie”, „Zbrodnia niedoskonała” i „Sprawa Niny Frank” nie sprzedają się, co nie było prawdą. Aby przeżyć, zapożyczyłam się u rodziny – wspomina pisarka. Później przeszła do TVP i w tym czasie powstały „Tylko martwi nie kłamią” i „Florystka”.
Patrząc na jej determinację, można by pomyśleć, że zawsze chciała zostać powieściopisarką. Ale jako dziecko planowała karierę muzyczną. Od piątego roku życia do końca liceum z wielkim oddaniem ćwiczyła grę na pianinie. Zrezygnowała, gdy nauczycielka dała jej do zrozumienia, że warto zmienić zainteresowania. – Byłam dobra technicznie, ale nie lubiłam występować, o czym moja nauczycielka, prof. Halina Rowińska, dobrze wiedziała, bo była dla mnie jak druga matka – mówi Katarzyna.
Pomysł na edukację muzyczną zawdzięcza pierwszej matce. Opowiada o niej czule i z wielkim uznaniem. – Była bardzo popularna w Hajnówce, gdzie mieszkaliśmy, odkąd skończyłam cztery lata i dokąd zresztą trafiliśmy z powodu jej pracy – została kierownikiem laboratorium w największym zakładzie drzewnym w miasteczku. Gdy zachorowała na raka, zrezygnowała z tej posady i została bibliotekarką. Organizowała też różne wydarzenia w Hajnówce, była kaowcem. Niezwykle malowniczą postacią, której trudno było dorównać, co jak sądzę, każda córka usiłuje zrobić. Wykonałam wielką pracę, by tego dokonać – słyszę.
Malowniczość mamy Katarzyny wynikała także z tego, że nie bała się iść pod prąd. – Ona, kobieta po studiach, wyszła za mąż za wykwalifikowanego robotnika. To był mezalians. Do tego ojciec był od niej młodszy o osiem lat. W tamtych czasach wszyscy się tym ekscytowali. Jakby tego było mało, mama urodziła mnie, gdy miała 38 lat, a mojego brata w wieku 42 lat. Była najstarsza na porodówce. Kobiety w szpitalu wpatrywały się w mojego ojca, wyjątkowo przystojnego mężczyznę, i pytały siebie nawzajem: „Do kogo on przyszedł?”. A potem dodawały ze zdumieniem: „A, do tej starej”.
Urodziłam się w siódmym miesiącu, ważyłam 1,40 kg. Lekarze mówili o mnie: „Ona i tak umrze, bo matka taka stara, nie wyhoduje się to dziecko”. Ale ja przetrwałam, i to w dwóch zepsutych inkubatorach – opowiada Katarzyna.
Dziś, jak zdradza dr Jędrzejewska, mówi o sobie „wojownik”. Najwyraźniej była nim już od urodzenia. Zresztą kiedy jako nastolatka usłyszała, że nie zostanie wybitną pianistką, nie załamała się, tylko wpadła we wściekłość. Wymyśliła wtedy nowy plan na siebie: dziennikarstwo. Kojarzyło jej się z wolnością (– Pracujesz, kiedy chcesz, piszesz, o czym chcesz, chodzisz, dokąd chcesz – tłumaczy). A wolność jest dla niej kluczowa.
Najbardziej boję się nie chorób czy biedy, ale tego, że nie będę mogła o sobie decydować – deklaruje.
Prawdziwą wolność dało jej jednak pisanie książek. Zastanawia mnie, jak to jest przejść od non fiction do powieści – w jaki sposób stworzyła postać Huberta Meyera, szorstkiego, niezwykle przenikliwego psychologa śledczego, a potem profilerki Saszy Załuskiej? – Nie wiem, jak wykreowałam Meyera, sam przyszedł. W Meyerze odbiły się wszystkie męskie postacie z mojej przeszłości, obdarzyłam go też pewnymi negatywnymi cechami, bo im więcej skaz, tym więcej do przepracowania, a zatem ciekawiej. Sasza wymagała odsłonięcia się. Jest podobna do mnie. Introwertyczna – Magda Boczarska narzekała, że ciężko było ją zagrać w serialu, bo ona jest wsobna. Ja wbrew pozorom też.
Sasza, podobnie jak jej twórczyni, jest samotną matką. Katarzyna uważa, że macierzyństwo zmieniło ją radykalnie. Zanim Nina pojawiła się na świecie, nie bała się niczego. Bez lęku pisała o mordercach, o porachunkach mafijnych.
Strach poczułam, gdy leciałam z półroczną Niną samolotem do Barcelony. Przestraszyłam się, że się rozbijemy. Chwilę później uspokoiłam się, myśląc, że Nina jest ze mną. Odpowiedzialność i lęk o dziecko zostają już na zawsze.
– Pisząc jeden z kryminałów, bała się wyjść nawet na chwilę z psem, zostawiając dziecko w domu. Myślała, czy na pewno zamknęła drzwi na dwa zamki. W świecie kryminalnym można przeniknąć strachem – mówi dr Jędrzejewska. Nina ma dziś 14 lat. – Nie jestem wzorową matką. Zdarzało mi się zapominać o wywiadówkach – przekonuje Bonda. Z tą samokrytyką raczej nie zgodziłyby się jej przyjaciółki. – Ona jest bardzo troskliwą mamą – zaznacza Joanna Hussakowska. – Ja nie wstawałam rano, gdy była nauka zdalna, i nie robiłam śniadania swojemu nastoletniemu synowi. Czasem tylko, gdy słyszałam, że nie był na lekcjach, szłam sprawdzić, co się dzieje. Kaśka budziła Ninę, pilnowała, by zjadła śniadanie. Katarzyna oponuje: – Ale śniadanie to podstawa. Nie trzęsę się jednak nad córką, nie chcę być osaczającym rodzicem. To akurat przyjaciółki potwierdzają. Joanna Hussakowska: – Nina jest traktowana po kumpelsku. Sama może o sobie decydować. Sylwia Jędrzejewska: – Ja też sama wychowuję córkę. Ninka jest młodsza, ale bardzo podobna do mojej Julii. Obydwie są delikatne, eteryczne, mądre. Obie rysują, nawet kreskę mają podobną. Nie narzucamy im nic, ale pomagamy. Nina wybrała to samo liceum co Julia. Kasia jest dowodem na to, jak doskonale można połączyć życie towarzyskie z macierzyństwem. Nie trzeba rezygnować z siebie. Ninka jest kochana przez nas, przyjaciół Kasi, i zawsze zapraszana do spędzania z nami czasu.
Do niedawna macierzyństwo i przyjaciele wystarczali Katarzynie. Związki miewała, ale dopiero teraz, jak twierdzi, znajduje przestrzeń na poważną relację. Kiedyś powiedziała o sobie: „Pisarka to nie jest wymarzona kandydatka na żonę. Sprawiam wiele problemów. Nie gotuję, nie sprzątam, jestem zarozumiała i ciągle mam pretensje. Kiedy piszę książkę, chodzę po domu w dresie i bez makijażu. Jak mi nie idzie, jestem wściekła – krzyczę, przeklinam i palę”. – To oczywiście była ironia, ale dziś myślę, że ponoszę winę za rozstania z moimi partnerami. Nie umiałam im się wtedy poświęcić – twierdzi. Jak przyznaje, z tatą Niny, którego tożsamość stara się chronić ze względu na córkę i niego samego, byli niedopasowani. – Ale Mariusz Czubaj i Remigiusz Mróz są autorami kryminałów, zatem rozumieli specyfikę twojego zawodu. Dlaczego nie wyszło? – dopytuję. – Oczywiście, oni rozumieli moją pracę i rozmowy o niej były fascynujące. Podobnie jak dyskusje o filozofii i moje próby zrozumienia ich modus operandi. Gdy jesteś z kimś, kto ma ten sam zawód, nie trzeba wyjaśniać różnych zakrętek, swojego fiksum dyrdum i obsesji. Ale poza pracą jest życie – mówi tajemniczo.
Do dziś wiele osób uważa, że kilkumiesięczny związek z Remigiuszem Mrozem był jedynie zagrywką medialną. Katarzyna się oburza. – Czy takie zachowanie wpisywałoby się w to, co ja mówię? Jestem totalnie uczciwa wobec siebie. Zakochaliśmy się w sobie, ale nasza relacja nie mogła przetrwać, bo jeden narcyz w domu wystarczy. Ani z Mrozem, ani z Czubajem nie mieszkała.
Nie wyobrażałam sobie zmuszać kogoś do ojcowania mojemu dziecku, a do tego, jak sądziłam, sprowadzałoby się wspólne mieszkanie. Zresztą musiałam pojąć, czego oczekuję od mężczyzny – zajęło mi to 40 lat. Długo nie chciałam związku, choć nie brakowało kandydatów, którzy chcieli mnie otoczyć opieką. Ale ja jej nie potrzebuję.
W to, że kandydatów nie brakowało, nie wątpię. Wystarczy mi rozmowa z konsultantem Katarzyny, Robertem Duchnowskim, by mieć próbkę tego, jak działa na mężczyzn. Pytam o pierwsze wrażenie, jakie na nim wywarła. – A jakie wrażenie może zrobić na czterdziestokilkuletnim mężczyźnie szczupła blondynka w sukience, atrakcyjna, wygadana? – ożywia się „Duch”. – Kiedy konsultowałem „Lampiony”, podejrzewano nas o romans – dodaje. – Wiem, Kasia zaprzeczyła – mówię. – I tym mnie zabiła – śmieje się Duchnowski. – Ubodła moje męskie ego. Przecież nieważne, co mówią, byle nazwiska nie przekręcili, prawda?
Podczas naszego długiego spotkania w mieszkaniu Katarzyny na warszawskiej Ochocie dowiaduję się, że jest w nowym związku. Nie chce jednak powiedzieć, z kim. – Ostatnie doświadczenia zniechęciły mnie do dzielenia się tym z mediami. Gdy cokolwiek idzie źle, trzeba się tłumaczyć przed całą Polską. Ale teraz jest cudownie. Gdy spotykasz odpowiednią osobę, wszystko, co masz, staje się nie przeszkodą, tylko zaletą. Inni chcieli mnie zmieniać, oczekiwali, że poświęcę dla nich pracę. A ja nie mogę tego zrobić, bo za dużo poświęciłam dla pracy – zaznacza. Jej nowy partner nie jest pisarzem. – Ma inne kompetencje i inny mózg. I to się sprawdza. Nie wiedziałam, że codzienność może być tak spokojna, taka uregulowana – słyszę. Żegnamy się, bo Katarzyna wraz z córką jadą do schroniska po nowego psa. Nina zaczyna naukę w liceum. – Wszystko idzie w dobrym kierunku – mówi Bonda. Niedługo zaskoczy nas kolejną powieścią. Pierwszą z 43, które jeszcze przed nią.