Portret

Ewa Skibińska: "Człowiek uzależniony to ktoś, kto szuka bodźców. Ja je miałam w alkoholu"

Ewa Skibińska: Człowiek uzależniony to ktoś, kto szuka bodźców. Ja je miałam w alkoholu
Ewa Skibińska
Fot. Agencja AKPA

Nie gra na pół gwizdka – to pewne. Na scenie daje się pochłonąć każdej roli. Poza sceną też nigdy nie wybierała łatwej drogi. „Chcę czuć wszystko”, mówi Ewa Skibińska. I czuje. Ale czy zawsze udaje jej się z tego wyjść cało?

Ewa Skibińska: aktorka w teatrze Krystiana Lupy

Jest aktorką Lupy. Od lat gra w każdym jego spektaklu. – Było ich osiem? Dziewięć?- zastanawia się. - Nie liczyłam. Każdy zostawił we mnie ślad. Każdy mnie kształtował. W teatrze Lupy nie ma nic łatwego. Ewa Skibińska mówi, że to doświadczenie „wysysające”. – Czasem człowiek myśli, że oto wyczerpał się jego życiowy zapas sił - opowiada. - Grasz do granic swoich możliwości, fizycznych i psychicznych sił.

– Nie znam innej aktorki, która tak dobrze rozumie, że prawdziwe aktorstwo nie polega na odgrywaniu, ale na byciu - mówi o Ewie reżyser Krystian Lupa. - Że scena nie znosi wygody. W świecie, gdzie wielu aktorów chroni się w wypracowanych środkach, w konwencjach, w bezpiecznych ramach, ona odrzuca kalkulację. Nie boi się ryzyka, także tego, że coś może nie wyjść, że może stanąć w miejscu, że może przegrać. Bo dla niej największą porażką byłoby nie próbować.

Wczorajszy spektakl, choć grany z pełnym zaangażowaniem, był trudny. Ewa mówi, że „nie udał się”. Dlaczego? – Nie było śmiechu, nie było odzewu. Graliśmy w próżni. Publiczność nie reagowała, energia zespołu zgasła - wyjaśnia.

Czy to wina aktorów? Ewa długo zastanawiała się nad tym pytaniem. – Teatr Krystiana Lupy jest teatrem ryzyka. Nie można po prostu odtwarzać. W teatrze sukces to zawsze ryzyko. To za każdym razem budowanie świata od zera.

Pewnie będzie musiało minąć kilka dni, zanim aktorka uzna, że gorszy spektakl to nie koniec świata. Ale na razie martwi się, że po dwóch świetnych wieczorach trzeci był ledwie taki sobie. – Ewa przeżywa każdą swoją rolę, każde przedstawienie. Jeśli spektakl nie wychodzi, jeśli czuje, że nie dała z siebie wszystkiego, traktuje to osobiście. Dla niej nieudany spektakl to oszustwo wobec widza - mówi Lupa. Ewa zwierza mi się, że całe dzisiejsze przedpołudnie nagrywała na dyktafon swoje myśli na temat nieudanego, jej zdaniem, występu. Przekaże je reżyserowi. Cieszy się, że jej opinia jest dla niego ważna. – Dużo piszemy do siebie – mówi Lupa. - O spektaklach, o procesie twórczym, o emocjach, które zostają po graniu. Czasem to długie maile, czasem krótkie wiadomości, znaki, że rozumiemy się nawet bez słów. I to jest coś rzadkiego.

Ewa Skibińska o potrzebie zapisywania myśli

Ewa pisze od liceum. Dzienniki, notatki, fragmenty myśli. – Piszę, bo muszę. Bo inaczej te myśli by przepadły - tłumaczy. To jej kotwica. – Nie wiem, czy kiedykolwiek odważę się zebrać to w całość - zastanawia się. Nie pisze regularnie, ale wie jedno: kiedyś te zapiski mogą stać się ścieżką. Pomogą jej zebrać życie w całość. – Czasami przynoszę zeszyt na próby i zapisuję w nim wszystko: myśli, emocje, zdania wypowiedziane w przestrzeni. Ryzykuję, bo jeśli zostawię go w sali prób, jeśli ktoś otworzy…

Kiedyś kolega dopisał jej na marginesie: „Przestań się obwiniać. Uspokój się. Jest dobrze”. Ewa pisze ręcznie piórem. Atrament ma wagę, nie da się go skasować jednym kliknięciem. – W Chinach kupiłam sobie sześć piór. Piękne, zdobione, każde inne. Kiedy trzymam je w dłoni, czuję, że zapisuję coś ważnego. Że nie jest to tylko ślad atramentu, ale ślad chwili – mówi i kontynuuje: – Mam we Wrocławiu mały sklepik z piórami i atramentami. Ze światem, który pachnie dawnym pisaniem, staranną kaligrafią, gładkim ślizganiem się stalówki po papierze.

Od sprzedawcy dowiedziała się, jak czule trzeba obchodzić się z piórem. Nie może mu być za zimno ani za ciepło. – Ale moje biurko stoi w słońcu. Nie mogę tam trzymać pióra, nie mogę zostawić atramentu. Boję się, że wyschnie, że straci swoją moc, że coś się z nim stanie. Więc codziennie przenoszę je w inne miejsce, jakby było czymś cennym, delikatnym, co trzeba chronić. Wystawiam twarz do światła i myślę, gdzie ukryć pióra przed słońcem - opowiada Ewa. - Może lubię pisać piórem, bo uspokaja mnie kaligrafia. Może to coś z dzieciństwa, coś, co mnie koi.

Była dyslektyczką w czasach, gdy nikt jeszcze nie znał tego słowa. Nauczyciele mówili: „zdolna, ale leniwa”. I tylko jedno robiła dobrze – pisała równo, starannie, z oddaniem. Kaligrafowała, bo to było coś, nad czym miała kontrolę. – Teraz mam cztery różne charaktery pisma - śmieje się. - Zmieniają się jak moje myśli.

Ewa Skibińska (2)
Ewa Skibińska
fot. Agencja AKPA

Ewa Skibińska wspomina matkę

Aktorka dorastała w cieniu kobiety silnej, która nigdy się nie skarżyła. Matka nie pozwalała sobie na słabości, nie rozklejała się. Ewa nie pamięta jej łez. Pamięta uśmiech, który czasami był tylko cieniem prawdziwej radości. To ona budziła ją do szkoły, szyła jej sukienki, układała włosy. W domu zawsze wszystko było na swoim miejscu, wszystko działało. Ale gdy Ewa dorosła, zaczęła rozumieć, jakim kosztem. Matka nigdy nie mówiła źle o ojcu. Nawet wtedy, gdy nie wracał na noc. Nawet wtedy, gdy było jasne, że ich małżeństwo to już tylko dekoracja.

„Miałaś dobrego ojca”, powiedziała kiedyś matka, a Ewa spojrzała na nią z niedowierzaniem. Dobrego? Może w teorii. Może w chwilach, które chciał jej dać. Może gdy recytował Wiecha na jej urodzinach, rozbawiając wszystkich do łez. Ale nie wtedy, gdy zostawiał ją samą. Nie wtedy, gdy szła do szkoły i nie wiedziała, czy znajdzie go w domu, czy nie. Matka długo go kochała. Po cichu, bez oczekiwań. A może tylko nie pozwalała sobie na bunt wobec nieustannie nieobecnego mężczyzny.

Ewa Skibińska: "Trudno być matką aktorką"

Miłość przyszła do Ewy wcześnie. Miała wtedy 15, może 16 lat. – To było piękne. Takie, jakie powinno być — wspomina. — Czułość, bliskość, intymność. Wtedy myślałam, że to na zawsze.

Siedem lat. Wspólne dojrzewanie, pierwsze sukcesy i rozczarowania, śmiech, kłótnie, ciche godziny, gdy każde uczyło się siebie na nowo. A potem nagle pojawił się ktoś inny. – Wystarczyło jedno spojrzenie. Siedem lat starszy. Idealny. Jak postać z ilustracji Jana Marcina Szancera, które pamiętam z dzieciństwa. Smukły, z długimi palcami, z oczami, które były niebieskie jak jeziora i tak samo pełne tajemnic – opowiada Ewa. – Tamten pierwszy chłopak odszedł w przeszłość. Po prostu. I zaczęła się inna historia. Urodziła się Helena. Trudno być matką aktorką. Dziś czuje żal do siebie: – Nie usypiałam jej, bo każdy wieczór spędzałam w teatrze. Żałuję jej wczesnego dzieciństwa. Urodziłam ją, gdy miałam 23 lata. Dyplom grałam z brzuchem, w kostiumie starannie maskującym zaokrąglony kształt. Byłam zbyt młoda, żeby pojąć, jak być matką i nie zatracić siebie. Ale wiem jedno – miałam szczęście, bo miałam mamę i dom, w którym Helena nigdy nie była sama.

Córka nie czuje braku, o którym opowiada Ewa. – Pamiętam, jak byłam dzieckiem, przychodziły do mnie koleżanki. Mama wtedy dostawała... głupawki. Robiła przedstawienia. Zakładała rajstopy na głowę i udawała królika. Dziś się z tego śmieję, ale wtedy się wstydziłam. Pamiętam jeszcze mamę, która malowała się przed wyjściem. To był rytuał. Siadała, pochylała się nad lusterkiem, pudrowała twarz. Obserwowałam ją z zachwytem. I jeszcze pamiętam stuk obcasów na schodach – znak, że mama wróciła z teatru. Czasem cichutko, czasem głośno, zawsze pięknie – wspomina Helena Mieszkowska i dodaje: – Mama nauczyła mnie, że świat nie gryzie. Że nie trzeba się go bać. Mówiła: „Zadawaj pytania, nigdy się nie wstydź”. Dała mi pewność siebie. A była mi potrzebna – byłam rudą dziewczynką. Wiadomo, dzieci potrafią być okrutne. Ale mnie to nie ruszało, bo przecież mama mówiła, że mam najpiękniejszy kolor włosów na świecie. Brała mnie do fryzjera i mówiła: „Poproszę taki kolor jak moja córka”. I nikt mi nigdy nie wmówił, że jestem brzydka. To dzięki niej gram w tenisa, jeżdżę na łyżwach, kocham sport. Ale najważniejsze, że nauczyła mnie mówić, co czuję. Nie udawać. Iść przez życie z uniesioną głową.

Ewa Skibińska o problemach z alkoholem

W pewnym momencie Ewa zrezygnowała z pracy. Dlaczego? – Partner, dom z ogrodem we Wrocławiu, maleńkie dziecko, wsparcie mamy… - zastanawia się. - To był mój wybór. A może wybór tamtej mnie, sprzed lat, tej, która wierzyła w miłość ponad wszystko. Byliśmy hipisami. Nie braliśmy ślubu, bo wierzyliśmy, że to miłość jest najważniejsza. A potem się skończyła. Bo ludzie się zmieniają. Poznałam go jako dwudziestolatka. On miał 27. Dziś mam ponad 50. Jakim cudem mielibyśmy być tymi samymi ludźmi? Może gdybyśmy spotkali się dzisiaj, nie wybralibyśmy siebie na towarzyszy dalszej drogi? Nie jesteśmy tymi, którzy postanowili walczyć o wieczność. I dobrze. Bo to był piękny czas. Lubię go. Nasz związek miał w sobie wszystko: miłość, szaleństwo, oddanie, ale i to, co go w końcu rozbiło.

Ludzie się zmieniają, ale to nie cała odpowiedź na pytanie: dlaczego się rozstali? – Bo przestałam pić - mówi Ewa. - Poszłam na terapię. A odwyk to nie tylko kwestia „przestać pić”. To proces przebudowywania siebie. Nagle okazało się, że muszę wypełnić pustkę. Bo człowiek uzależniony to nie tylko ktoś, kto pije. To ktoś, kto szuka bodźców. Ja je miałam w alkoholu. Potem zaczęłam je znajdować w pracy. A moja praca nie jest lekka. To nie farsy, po których wracasz do domu i śmiejesz się z samej siebie. To intensywne, emocjonalne historie. Rola po roli, scena po scenie.

Gdzie kończy się ambicja, a zaczyna uzależnienie? Ewa nie umie odpowiedzieć. – Piłam tak, jak piją wszyscy. Przez osiem lat - mówi. W którym momencie przyjemność zamieniła się w przymus? – To ta chwila, kiedy postanawiasz pić mniej, żeby uniknąć kaca, żeby nie przekraczać pewnej granicy, żeby móc wrócić do domu o własnych siłach. I nagle łapiesz się na tym, że zamiast dwóch kieliszków wina, sięgasz po trzecią tequilę. Pewnego dnia zaczęła się siebie bać. – Byłam wrakiem człowieka. Wrakiem aktorki.

 

Ewa Skibińska: "Kiedy sięgniesz dna, stajesz się kimś innym"

– Co straciłam? Co zyskałam? - zastanawia się. - Może nic. Może wszystko. Straty są oczywiste, ale zyski? Wszystko jest po coś, mówią. O ile coś z tym zrobisz. Jeśli nie, zostaje pustka. Być może miałam to zapisane w DNA – tyle słabości, by wpaść w nałóg, i tyle siły, by z niego wyjść. Więc jestem na zero. Plusy niwelują minusy, straty wyrównują zyski. Moje ciało ocalało, choć długo nie wiedziałam, co robię z mózgiem, z komórkami, z sobą samą. Każda kropla zostawia ślad. Dwa tygodnie – tyle według badań mózg pozostaje w zmienionym stanie. Nie chcę o tym myśleć. Wiem tylko, że kiedy sięgniesz dna, stajesz się kimś innym.

Jej dnem był wstyd przed córką, najważniejszą osobą na świecie. Matka Ewy nigdy nie pozwalała jej oglądać swoich słabości. Ona miała robić to samo. Miała być matką, która jest silna, która nie pokazuje swoich ciemnych stron. Ale Helena widziała więcej, niż powinna. To dla niej musiała się podnieść. Nie chciała być tą matką, którą dziecko musi dźwigać. Moment przełomu przyszedł na scenie. – Grałam w „Poczekalni” Krystiana Lupy. I nie pamiętałam oklasków. Nie pamiętałam, jak wróciłam do domu. To był sygnał. Ostateczny - opowiada. - Pomyślałam: „jestem nikim”.

Tego wieczoru podjęła decyzję. Kiedy powiedziała reżyserowi, że jest w terapii, uśmiechnął się tylko. Ale po zagranicznej premierze spektaklu zrobił coś, co zapamięta na całe życie. Zawsze po premierach jadali razem kolacje. Tego wieczoru Ewa siedziała blisko niego. Nie piła. Reżyser uciszył wszystkich gestem. „Trzeźwa Fallaci to najlepsza Fallaci, jaką widziałem”, powiedział. I to wystarczyło. To jedno zdanie. – Teraz gram naga. Bez osłony. Bez znieczulenia - mówi aktorka. - Każde potknięcie, każda wpadka jest realna. Nie można uciec w alkoholowy trans.

Ale kiedy spektakl jest udany, triumf jest czysty. Dziś Ewa nie szuka już nowych bodźców. – Noszę w sobie wszystko, co przeżyłam. I wiem, że kiedyś mi się to zwróci - mówi. – Wiem, że wybrałam siebie. I to był najlepszy wybór, jakiego mogłam dokonać - twierdzi. - 11 lat. Tyle minęło od mojego ostatniego kieliszka.

 
 
 
 
 
Wyświetl ten post na Instagramie
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

Post udostępniony przez Ewa Skibińska (@e_skibinska)

I dziewięć, odkąd jest sama. – Pierwsze dziewięć lat w moim życiu, kiedy jestem sama. Ani w związku, ani w relacji bez zobowiązań, ani w niczym, co można by nazwać choćby cieniem miłości. To dziwne uczucie. Dziś sztuka jest moim mężem — śmieje się. – Ewa ma w sobie odwagę. Odwagę, by mówić, co myśli. By być w świecie na własnych warunkach. By się nie ukrywać - mówi Jacek Poniedziałek. Grali razem w teatrze, a ostatnio w serialu „Udar”. - Nie ma dla niej tematów tabu. O rzeczach trudnych mówi otwarcie, szczerze. Także o swoim alkoholizmie, z którym wygrała. Nie wstydzi się tego, nie udaje, że to jej nie dotyczy. Po prostu przyjęła to jako część swojej historii – kolejną rolę, którą musiała odegrać, by dojść do tego, kim jest dzisiaj. W naszym środowisku uzależnienia nie są rzadkością. Wrażliwość, emocje na sprzedaż, codzienne zanurzanie się w cudzych historiach – to wszystko ma swoją cenę. Niektórzy nie wytrzymują, szukają ucieczki, zamazania granic. Ale Ewa jest silna. Przeszła przez to. I właśnie ta siła, ten brak udawania sprawia, że przy niej czuję się bezpiecznie.

Aktor podziwia jej niezależność, otwartość, ale i to, jak naturalnie porusza się w świecie, który jest jego światem. – Lubi gejów. Dobrze czuje się w ich towarzystwie, otacza się nimi, przyjaźni - mówi. - Nie ma w tym żadnej maniery, żadnej kokieterii, po prostu potrafi stworzyć przestrzeń, w której nikt nie musi się tłumaczyć z tego, kim jest. To taka trochę gejowska mama, jedna z tych kobiet, które mają w sobie coś, co sprawia, że my czujemy się przy nich bezpiecznie, akceptowani, na swoim miejscu. Jest otoczona ludźmi, dla każdego ma czas. Nie patrzy na wiek, nie dzieli ludzi na starszych i młodszych, ważnych i nieważnych. Dla niej liczy się człowiek, nie metryka. Może dlatego sama wydaje się nie mieć wieku. Jest ponad to. I może właśnie w tym tkwi jej siła. W tej mieszance odwagi, bezkompromisowości i wielkiej wrażliwości. W umiejętności przechodzenia przez życie bez udawania, bez kłamstw, bez fałszu. Przy niej można powiedzieć wszystko. Nie oceni, nie skomentuje złośliwie, nie wykorzysta przeciwko tobie. Po prostu wysłucha. Naprawdę interesuje ją, co masz do powiedzenia. I choć wiele rzeczy w życiu widziała, choć zna wszystkie odcienie ludzkich emocji, choć dotknęła rzeczy trudnych, ciemnych – nigdy nie stała się cyniczna. Ewa nie jest aktorką, którą się zapomina. Jest aktorką, która zostaje – podsumowuje Jacek Poniedziałek.

Ewa Skibińska 3
Ewa Skibińska
fot. Agencja AKPA

Ewa Skibińska układa sobie życie na nowo

Kilka lat temu zaczęła nowe życie w stolicy. – Wrocław był piękny, ale Warszawa była pierwsza - mówi Ewa. - Miasto mojej matki. Przyjeżdżałam tu z nią, gdy miała sprawy do załatwienia w ministerstwie. Mieszkałyśmy w Śródmieściu, spacerowałyśmy ulicami, w Fotoplastikonie oglądałam świat przez stare klisze. Każde miasto ma swój rytm, swój puls, swoje światła. A ja kocham zmiany. Jestem Wodnikiem. To część mnie. Przestawianie rzeczy, układanie życia na nowo, pakowanie się w myślach w pudełka, liczenie, ile mogłabym zabrać, gdybym musiała nagle wyjechać.

A gdybym mogła zabrać tylko jedną rzecz? – Zdjęcie. To jedno jedyne czarno-białe, analogowe, z pierwszej klasy - odpowiada. - Siedzę w ławce, w białym kołnierzyku, z twarzą, której już nie pamiętam, ale do której chciałabym mieć dostęp. To ja, sześciolatka. To Ewunia, z którą chętnie bym porozmawiała.

Warszawa stała się jej domem. Scena wciąż ją karmi, ale dziś Ewa umie już wyjść roli. Wraca do domu, układa skarpetki kolorami, zapisuje w dzienniku kolejne dni. Czeka, aż życie ją czymś zaskoczy. – Niech zaskoczy mnie miło – mówi.

Kim jest Ewa Skibińska?

Ewa Skibińska –(ur. 1963) aktorka o magnetycznej sile wyrazu, intensywna, niepokorna, nie do zaszufladkowania. Znana zarówno z ról teatralnych, jak i filmowych czy telewizyjnych. Przez lata związana z Teatrem Polskim we Wrocławiu, od 2017 roku w zespole Teatru Powszechnego w Warszawie. Stworzyła wiele wybitnych kreacji w spektaklach Krystiana Lupy. Uznanie krytyki zdobyła rolą Oli Watowej we „Wszystko, co najważniejsze...” w reżyserii Roberta Glińskiego (1992). Największą popularność przyniosła jej postać Elżbiety Walickiej w serialu „Na dobre i na złe” (1999–2002).

 

Tekst ukazał się w magazynie PANI nr 07/2025
Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również