Anna Dymna ma zasadę: nie mówi o kłopotach. Nauczyła się tego od podopiecznych, mocno doświadczonych przez los. „Skoro oni umieją widzieć jasną stronę życia, mnie też nie wypada narzekać” – mówi Anna Dymna. Jakie są jej sposoby na wychodzenie z czarnej dziury i uśmiechanie się do życia mimo wszystko?
Spis treści
Słyszałam, że pani umie uśmiechać się do życia, nawet gdy ono się do pani nie uśmiecha.
Anna Dymna: Nie wiem, od kiedy, ale zauważyłam, że mam taką dziwną cechę. Często słyszałam: „Wszystko się wali, a ta głupia się uśmiecha”. Nawet lekarze zwrócili na to uwagę przed laty, gdy po wypadku samochodowym leżałam na Węgrzech w szpitalu. Miałam odmę, nie mogłam oddychać, jakieś rury ze mnie wychodziły, co chwila traciłam przytomność. Ale kiedy się na chwilę wybudzałam, podobno byłam szczęśliwa, uśmiechnięta. Tłumacz mi zdradził, że go wypytywali: „Co to za wariatka z Polski?! Umiera, a tak się cieszy!”. Może uśmiechanie się do życia to u mnie jakiś nieświadomy odruch?
Wrodzony czy nabyty?
Sporo zawdzięczam rodzicom, na pewno. Jako dziecko miałam gronkowca złocistego, przez lata chorowałam, ciągle coś mi dolegało. Ale że w domu obowiązywała zasada: kiedy dziecko jest chore, wokół musi być uśmiech, bo wtedy szybciej zdrowieje – pamiętam, że mama i tata wciąż się uśmiechali. A dziś wiem, że nie było im łatwo. Ojciec antykomunista, ciągle miał kłopoty, brakowało pieniędzy, czasem i do jedzenia nie było zbyt wiele, a mimo to rodzice powtarzali: „Damy radę”. I na tym zdaniu wyrosłam. Odporność na komplikacje zahartowało we mnie i to, że w domu nikt nie mówił: „Ja chcę”. Było oczywiste, że jak czegoś chcesz, musisz się o to postarać. Do dziś pomaga mi to dawać sobie radę, nawet w karkołomnych okolicznościach, takich jak teraz. Widzę, jak wszystkim ciężko. Sama nie gram od roku, a mój zawód ma największy sens, gdy widzom patrzy się w oczy. Wykonuje się go zwykle wśród ludzi dla ludzi. Zagrałam jedno przedstawienie on line bez widzów, tzw. streaming. Myślałam, że umrę. Marzyłam, żeby na tej widowni usiadł ktokolwiek, choćby ktoś, kogo nie lubię, ale żeby był - żywy człowiek!
Olga Tokarczuk powiedziała, że może ten trudny czas jest po to, żebyśmy sobie przypomnieli o czymś ważnym, o czym zapomnieliśmy...
...no może właśnie o tym, że jesteśmy zwierzętami stadnymi? Jaką wartością jest drugi ktoś – jakikolwiek by był. I że powinniśmy się bardziej zauważać, wspierać, nie tylko oceniać i rywalizować? Mnie wciąż zadziwia, ile człowiek człowiekowi może dać samym uśmiechem. Zaobserwowałam fenomen: budzę się rano, pada, spieszę się zła na siebie, że za późno wstałam i pewnie się spóźnię, a jeszcze ochlapał mnie samochód – no, wszystko nie tak! A nagle mija mnie jakiś nie wiadomo kto i mówi z uśmiechem: „Dzień dobry!”, bo mnie poznał albo z kimś pomylił. I wszystko się zmienia! W jednej chwili zaczynam myśleć: O, jest jeszcze szansa, że zdążę! Ochlapany płaszcz? Odczyści się. W takich momentach dociera do mnie, jaka moc tkwi w kontakcie z człowiekiem, w jednym uśmiechu. Kiedy się o tym pamięta, zaczyna się częściej uśmiechać i sprawdzać, jak to działa. Teraz jest to szczególnie ważne. Herbert, w opowiadaniu „Kiedy świat staje… ”, pisał: „Zdarza się to bardzo rzadko, zaskrzypi oś ziemska i staje. I wtedy wszystko staje”. Myślę, że dziś tego właśnie doświadczamy. Nasz stary, znany świat się zatrzymał. Jaki będzie, gdy znów ruszy? Zależy od nas. Też czuję, że ten szczególny czas jest po coś. Może i po to, żeby na nowo nauczyć się uśmiechać? Nie tylko do siebie, ale i do drobnych zdarzeń. Bo one mogą mieć znaczenie. O tym zapomnieliśmy.
Pani do czego się dziś uśmiechnęła?
Do przebiśniegów w ogrodzie, do Krzysia ozdrowieńca, do moich dwóch kotów. Wszystkim uśmiech potrzebny. Są wprawdzie chwile, w których trudno się uśmiechać i, jak wszyscy, mam dosyć tego zawieszenia, napięcia, strachu o bliskich. Ze smutkiem myślę o moich studentach, z którymi od roku mam kontakt tylko online. Czuję czasem rozpacz, ogromne emocje, choć staram się nimi nie epatować. Ale nawet, gdy mam łzy w oczach, a przyjdą do mnie moje koty; jeden pomruczy, drugi jakiegoś fiflaka zrobi – przypominam sobie, że w życiu zawsze jest się czym ucieszyć. Dla kogoś to może być nieistotne, a mnie pomaga nie wpaść w czarną dziurę. Miałam teraz więcej czasu, by patrzeć, jakie cuda są wokół nas. Często patrzyłam w niebo. Nigdy nie widziałam tak pięknych zjawisk nad głową. Robiłam im zdjęcia. Jak mi smutno, to je przeglądam i już mi lepiej.
Jan Englert twierdzi, że Anna Dymna ma w sobie nieprawdopodobną siłę. Co poza cieszeniem się małymi radościami ją w pani buduje?
Mam zasadę, że unikam mówienia o kłopotach. Nawet jak je mam. Próbuję zaczarować rzeczywistość. Nieraz skutecznie. Przed laty, po serii nieszczęść, które mnie spotkały, słynny krakowski psychiatra zapytał: „Pani Aniu, kiedy pani w końcu do nas przyjdzie?”. A dlaczego mam przyjść? - zdziwiłam się. „No, jak to?! Mieszkanie się pani spaliło, mąż umarł, miała pani wypadek – tragedia jedna po drugiej. Nikt tego sam nie udźwignie.” Odpowiedziałam mu: „Ale żyję. Mam dwie ręce, chodzę. Wystarczy.” To przekonanie, że życie jest dobre, takie jakie jest – wzięłam sobie od mamy. Pokazywała mi to całą sobą każdego dnia. Jak zobaczyła ubłoconego robaka, nie mówiła: „Ale wstrętny, uświniony”, tylko: „Popatrz, jaki ładny robaczek idzie, ciekawe, czym się tak wybrudził”. Zamiast ocen – zaciekawienie, fascynacja. Nieznanym, różnorodnym. Jak człowiek idzie przez życie z takim nastawieniem, nie hoduje żółci ani pretensji do świata. Po latach tak samo zachwycałam się robalami z synem. Chodziliśmy po polach, lasach, w plecaku mieliśmy przewodniki o przyrodzie, on pytał: „Mamunia, a to co?”. Szukaliśmy odpowiedzi w tych przewodnikach, a mnie rosło serce. Wierzę, że taka prosta umiejętność zachwycania się tym, co wokół, daje człowiekowi i siłę, i mądrość. Bo jak umiesz zachwycić się różnorodnością świata, nie będziesz łatwo potępiać. Nie powiesz: „Obrzydliwy szczur”, bo szczur, jak każde stworzenie, będzie dla ciebie ciekawy. I na ludzi też będziesz patrzeć z szacunkiem dla ich odmienności. Bez zawiści, niechęci.
Trudno iść za tą wskazówką, gdy spotykamy się z chamstwem, programową nieżyczliwością. Są ludzie, którzy i świętego doprowadziliby do furii.
Pewnie, że czasem mam ochotę odpowiedzieć złością na złość. Pokazać zęby, bo takiej świętej cierpliwości do trudnych ludzi jak moja mama nie mam. Na szczęście! Ale się nauczyłam, że czasem warto zareagować przekornie. Dziś staram się uśmiechnąć i do takich, którym miałabym ochotę dokopać. Nie chodzi o fałsz, sztuczność. Po prostu doświadczyłam tego, że taki uśmiech potrafi coś zmienić. Raz nerwowy kierowca wymusił na mnie pierwszeństwo i jeszcze zbluzgał mnie od najgorszych. Takie bezczelne chamstwo, że było aż śmieszne. Obok niego siedziała mała dziewczynka. Odruchowo chciałam mu wygarnąć, ale się powstrzymałam. Zajechałam mu drogę, zatrzymałam się, odkręciłam szybkę, opanowałam złość i powiedziałam: „Widzę, że jest pan silnym, zdecydowanym mężczyzną. I pewnie też wspaniałym ojcem tej ślicznej córeczki. Chcę, żeby pan wiedział, że jest mi przykro, bo samym faktem, że tu dzisiaj jadę tak pana zdenerwowałam, no i córka zobaczyła, jak pan traci panowanie nad sobą.” Spurpurowiał, nie odezwał się, odjechał. Zapomniałam o sprawie. A kilka tygodni później dostałam list – musiał mnie rozpoznać i gdzieś zdobył mój adres. Zaczynał się od: „To ja jestem tym kierowcą, który tak panią zbluzgał na mostku...”. A kończył się na: „Bardzo mi przykro, przepraszam”. Podobne sytuacje zdarzały mi się parokrotnie, dlatego lubię myśleć, że ludzie w gruncie rzeczy chcą być dobrzy, tylko nie zawsze im to wychodzi. Przerasta ich presja, lęk albo pokutują w nich złe wzorce. Jak się im stworzy szansę, żeby mogli być dobrzy, to wielu chce z niej skorzystać.
Czasem nie chodzi o to, że kogoś poniosą nerwy, tylko o wykalkulowany atak. Panią nieraz spotykał hejt, który miał oczernić, zranić. Miłością w agresora? Dla mnie to już nadmiar wspaniałomyślności. Nie umiałabym...
Jeśli chodzi o hejt, to też nie przesadzałabym z miłością. Podłość najlepiej ignorować. Tego mnie uczył Dymny, jak byłam jeszcze młodziutka. Tłumaczył: „Ania, jakby ci się kiedyś zdarzyło być znaną osobą, to usłyszysz o sobie niestworzone rzeczy, straszne, głupie. Pamiętaj, nigdy nie dementuj! Nie poświęcaj temu uwagi. Uśmiechaj się i mów: „Naprawdę?! Nie wiedziałam”. A potem idź spokojnie swoją drogą, rób swoje, jeśli nie masz czegoś na sumieniu. Dopiero, jak masz, zastanów się nad tym, co mówią”. Trzymam się tego i jestem Wiesiowi wdzięczna za te słowa. A mówił to przecież w czasach, gdy nie było internetu. Hejtowi w sieci nie poświęcam uwagi, ale jak spotyka mnie twarzą w twarz – trudniej o obojętność. Co ja czasem usłyszę na ulicy! 90 procent tych komunikatów to miłe, cudowne rzeczy, ale te 10 mogłoby zabić. „Ależ pani wstrętna się zrobiła!” – rzuca nagle przechodzień w moją stronę z nienawiścią. Kiedyś mnie to raniło, przeżywałam. Dziś więcej rozumiem i myślę sobie, że on w ten sposób chce zabić upływający czas, bo sam się go boi.
Wyświetl ten post na Instagramie
Wzrusza pani ramionami i idzie dalej?
Wzruszam albo mówię ze spokojem: „Panie, spotkajmy się za 40 lat, zobaczymy jak pan będzie wyglądał”. A potem sobie myślę: „Dymna, jak za czterdzieści? Będziesz miała sto dziesięć!”. Czasem obelgi są siarczyste: „K…, co żeś w nocy robiła, że tak wyglądasz! Wczoraj żem cię widział w filmie, taka ładna byłaś, a dziś co?!”. Ktoś dzień wcześniej widzi mnie w telewizji w „Janosiku”, bo wciąż go powtarzają, to potem ma niezgodę, że w ciągu nocy postarzałam się o 50 lat. Ale już mam do tego dystans. Mądrzy ludzie mnie go uczyli - Kazio Kutz najbardziej chyba, ale i Jurek Jarocki, Konrad Swinarski, Andrzej Wajda. Piotr Skrzynecki mówił: „Ania, nie daj się wsadzić w żadne gówno, błoto. Omijaj. Jesteś od chodzenia po pachnących łąkach. Omijaj”. W „Piwnicy pod Baranami”, nie tylko od niego, uczyłam się wolności, tego, że trzeba widzieć swoje światło i za nim iść. Warto się spalać w walce o coś, co ma dla ciebie znaczenie, a nie w taplaniu się w błocie. Przypominam to sobie, gdy doświadczam hejtu. Łatwiej mi wtedy błoto omijać. Czasem słyszę zarzut: „A bo ty tak wszystko odpuszczasz”. Nic nie odpuszczam, tylko wiem, że więcej zyskuję, nie kopiąc się z koniem.
Pani często podkreśla, że źródłem siły są dla pani spotkania z ludźmi, nie tylko wybitnymi, znanymi.
Od 19 lat prowadzę program „Spotkajmy się”, gdzie rozmawiam z osobami ciężko doświadczonymi. Wielu cierpi na rzadkie choroby. Czasem wiedzą, że zostało im mało czasu. A nigdzie nie widziałam tylu radosnych, optymistycznych ludzi jak wśród nich. Pamiętam program o starości z wiekową panią profesor geologii. Wiedziała, że zostało jej niewiele czasu, a była niewiarygodnie pogodna. Gdy zapytałam, co pozwala jej tak się czuć mimo starości i dolegliwości, powiedziała: „Całe życie zbierałam skarby; każda podróż, spotkanie, zwycięstwo - małe czy duże to był kolejny skarb. I teraz, u kresu, po nie sięgam. Wracam w myślach do tamtych miejsc, zdarzeń i znów czuję tamto szczęście. Nawet nie muszę zamykać oczu, bo już prawie nie widzę...”. Piękne słowa! Inna historia: dziewczyna przed przeszczepieniem nerek opowiedziała mi o swoim marzeniu: żeby móc duszkiem wypić szklankę wody, a potem się tak zwyczajnie wysiusiać. Wtedy się dowiedziałam, że ludzie z chorymi nerkami muszą liczyć każdą kroplę wypitego płynu i marzą, by je normalnie wydalić. Dzięki tej dziewczynie zrozumiałam, że za taką prostą, banalną - według nas, zdrowych – rzecz, można być wdzięcznym. Gdy sobie przypomnę, że ta szklanka wody, którą często wypijam machinalnie, to czyjeś największe marzenie, już inaczej ją piję i jeszcze bardziej mi smakuje.
Odkryła pani, co sprawia, że czasem ci, którzy mają całkiem sporo – zdrowia, bogactwa, możliwości – bywają malkontentami? A chwalić życie potrafią tacy, którzy obiektywnie mają pod górkę?
Znam wiele ludzkich losów i są one potwierdzeniem słów wielu filozofów, że największym cierpieniem człowieka jest samotność. Gdy obok jest ktoś, gdy kochają i są kochani, nawet najgorsze cierpienie i kalectwo nie zabiera im szczęścia. Dla mnie to kolejny dowód, że człowiekowi najbardziej jest potrzebny drugi człowiek – nie sukces, bogactwa, czy inna pozycja z listy rzeczy, za którymi tak gonimy. Mam w Hamburgu przyjaciela chorego na stwardnienie boczne zanikowe. Piotr był śpiewakiem operowym. Wciąż ma niebywale sprawny, precyzyjny mózg, inteligencję, fantazję, poczucie humoru, ale z powodu uszkodzenia genu ruchu, leży już tylko nieruchomo, podłączony do maszyn podtrzymujących życie. Kiedy jeszcze ruszał powiekami i oczami, dzięki specjalnemu programowi komputerowemu, pisał tą powieką blog. I żartował w nim z tego, jak się żyje z jego chorobą. Dostawałam też od niego e-maile. Piękne. Dodawały mi energii, chęci do życia. Pisał, jaki czuje się szczęśliwy, że wciąż może widzieć żonę, która chodzi po mieszkaniu i czuć, jak pies liże go po ręce. Niewiele więcej już mógł.
Głupio się robi, jak sobie uświadomimy, na co my, zdrowi, potrafimy narzekać, czym się przejmować...
Od takich ludzi jak Piotr nauczyłam się i tego, że jesteśmy szczęśliwi, tylko o tym nie pamiętamy. Dla mnie tacy ludzie to prawdziwi mistrzowie w sztuce uśmiechania się do życia mimo wszystko. Uzmysławiają mi, że inaczej nie wypada.
Ryzykownie powiedzieć o kimś takim „szczęśliwy człowiek”.
Wcale nie. Nauczyłam się od takich osób, że być szczęśliwym to najważniejszy obowiązek człowieka. On wymaga wysiłku, pracy nad sobą, czasem zmiany nastawienia, wyremontowania się w środku. Ale warto o to zawalczyć, bo jak jesteś szczęśliwy, to... wszystko się może zdarzyć. Nie tylko sobie, ale i innym pomożesz. Dodałabym jednak, że raczej nie będziesz szczęśliwy, jeśli nie zrobisz czegoś dla innych. Bo pomaganie z poczuciem szczęścia jest mocno zapętlone. Ale tego się nie da wytłumaczyć, każdy powinien na sobie sprawdzić.
U chorych i niepełnosprawnych ludzi, z którymi rozmawia pani w programie, często pojawia się temat pasji. Wielu powtarza, że dzięki niej wciąż żyją.
To jest następna ścieżka dostępu do siły, radości życia. Być może najważniejsza, bo osiągalna dla wszystkich i, jak widać, w każdej sytuacji życiowej. Warto znaleźć coś, w co możesz wejść i zapomnieć o reszcie świata. Ja mam teatr. Gdy wchodzę na scenę, zapominam, że boli noga, kręgosłup, że w nocy płakałam, że się czegoś obawiam. Dla mnie scena to najlepszy gabinet psychoterapeutyczny. Każdy może znaleźć własną. Moją pasją jest też fundacja, spotkania z naszymi podopiecznymi. Oni nie znają rutyny, nie myślą schematycznie i uczą mnie, że drobny życzliwy gest, który wychodzi ze znanych ram, też może być źródłem radości. Czasem robię takie gesty. Pamiętam, jak raz po premierze niosłam kwiaty. Wiedziałam, że następnego dnia wyjeżdżam na plan filmowy, nie chciałam, żeby uschły w pustym domu. I wymyśliłam, że je po drodze z teatru porozdaję. Idzie staruszka, pomyślałam: ciekawe, kiedy ostatni raz dostała kwiaty? I mówię: „Przepraszam, mam do pani taką sprawę, przyjmie pani ten bukiet?” Przyjęła i tak się wzruszyła, że usiadła na ławce na Plantach i płakała. Potem szedł pan, zmartwiony jakiś. Też dostał bukiet i natychmiast się uśmiechnął, zaskoczony. I tak idąc z teatru przez Rynek i Planty, rozdawałam te kwiaty. Ostatni bukiet dostała pani Jadzia, sąsiadka. Wszyscy tak pięknie reagowali, że doszłam do domu, jak na skrzydłach.
Wyświetl ten post na Instagramie
Może zapomnieliśmy i o tym, jak bardzo bezinteresowność potrafi uszczęśliwiać?
A pracując w fundacji, obserwuję to od lat. Czasem ktoś coś dla nas robi z nastawieniem, że powinien spłacić dług, bo sam dostał skądś wsparcie w trudnej chwili. I nagle, po jednorazowej akcji, dostaje takiej energii, że się wkręca w pomaganie i zostaje z nami, choć nie planował. Znam też młodych ludzi, dzieciaki, które już pomagają innym. Czasem specjalnie prowokuję takich nastolatków, co to prowadzą stronę internetową jakiemuś domowi pomocy społecznej czy przytułkowi: „Mógłbyś to robić za pieniądze, dżinsy byś sobie nowe kupił. Czemu robisz za nic?”. I zachwyca mnie ich oburzenie: „Jak to czemu?! Oni tego potrzebują, a nie mają pieniędzy. A jak im pomagam, to się cieszą.” Jeden w ogóle mnie opieprzył okropnie, że „jakieś głupie pytania zadaję”. Strasznie wtedy się ucieszyłam, że rosną nam tacy fajni ludzie. Ja te dzieciaki rozumiem, bo dla mnie moja fundacja to też jest źródło szczęścia, kolejna pasja. Wiem, że do końca życia będę w niej wolontariuszką.
Są jakieś słowa, które pani pomagają żyć?
Czasem to jest głos mamy, która wierzyła, że na dnie każdego człowieka, choćby był potworem, gdzieś jakieś światełka jednak migają. Wielu się skrzywi, że to naiwne, ale ja myślę, że ona widziała coś prawdziwego, co widzi niewielu. A studentom powtarzam to, co i mnie pomaga: nie staraj się być inny niż jesteś, zobacz, co masz w środku i rozwijaj to. Z nikim się nie porównuj. Nie zajmuj się tym, żeby być do kogoś podobnym, czy żeby mieć to, co ktoś ma. A niechże sobie ma. Jakbym się porównywała do tych, co mają dom z basenem, to musiałabym znienawidzić świat, bo nie mam basenu. Wolę zabawić się w szczęście.
A jak się pani zabawia w szczęście?
Wymyśliłam to sobie niedawno. Zabawa polega na tym, że - powiedzmy przez tydzień - wmawiam sobie: „Jestem szczęśliwa i choćby nie wiem, co się działo, będę się cieszyć”. To bywa ciężkie, bo czasami chce się wyć albo komuś przyłożyć. Ale gra w szczęście zobowiązuje, więc odpuszczam i używam wszelkich sposobów, żeby i w niemiłych momentach dopatrzyć się dobrej strony. Znowu ktoś powie, że to naiwne, a ja odkrywam, że... bywa też skuteczne, skoro choć trochę lepiej się czuję.
Mam wrażenie, że pani jak baron Munchaussen, sama siebie umie wyciągnąć za włosy z bagna, razem z koniem.
Bo z czarnej dziury czasem po prostu trzeba wyjść, otrzepać się, walnąć się w pysk, kopnąć w tyłek, przywołać to szczęście i ono się jakoś odnajduje. Przynajmniej dajemy sobie wtedy szansę, żeby się odnalazło.
Fundację „Mimo wszystko” prowadzoną przez Annę Dymną można wesprzeć wpłatą na konto numer 25 1090 1665 0000 0001 0838 1162