Skąd ten jej uśmiech? Z czystej radości życia. Nieraz na przekór losowi. Miała biedne dzieciństwo, ojciec zginął podczas wojny, mama umarła, gdy Irena była nastolatką. Jak nie zwątpić, gdy ma się taki bagaż? Irena Santor zaczęła śpiewać. Najpierw w „Mazowszu” u mistrza Sygietyńskiego, potem już jako gwiazda, w wielkich salach. Przyznaje, akceptacja publiczności łechce próżność. A jej dała też siłę, by pokonać chorobę. Przypominamy wywiad z Ireną Santor z 2018 roku.
Spis treści
Starość może być radosna? A mówi się, że się Panu Bogu nie udała.
Irena Santor: Moja, mimo chorób, wyszła całkiem nieźle. Jak napisał Wojtek Młynarski: „Bo ja wśród barwnych różności/ W życiu jak w sklepie za szybą/ Umiem nie wybrać starości/ A przecież starość to wybór”. Ludzie, którzy chcą być starzy, są starzy nawet w wieku lat 30. A ci, którzy nie chcą, choć mają więcej lat, wciąż czują się młodzi.
Nawet gdy rano wstają z łóżka, a tu strzyka w kościach? Nie myśli pani wtedy „O, starość przyszła”?
Nie. Gdy coś boli z rana, przeciągam się jak kot, w każdą stronę. I wstaję, mimo że mam swoje lata. A może właśnie dlatego. Doświadczyłam złego, dobrego, radosnego, smutnego – to mój bagaż. Ale umiem z bagażu wyrzucić smutek, żal. To pomaga.
I nie wracają złe wspomnienia?
Wracają. I przychodzi chandra. Dawniej kiepsko sobie z nią radziłam, ale teraz wymyślili pigułeczki. W momencie smutku bezgranicznego, kiedy nie potrafię go ogarnąć, połykam pigułkę na szczęście.
Żeby żadnego dnia nie zmarnować?
Ależ marnuję czasem dzień, świadomie nic nie robię. Patrzę, jak pięknie jest w ogrodzie. Wczoraj padał w nocy deszcz. A dzisiaj wstałam, patrzę, a kwiaty na rabatach stoją wyprężone, wyciągając główki do słońca. Po burzy przychodzi słońce.
Pani zauważa kwiaty pnące się do słońca?
Kiedy byłam młoda, nie zauważałam. Wciąż gdzieś pędziłam. Teraz chcę czerpać radość z małych rzeczy. Życie nieraz zdzieliło mnie rózgą po łbie, ale we mnie jest coś takiego jak w tych kwiatach po burzy. Wie pani, przypomniało mi się teraz moje dzieciństwo, jak biegałam po łąkach i śpiewałam. Gubiłam się w łanach pszenicy. Przerastały mnie o głowę i w końcu traciłam orientację. Darłam się wniebogłosy, żeby ktoś mnie znalazł. Ale następnego dnia znów nie mogłam się oprzeć tym polom, bo w łanach pszenicy rosły maki i chabry. Pamiętam ich zapach.
Wyświetl ten post na Instagramie
Podobno nie da się zapomnieć zapachów i smaków dzieciństwa.
IS: Nie da się. Pochodzę z Papowa Biskupiego, koło Chełmży. To na pograniczu Kujaw i Pomorza. Tam się jadało smacznie, choć prosto. Pamiętam zapach i smak zalewajki. Wie pani co to? Najprostsza zupa świata: woda, kartofle, trochę czosnku i rozbełtane zsiadłe mleko, ale takie, na którym zostało trochę śmietanki. Był też chleb chrupiący i pachnący. Czasem jadłam sam chleb, bo biednie było u nas. A jak mama posmarowała świeżutkim smalczykiem, a potem posypała cukrem, to dopiero była uczta! Moje dzieciństwo przypadło na czasy wojny, bieda aż piszczała. Ale u wszystkich. Sąsiadka miała kozę i ta koza mnie „wykarmiła”. Do dziś nie cierpię koziego sera i mleka. Za to uwielbiałam mleko prosto od krowy. Babcia trzymała krowę, chodziłyśmy do obory ją wydoić. Podstawiałam kubeczek pod wymię i piłam cieplutkie mleko z pianką. Ale bałam się tej krowy, tylko do owiec się tuliłam. Dziadek zabierał mnie do gospodarstwa, w którym pracował, pokazywał mi małe świnki, cielątka. Wkładałam im rękę do pysków, czułam delikatny, chropowaty język na dłoni. Nawet po wyprowadzce do Solca odwiedzałam dziadków.
Dlaczego się wyprowadziliście?
W Solcu Kujawskim była praca. Tata został flisakiem, spławiał drewno do Gdańska. Mama, krawcowa, miała sporo klientów. Było mi tam cudownie. Solec jest okolony lasami, a to najlepsze miejsce do śpiewania. Szłam do lasu i śpiewałam U prząśniczki siedzą jak anioł dzieweczki i Po nocnej rosie, a echo niosło mój głos wśród drzew. Nie mogłam się nadziwić, kiedy byłam już dorosła, że napisał je wielki kompozytor. To zamiłowanie do muzyki mam chyba po rodzicach. Śpiewali w domu na dwa głosy. Dlatego ja też chciałam – na ulicy, w sklepie. Wchodziłam do sklepu w Solcu i mówiłam: „Dzień dobry, czy mogę zaśpiewać?”. Sprzedawczyni stawiała mnie na ladę i śpiewałam.
Już jako czterolatka śpiewaniem zarabiała pani na życie!
Mama się o to gniewała, za to tata był zachwycony. Kochał mnie, często nosił na barana – ach, jak to lubiłam! Kiedyś się zgubiłam. Cały Solec mnie szukał. Z jednej strony Wisła, z drugiej przepastne lasy... Znalazł mnie tata. Byłam dumna, gdy niósł mnie na barana przez miasto, z wysokości patrzyłam na wszystkich. Ojciec nie skarcił mnie, tylko przytulił. To mama była surowa. Nieraz zdzieliła mnie ścierką. Nie bolało, ale było upokarzające. Uchodziłam za dziecko „nieusłuchane”, jak się tam mówiło. Kiedyś siostry z ochronki zabroniły mi nawet sypać kwiatki podczas procesji na Boże Ciało. Ale udało mi się wyprosić łaskę. Dzień przed procesją tata poszedł ze mną na łąkę i zrywaliśmy kwiatki do koszyczka. To było ostatnie wspólne lato. Rok później ojca zamordowali Niemcy.
Jak mama radziła sobie, gdy została sama z małym dzieckiem?
IS: Nie miała wyjścia. Musiała zarabiać, szyła całymi dniami, żeby nas utrzymać. Nawet nocą dochodził mnie z kuchni cichutki stukot maszyny. Było jej ciężko, ale nigdy nie dała mi tego odczuć. „O, to dzisiaj zjemy kartofelki z olejem i cebulą” – mówiła. Dziś wiem, że tylko to miałyśmy do jedzenia. Starałam się mamie pomagać. Nosiłam węgiel z piwnicy, sprzątałam dom, zmywałam naczynia. Biednie nam się żyło. Były kartki na chleb, na buty. Mama załamywała ręce, wciąż zdzierałam zelówki, bo tańczyłam. Nawet lalki były na kartki, w dodatku na takie niedostępne dla Polaków. Marzyłam o lalce, często stałam z nosem przyklejonym do szyby w sklepie i wpatrywałam się w jedną. Te niemieckie były przepiękne, zamykały oczy. W Solcu stacjonował pułk Niemców. Oficerowie przychodzili do kantyny przy dworcu, w której pracowała moja ciotka. Kiedyś niemieckiemu oficerowi powiedziała, że jej bratanica marzy o lalce. On był z Hamburga, napisał do swojej córki, żeby przysłała jedną ze swoich lalek dla polskiej rówieśnicy. W dzień Bożego Narodzenia oficer przyszedł do naszej chatynki. Wysoki, przystojny, w mundurze, a w rękach ogromne pudło. Podał mi je i poprosił, żebym otworzyła. Bałam się go potwornie. To był Niemiec! Ale otworzyłam. I zaniemówiłam. Moja lalka! Chwilę potem, 27 stycznia, Solec został wyzwolony i Niemcy uciekli.
Jak dziecko pamięta koniec wojny?
Nie mogłam pojąć: jak to, Niemcy odchodzą? Przyzwyczaiłam się do życia w strachu, myślałam, że tak już zostanie na zawsze. W soleckich lasach były obozy jenieckie, w których Niemcy przetrzymywali pojmanych żołnierzy. Jak wynosili się z Solca, wyganiali też jeńców. Nie wszyscy byli w stanie iść z armią na zachód. Powykręcane ciała zabitych albo zagłodzonych leżały przy drodze. Krótko po wojnie mama zachorowała na płuca i musiałyśmy wyjechać do Polanicy-Zdroju. Złożyłam dokumenty do szkoły z internatem. Miałam uczyć się szlifowania szkła. Wiedziałam, że muszę się tam dostać, żeby odciążyć mamę. Na egzaminie zapytano, dlaczego wybrałam tę placówkę. „Mam powody”, odpowiedziałam krótko. Przyjęli. Pani Ewa, wychowawczyni, szybko stwierdziła, że nie mam talentu do tego szkła, za to ładnie śpiewam. Posłała mnie do znajomego muzyka i kompozytora Zdzisława Górzyńskiego, który był dyrektorem opery w Poznaniu. Przesłuchał mnie i uznał, że powinnam iść do szkoły muzycznej. „Ale ja nie mam warunków”, powiedziałam. Bo skąd mama miałaby wziąć pieniądze na naukę? Wtedy Górzyński dał mi list polecający do Tadeusza Sygietyńskiego, dyrektora „Mazowsza”.
Chciała pani śpiewać piosenki ludowe?
Po prostu chciałam śpiewać. Nawet nie wiedziałam, co to jest „Mazowsze”. Powiedziałam to panu Górzyńskiemu. „Proszę się nie przyznawać Sygietyńskiemu, że nie wie pani, co to Mazowsze”, nakazał.
I jak poszło spotkanie z wielkim Tadeuszem Sygietyńskim?
Przyjechałam do siedziby „Mazowsza”, do Karolina, pod koniec sierpnia. Zespół wyjechał na koncert do Warszawy. Razem ze mną pojawiło się kilka dziewczyn, zakwaterowali nas w jednym pokoju. „A co zaśpiewasz na egzaminie?” – zapytały. Nie znały tej piosenki, więc zaśpiewałam: „Po co żeś mnie, matuleńko, za mąż wydawała?”. Na całe gardło. Okno było otwarte. A okazało się, że Sygietyński jeszcze nie wyjechał do Warszawy i mnie usłyszał. I tak egzamin zdałam „przez okno”, bo on polecił sekretarce wpisać mnie na listę. Słowo Sygietyńskiego było święte.
A co mama na to? Sama miała praktyczny zawód krawcowej.
Jej się to nie podobało, bała się, że trafiłam do kabaretu. Przekonało ją to, że w „Mazowszu” miałam spanie, jedzenie, szkołę zwykłą i muzyczną. Tam zdałam też maturę. Jeśli mam być uczciwa, moja matura jest trochę lewa, bo rozwiązanie zadania z matematyki podrzucił mi pan z komisji. Mamę przekonały też moje wyjazdy. Z podróży wysyłałam jej kartki. Niedługo to trwało, miałam 16 lat, gdy mama zmarła.
Została pani bez rodziny. Myślała pani: dokąd teraz wrócę?
Nie byłam jedynym osieroconym dzieckiem. Po wojnie takich jak ja była armia, ale było ciężko. Trzeba było obejść się bez przytulenia mamy. Z jej odejściem skończyło się dla mnie pojęcie domu. Ale wtedy to tak nie uwierało. W „Mazowszu” było jak w bajce. Lekcje fortepianu to było szczęście. Gdy dziś na to patrzę, widzę, jak wiele zawdzięczam Sygietyńskiemu. Przez cztery lata obcowałam z człowiekiem wielkiej kultury. To był perfekcyjnie wykształcony i znakomicie wychowany mężczyzna, żołnierz Legionów Polskich. Kochał muzykę ludową. Zawsze się czuło, że szanuje rozmówcę, nawet jeśli ten nie dorasta mu do pięt. Ale... wystarczyło, że podczas próby usłyszał fałszywą nutę, rzucał kryształowymi popielniczkami o podłogę, a drobiny kryształu pryskały po całej sali. Zupełnie inna była jego żona, Mira Zimińska-Sygietyńska. Była aktorką filmową i kabaretową, brak jej było tej charyzmy typowej dla Sygietyńskiego.
Lubiła ją pani?
Wzajemnie się nie lubiłyśmy. Mówiła o mnie „dumna Polka”. „O, patrzcie, dumna Polka idzie”, wołała na mój widok. Po śmierci Tadeusza Sygietyńskiego brakowało mi jego wiedzy, ogłady, porad. W 1959 roku odeszłam z „Mazowsza”.
Dlaczego?
Zaczynało mnie coś uwierać. Dojrzałam przez te lata, wyszłam za mąż. Mąż, Stanisław Santor, skrzypek, pracował w Polskim Radiu, ale chałturzył też w „Mazowszu”. W umowie miał, że nie musi przychodzić na wszystkie próby, tylko na generalną. Pewnego dnia Zimińska stwierdziła z przekąsem, że Staś „zaszczyca nas” tylko na koncertach i wyjazdach. Obraziłam się. Poszłam do domu i mówię: „Staś, od jutra tam nie pracujemy”. Mąż pyta: „Co się stało?”. Opowiedziałam mu wszystko. Zgodził się, że czas zamknąć ten rozdział. Następnego dnia przyniosłam dwa wymówienia: Stasia i moje. „Nie zgadzam się!”, zaprotestowała Zimińska. Byłam solistką od ośmiu lat, moje odejście pokrzyżowałoby jej plany. Obiecałam, że wystąpię jeszcze w trzech koncertach. Podczas ostatniego, gdy śpiewałam Ej, przeleciał ptaszek, rozpłakałam się, czarne smugi z tuszu do rzęs spływały mi po twarzy. Przy wyjściu czekała na mnie Zimińska. „Wrócisz! – syknęła. – Nigdy” – odpowiedziałam. I nie wróciłam.
Miała pani dokąd pójść?
Nie, ale mój mąż był koncertmistrzem w orkiestrze Polskiego Radia u Stefana Rachonia. Któregoś dnia Rachoń powiedział: „A może zobaczymy, czego ją w tym Mazowszu nauczyli?”. Poszłam na przesłuchanie. „Proszę pani, tu jest taśma, tu piosenka z przedwojennego filmu, ma to nagrywać Sława Przybylska, ale wyjechała, potrzebujemy, żeby ktoś zaśpiewał tylko dla próby”, powiedział. Nauczyłam się piosenki i poszłam. Rachoń pokazał nagranie Władysławowi Szpilmanowi, szefowi działu muzycznego. „Nie znam tego głosu – stwierdził Szpilman. A znał wszystkie głosy. – Kto to jest? W końcu padło, że Santor. – Tak? No, niewiele umie, ale niech się uczy” – skwitował.
Zabolało?
Przeciwnie. To był komplement, nagle otworzono przede mną drzwi do nowego świata. Zasiedziałam się w tym radiu. Dostałam kolejne piosenki. Któregoś dnia oglądałam Kabaret Starszych Panów, Barbara Krafftówna śpiewała Walc Embarras. Powiedziałam Stasiowi, że chciałabym to zaśpiewać, tylko szerzej. Uśmiechnął się. Następnego dnia telefon z radia, wzywa mnie Szpilman: „Proszę pani, organizujemy w Sopocie festiwal, międzynarodowy, duża rzecz, mam dla pani piosenkę”. Macha przede mną nutami, a ja czytam: Embarras. Myślałam, że zemdleję. „To jest piękna piosenka. Jak pani źle zaśpiewa na nagraniu, odbiorę ją pani” – dodał na koniec. No i z tym Embarras pojechałam do Sopotu.
I wygrała pani! Z dnia na dzień stała się pani popularna. Jak Stanisław Santor znosił fakt, że został mężem swojej żony?
Bolał nad tym. Był nie tylko wirtuozem, ale i wykształconym muzykiem po konserwatorium. Kiedyś w rozmowie powiedziałam: „W moim zawodzie… – Chciałaś powiedzieć: zajęciu” – przerwał. Nie obraziłam się. Pomyślałam: „Nie jestem zawodowcem. Cóż, może za mało umiem?”. Uznałam, że powinnam się rozwijać, by dojść do momentu, w którym osiągnę zawodowstwo. Tak naprawdę to Staś nauczył mnie muzyki.
Nie był zazdrosny? Mężczyźni podobno wyznawali pani miłość.
Miewałam zabawne propozycje. Kiedyś podczas próby przyszedł chłop z Kieleckiego. „Oglądam panią w telewizji i widzę: zdrowa dziewczyna, a ja mam sporo ziemi. Ładnie pani śpiewa, ale pora zająć się uczciwą pracą” – powiedział i się oświadczył. A jeden żołnierz wysyłał mi po 50 złotych, tłumacząc, że żołd nie jest mu potrzebny, bo nie pije, nie pali. „Pani, artystce, pieniądze się przydadzą na stroje i czarną kawę”. Co miesiąc słał mi te pieniądze, a ja mu odsyłałam. Na te zaloty byłam jednak obojętna.
Mimo to pani małżeństwo nie przetrwało. Miała pani nadzieję, że to będzie miłość na całe życie?
Miałam, ale się nie dało. Rozstaliśmy się jednak w przyjaźni. I byliśmy przyjaciółmi aż do śmierci Stasia. Przychodziłam do niego, zajmowałam się domem. Byłam gospodynią, praczką, kucharką. Jakby się nic nie zmieniło. Miałam tylko osobny adres, bo udało mi się kupić mieszkanko. Wie pani, ja nie do końca wierzę w rozwody. Jak coś ludzi połączy, to więź zostaje na całe życie.
W latach 70. zrezygnowała pani ze śpiewania. Co się stało?
Poczułam się zmęczona. Przez te powojenne lata ciężko pracowałam, nieraz dawałam kilka koncertów dziennie. I nagle coś we mnie pękło. Przez pięć lat nie śpiewałam. Miałam czas przeczytać książki, które nagromadziły się na półkach.
A z czego pani żyła?
Trochę oszczędziłam. Nie planowałam nawet wracać do śpiewania. Aż spotkałam Grażynę Miczkę, dziś jest moją menedżerką. To dzięki niej znów śpiewam. Uparła się. Ale limituję koncerty, daję ze 20 rocznie tylko w wielkich salach.
Ciągnie panią na scenę? Zbyszek Wodecki powiedział mi kiedyś, że uwielbienie publiczności uzależnia. „Te brawka są jak narkotyk” – wyznał.
Nie chciałam się do tego przyznać. Zbyszek miał więcej odwagi. Ale to niewyobrażalna przyjemność, gdy czuje pani akceptację. Jak to łechce próżność! (śmiech) Zbyszek był jednym z nielicznych zawodowych artystów estradowych, ale co to znaczy być „zawodowcem estradowym” opowiem pani innym razem. Uzmysłowiłam sobie, że w powrocie na scenę pomógł mi też rak. W roku 2000 zrobiłam mammografię i okazało się, że w piersi jest guzek. To był Wielki Czwartek. Pobiegłam do Centrum Onkologii na Ursynowie. Zrobiłam raban: „Proszę lekarza! Mam raka! Trzeba mnie operować!”. Syn „mazowszańskiej” koleżanki Janusz Meder, onkolog, polecił mnie pani Monice Nagadowskiej. Trzeba było czekać na wyniki histopatologii. Czekanie to piekło. A potem operacja. Przez lata opiekował się mną nieoceniony doktor Wojciech Załucki.
Myślałam, że w takiej chwili ludzie wycofują się z życia. A pani wraca na scenę.
Gdy człowiekowi mówią, że prawie umiera, chce się żyć jak nigdy dotąd. Kiedy lekarka postawiła diagnozę: rak, zrobimy operację, odpowiedziałam, że może odjąć mi obie piersi, bylebym żyła. Obeszło się bez mastektomii. I wtedy wróciłam do pracy. Powiedziałam: „Muszę zwyciężyć to paskudztwo”. Jeśli ma się w tej chorobie cel, łatwiej jest zawalczyć.
Kto panią wspierał?
W chorobie człowiek jest sam. Wsiadałam do auta i jechałam na naświetlanie. Ale mąż był dla mnie wsparciem i był w tym mądry. Bo nie nadmiernie czuły taką czułością, która kazałaby mi się nad sobą użalać. Gdy się już rwałam do życia, a jeszcze było ono ponad moje siły, mówił: stop. Pozwalał „lecieć”, gdy widział, że czuję się lepiej.
Wyświetl ten post na Instagramie
Skąd go pani wzięła?
Pracowaliśmy razem. Zbyszek był reżyserem, dyrektorem teatrów, konferansjerem. Wyjeżdżaliśmy z koncertami. Nie lubiliśmy się za bardzo. I widzi pani, jak się losy ludzkie toczą.
I nie boi się pani niczego?
Staram się nie przejmować sprawami, na które nie mam wpływu. To nie ja wymyśliłam, tylko dalajlama. Ale oczywiście mam w sobie sporo lęku. Pani pewnie chce wiedzieć, czy boję się śmierci. Tak. Bo chciałabym jeszcze pożyć.
Podobno na tamtym świecie jest lepiej.
Ale czy ja muszę to zaraz sprawdzać?
Irena Santor - ur. 9.12.1934 r. Pierwsza w Polsce piosenkarka uhonorowana doktoratem honoris causa. W latach 1951-1959 była solistką zespołu ludowego "Mazowsze". Później rozpoczęła karierę solową. Zasłynęła takimi przebojami jak: "Embarras" (1960), "Maleńki znak" (1960), "Pwrócisz tu" (1966), "Tych lat nie odda nikt" (1970), "Już nie ma dzikich plaż" (1977). Koncertowała na całym świecie, w tym w Azji, Australii czy Ameryce.
Będąc z zespole "Mazowsze" poznała swojego pierwszego męża Stanisława Santora, skrzypka i koncertmistrza opery radiowej, z którym w 1958 roku wzięła ślub. Ich związek przetrwał 19 lat i zakończył się rozwodem. Irena Santor zawsze podkreślała, że z byłym mężem po rozwodzie pozostała w przyjaźni. Po latach, w 2021 roku piosenkarka wyznała, że w 1959 roku ze związku ze Stanisławem Santorem miała córkę Sylwię, która zmarła dwa dni po urodzeniu. To miało być było przyczyną rozpadu małżeństwa.
Irena Santor później związała się ze Zbigniewem Korpolewskim, którego poznała w Teatrze Syrena, gdzie był dyrektorem.
W kwietniu 2000 roku u piosenkarki wykryto nowotwór piersi. Okazało się, że jest to stadium początkowe raka. Irena Santor przeszła operację. Później gwiazda chętnie angażowała się w akcje profilaktyki nowotworowej i namawiała kobiety do badań.
Irena Santor ma na swoim koncie liczne nagrody, w tym: Nagrodę Bursztynowego Słowika, Diamentowy Mikrofon, I Nagrodę na KFPP Opole 1966 za piosenkę "Powrócisz tu" czy Nagrodę Publiczności na KFPP Opole 1975 za piosenkę "Idzie miłość".
Ostatnio w Telewizji Polsat odbył się benefis Ireny Santor z udziałem przyjaciół i artystów, którzy wykonali przeboje artystki. Wśród nich Alicja Majewska, która wykonała utwór "Tych lat nie odda nikt":