Maria Pakulnis, ciepła, urocza, pełna życia. Aktorka opowiada o surowym dzieciństwie, niełatwym małżeństwie, Kieślowskim i marzeniach. "Po latach zobaczyłam, że umiem kochać, że jestem dobrą matką, że umiem wspierać innych."
Spis treści
Uśmiecha się pani od progu. Zaprasza gości, po chwili rozmowy już chce się do pani przytulić. Te cechy ma pani od dziecka czy wypracowane przez lata?
Ja wielu ludzi w życiu przytulam, przygarniam. Całe moje dorosłe życie tak wyglądało. Może dlatego, że sama przez całe życie szukałam ciepła i przytulenia. Moje dzieciństwo toczyło się na podwórku, nie w domu. Biegało się po lasach z chłopakami. Było parę starszych koleżanek, które mnie zawsze fascynowały, bo szukałam w nich intuicyjnie wzorca kobiecości, którego w domu nie dostałam. W tych koleżankach szukałam namiastki ciepłej mamy, która tuli, wspiera, pomaga. Mną się nigdy rodzice nie interesowali. Może to były takie czasy, że dzieciaki musiały walczyć o siebie, nikt nam nie organizował czasu, nie pytał, czego potrzebujemy, o czym marzymy. Ba, rodzice prawie ze mną i rodzeństwem nie rozmawiali, zajęci swoim smutkiem i bólem. Kawałek chleba do ręki i na podwórko. Więc moje dzieciństwo to ulica w Giżycku, lasy, Góra Piaskowa, zabawy w kowbojów i Indian. Niczego się poza tym Giżyckiem nie znało, nie widziało.
Była pani najmłodsza w rodzinie?
Tak, byłam czwarta i, jak się często śmieję, „niedorobiona”. Dzieciństwo to są dla mnie trudne wspomnienia. Ja jeszcze dzisiaj rozpracowuję pewne sceny z dzieciństwa, zastanawiam się nad motywacją moich rodziców. Do dziś nie wiem, dlaczego w domu nie mówiło się przez lata, że jest nas czwórka rodzeństwa. Najstarszy brat pojawił się w naszym domu bardzo późno, kiedy byłam wczesną nastolatką. Moja o trzy lata starsza siostra była wychowywana z kolei przez babcię, a do domu wróciła, gdy miała siedem lat i poszła do szkoły. Nie miałyśmy między sobą więzi zdobywanej od dziecka, uczyłyśmy się siebie nawzajem przez następne lata. Mam z dzieciństwa jedno zdjęcie – stoimy na nim w piątkę, bo o istnieniu najstarszego brata Marka jeszcze nie wiem. Są na nim piękni młodzi rodzice i trójka ładnych dzieci. Myślę czasem, jaką mogliśmy być piękną rodziną…
Rodzice się kochali?
Nie mam zielonego pojęcia, nigdy nie widziałam między nimi czułości, śladu miłości. Oboje byli poranieni przez wojnę i oboje wyrwani ze swojego naturalnego środowiska. Na pewno wiem, że jeszcze przed wojną się w sobie zakochali. Ojciec został aresztowany za udział w wileńskim AK, w tym czasie jego starszy brat został zamordowany w Katyniu. Ojciec ukrywał się w partyzantce, w lesie. Był bardzo młodym chłopcem. Nigdy o tym nie opowiadał. To było chyba dla niego za trudne. A może nie opowiadał ze strachu… Ojciec zresztą sam się ujawnił. Dostał wiadomość, że jeśli się nie zgłosi, zostanie aresztowany jego ojciec i wywieziony na Syberię do łagru. Zrobił to. Dziadka oszczędzono, a mojego ojca wywieziono do jednego z najcięższych łagrów sowieckiej Rosji, do Workuty, gdzie przy potwornym mrozie kładł przez kilka lat tory kolejowe. Kiedy już byłam dorosła, coś mi opowiedział. Otóż raz w życiu miał odruch, żeby zabić. Wrócił kiedyś w obozie do baraku po kilkunastu godzinach ciężkiej pracy na mrozie. Wyziębiony, wychudzony ze szkorbutem walczył każdego dnia, by przeżyć. Pod siennikiem miał włożony kawałek sitkowego chleba z przydziału i małą butelkę samogonu. Kiedy sięgnął ręką pod siennik, niczego nie znalazł. Pilnujący ich Rusek zaczął go szczuć na innego więźnia, zacząć nim manipulować. Z kozy stojącej w rogu ojciec wziął pogrzebacz rozżarzony do czerwoności i w ułamku sekundy chciał zabić. Ale po chwili opuścił ten pogrzebacz. Nie był w stanie…
Pani rodzice poznali się jeszcze na Litwie?
Tak. Moja matka miała 15 lat, ojciec 18. Ojciec dostał się na praktykę do gospodarstwa ojca mamy gdzieś pod Kownem. Interesował się mechaniką, chciał nawet w tym kierunku pójść na studia. Zakochali się w sobie, ale wojna przerwała to uczucie. Po zajęciu tych terenów przez Sowietów rodzice mamy wraz nią i rodzeństwem uciekli do Polski i zamieszkali najpierw w Jeleniej Górze, potem na stałe w Kątach Wrocławskich. Ojciec po powrocie z łagru wraz ze swoimi rodzicami też uciekał z Litwy. Oni z kolei trafili do Giżycka. Ojciec odszukał mamę, oświadczył się w Kątach i wywiózł mamę po ślubie cywilnym na Mazury. Ona się chyba nigdy nie pogodziła z rozdzieleniem od swojej rodziny. Nie była szczęśliwa. Widziałam ją zawsze smutną, bez chęci do życia, jakby tkwiła w jakiejś głębokiej depresji. Nie była ciepła, nigdy nas nie przytulała. Niczego nam nie czytała, nie opowiadała… Ojciec pracował w mleczarni. Był z nim słaby kontakt. Był po tym łagrze przetrącony psychicznie.
Czy ktokolwiek wtedy okazał pani czułość, pokazał, jak kochać?
Raz na jakiś czas przyjeżdżała do nas babcia Wacia z Kątów. Brała mnie na kolana, czytała bajkę. Boże, co to było za szczęście! Do dziś mam przed oczami obrazek jak kadr filmowy: przy blacie kuchennym babcia mi czyta książeczkę. Ale po paru dniach musiała wracać, a ja zostawałam sama. Ale tę emocję noszę w sobie, pielęgnuję, wracam do niej.
A święta Bożego Narodzenia celebrowało się w pani rodzinnym domu?
Zawsze towarzyszył im strach. Oczywiście nie było prezentów, była tylko paczka od ojca z pracy. W niej mała czekoladka, jedna kubańska pomarańcza, która obłędnie pachniała, i długie cukierki, które wraz z rodzeństwem wieszaliśmy na choince. Prezentów nie było, bo nie było pieniędzy. Czasem na święta pojawiały się gęś i ryby, które ojciec załatwiał na zasadzie wymiany z rybakami za nabiał. On dawał sery, śmietanę i masło, oni dawali mu ryby. Gęś kupowało się raz w roku na miejscowym targu. To były święta z tą gęsią i bez specjalnej atmosfery. Mój ojciec dobrze gotował. Jak matka była zdrowa, też świetnie robiła różne rzeczy. Ojciec często zamykał się w kuchni, najczęściej na kacu, i gotował litewskie cepeliny. Miód w gębie, nigdy potem już tak dobrych nie jadłam. Pulchne, duże z rozpływającym się farszem w środku. Czasem robił szczupaka w galarecie albo suma. Ojciec sporo pił. Nigdy nie był agresywny, ale to picie pewnie też przekładało się na nastrój matki. Ona uciekała w chorobę, była wiecznie niezadowolona. Nie rozumiałam tego jako dziecko, bo każde dziecko chce być kochane i mieć poczucie bezpieczeństwa. Dlatego ja moich rodziców nie lubiłam. Kiedy dostałam się do PWST, rzadko wracałam do Giżycka.
Studia aktorskie zawdzięcza pani swojej polonistce z liceum pielęgniarskiego w Giżycku. Ona jedyna w panią uwierzyła?
I to jak! Obserwowała mnie dyskretnie całą szkolę, wciągnęła do Teatru Poezji, zachęcała do czytania wierszy i książek. Widziała we mnie coś, czego nikt inny nie dostrzegał. To ona powiedziała do mnie: „Jedź na egzaminy do Warszawy, spróbuj! Jak się nie dostaniesz to trudno, ale spróbowałaś”. Pojechała ze mną na Miodową. Wierzyła do końca.
Dostała się pani do warszawskiej PWST za pierwszym razem. Dyplomowana pielęgniarka stanęła przed komisją składającą się z samych wielkich nazwisk teatru i filmu. Kto był w komisji?
Świderski, Hanin, Bardini, Mrozowska, Łomnicki, Łapicki. Dla mnie to była schizofrenia. Nigdy nie byłam w prawdziwym teatrze, znałam ich jedynie z ekranu czarno-białego telewizora, z teatrów telewizji. Na szczęście siedzieli daleko, za stołem z zielonym suknem. Gdybym stała bliżej, umarłabym ze strachu.
W domu ktoś pani pogratulował?
Matka skwitowała: „A po co ty tam jedziesz i z czego będziesz żyła?”. Tylko tyle. Ściana, obojętność. Kiedy wyjechałam do Warszawy, jakieś drobne pieniądze przesyłał mi brat matki z Kątów Wrocławskich. Dzięki niemu miałam jakiekolwiek pieniądze. Żyliśmy z kolegami biednie, ale wesoło. Na pierwszym roku zaprzyjaźniłam się z Agnieszką Kotulanką i Michałem Bajorem. Jak Michał dostawał paczkę z domu, rozpracowywaliśmy ją w moim pokoju. Śmiechu było tyle i zabawy do późna, że oboje często waletowali u mnie, a Michał spał na kołdrze na podłodze, wciśnięty pod oknem.
Myśli pani często o tym, że wkraczała pani w życie z ogromnymi emocjonalnymi brakami?
Dziś już jestem ukształtowaną kobietą, znalazłam swoją drogę. Jestem spełnioną i matką, i aktorką, ale do dzisiaj czuję ukłucie, że nikt mi nie mówił „Dasz radę, jesteś wspaniała, wierzymy w ciebie”. To jest tak cholernie ważne dla każdego człowieka WSPARCIE! Najważniejsze, by w dziecku nie zabić nadziei. Dlatego każdemu rodzicowi mówię: wspieraj swoje dziecko, nawet jeśli nie realizuje twojego scenariusza, wspieraj je w najdrobniejszych krokach, mów mu, że uda mu się w życiu, że wszystko jest w zasięgu ręki. To nie muszą być wielkie sprawy, ale doceniaj wysiłek, chwal, rozmawiaj! Każdy człowiek w każdym wieku potrzebuje akceptacji i miłości, bo potem ciężko wchodzi się w życie. I trudno dokonuje się wyboru partnera, bo nie ma się żadnych wzorców. Ja popełniłam mnóstwo błędów, bo nikt mnie nie nauczył, jak kochać, jak funkcjonować w związku. Komu ufać, a przed kim uciekać. Jak się wychodzi z zimnego domu, to człowiek jest naiwny i łaknie ciepła za wszelką cenę. I dostaje po głowie.
Pani dostała po głowie?
Wiele razy. Byłam zbyt emocjonalna, zbyt drażliwa. Popełniałam masę błędów. Ale największym moim zwycięstwem mimo trudów, mimo samotności jest to, że nie zabito we mnie wrażliwości, wyobraźni i marzeń. Że nie zabito we mnie zaufania do ludzi. Oczywiście parzyłam się, rozczarowywałam, ale do dzisiaj jestem otoczona najbliższymi i przyjaciółmi. Dzieci muszą być lepsze od swoich rodziców!
Ale to dzieciństwo mogło się też skończyć dla pani źle…
Oczywiście. Byłam niedopilnowana, nikt mnie nie sprawdzał. Chodziłam samopas, nikt się mną nie interesował. Mogłam się kompletnie wykoleić i nikt by tego nawet nie zauważył. Ale ktoś nade mną czuwał… Ja w ogóle mam wrażenie, że mam nad sobą dobrą energię, że ktoś mnie w życiu trzyma za rękę i nie pozwala mi upaść.
Docenia pani tę energię?
Zawsze wieczorem okazuję wdzięczność za każdy dzień, nawet za zły i smutny jestem wdzięczna. Bo żyję. Zawsze dziękuję, czasem o coś proszę, ale nigdy nie zgłaszam reklamacji. Każdy człowiek, którego spotykamy w naszym życiu, jest po coś…. Dlatego trzeba wychodzić do ludzi, poznawać nowych, nie siedzieć w tych bańkach, w których jest nam tak dobrze. Trzeba walczyć, chłonąć świat. Musimy się rozwijać. Mój zawód, gdzie byłam skazana na nieustanny rozwój i poznawanie, to był mój największy ratunek i największa lekcja życia. Aktorstwo pomogło mi zbudować siebie. Mimo że podejmowałam mnóstwo złych decyzji, ale szłam dalej. Ale to z błędów składa się życie. Tylko trzeba z tych błędów wyciągać wnioski. Po latach zobaczyłam, że umiem kochać, że jestem dobrą matką, że umiem wspierać innych. Zawody na ludziach to też lekcja życia. Dla mnie wyciągnięcie wniosków z błędów po 10 latach jest też wartością. Jeśli się coś zamknie, to się otwiera, ale nie od razu. I nie wszystko od razu nam się należy.
Dojechała w końcu pani do tej warszawskiej szkoły aktorskiej, przeszła za pierwszym razem to sito zdolnych i utalentowanych. Kto był z panią na roku?
Ewa Iżykowska, wspaniała śpiewaczka operowa, która skręciła do świata opery, wspomniana przezdolna Agnieszka Kotulanka, fenomenalnie utalentowana Agnieszka Fatyga, która w tym samym czasie jako pianistka przygotowywała się do Konkursu Chopinowskiego, ale zwyciężyło aktorstwo. Fantastyczny i kochany Michał Bajor, najpiękniejsza z nas Dorota Kwiatkowska, roztańczony Krzyś Tyniec. Wielu z was nie wymieniłam, wybaczcie. Skończyliśmy studia w 1980 roku. Straszny czas. Paczką wyjechaliśmy do teatru do Słupska, ale tam jeszcze bardziej czuło się nadchodzące zagrożenie. Wróciliśmy do Warszawy, Maciej Englert przyjął nas do Współczesnego. I zaraz stan wojenny, beznadzieja. Po powrocie do Warszawy zatrzymuję się u siostry, szukam mieszkania do wynajęcia. Znajduję je na Górskiego. Koledzy z teatru pomagają mi odmalować mieszkanie, jakoś się urządzić. W tym mieszkaniu na Górskiego przeżyłam najbardziej niesamowitą historię mojego życia. Dostałam się do obsady filmu „Dolina Issy” Tadeusza Konwickiego. Zbliża się pierwszy dzień zdjęciowy, produkcja dzwoni do mnie, gdzie mają podstawić taksówkę. Podaję ulicę i adres domu i mieszkania. W słuchawce cisza. Dopytuję, o co chodzi. „To pani jest sąsiadką reżysera?”, pyta głos z produkcji. Okazuje się, że mieszkam na tym samym piętrze co pan Tadeusz. I tak zostałam sąsiadką reżysera mojego debiutu. W stanie wojennym zdarzało mi się stać na balkonie pana Tadeusza Konwickiego, gdzie razem wygrażaliśmy pięściami zomowcom stacjonującym w Domu Chłopa. Na naszym podwórku odbywał się regularny kocioł, pałowano ludzi. Często nie wracałam do domu na noc, bo się bałam, że oberwę przy okazji. Okropnie smutny czas. A z tym sąsiedztwem to jakieś znowu kosmiczna energia. Coś w tym jest, że na różnych etapach życia spotykamy różnych ludzi i oni popychają nasze życie do przodu. Wszystko jest po coś.
Kiedy poznała pani Krzysztofa Zaleskiego?
Tuż po powrocie ze Słupska. Jest rok 1981. Zadzwoniła do mnie Agnieszka Kotulanka, że jest jakieś spotkanie z reżyserem w mieszkaniu, będzie dużo ludzi. Mam nie siedzieć sama w domu, tylko przyjść. I tam poznałam Krzysztofa. Był wolny, w separacji z pierwszą żoną.
To była miłość od pierwszego wejrzenia?
Fascynacja. Tego wieczoru fajnie nam się ze sobą rozmawiało, pewnie mi się bardzo przyglądał. Chyba zrobiłam na nim wrażenie, bo wiedziałam, kim jest Coltrane. Kiedy przyjechała taksówka, odprowadził mnie na dół i zapytał, czy się jeszcze spotkamy. Wymieniliśmy telefony stacjonarne. Zadzwonił po jakimś czasie i zaprosił mnie na kawę. Do kawiarni wpadł z kolegą (uśmiech), więc raczej nie zafundował mi klasycznej randki. Cały dzień chodziliśmy po Warszawie we trójkę, a na do widzenia Krzysztof podarował mi „Dzieła zebrane” Juliusza Słowackiego. I wyjechał na wakacje. Nie widzieliśmy się kilka miesięcy. A po urlopie spotkaliśmy się już w teatrze. On był reżyserem, ja dołączyłam do zespołu jako młoda aktorka.
Krzysztof Zaleski to była w tym czasie postać towarzysko pożądana?
Nie wiedziałam tego. W środowisku mówiło się o złotej czwórce z wydziału reżyserii. Zaleski, Grzesiński, Peryt i Wiśniewski. Oni już byli legendami wydziału. A ja kompletnie nie wiedziałam, kim oni są. Wyjątkowo zdolni, wyjątkowo utalentowani. Nie było Google’a ani Instagrama i nie mogłam sprawdzić nawet, jak wyglądają. (śmiech) Krzysztof był po polonistyce, miał robić doktorat w IBL-u. Nieprzeciętnie oczytany, interesował się sztuką, muzyką... i był też niezwykle utalentowanym aktorem. Naturszczyk z jakimś nieprawdopodobnym aktorskim instynktem. W „Indeksie” Janusza Kijowskiego zagrał tak, że wielu światowych aktorów nie podołałoby takiej roli. Oni byli petardami w tej szkole. Bez przerwy o tej czwórce słyszeliśmy.
Był ciepłym człowiekiem?
Nie za bardzo. Ale też rozumiem dlaczego. Nie był wylewny. Żył swoim życiem. On miał swoje tajemnice, sprawy, do których nikogo nie dopuszczał. On miał cholernie trudną drogę w życiu, był w dzieciństwie poraniony i to nieudane małżeństwo... I wszystko takie dziwne było w jego życiu. Był szalenie zamkniętym człowiekiem, nie miał przyjaciela od serca. Miał ogromnie dużo pasji, one go wypełniały po brzegi. A co jest najśmieszniejsze – do dziś nie wiem, po co dwoje poranionych ludzi decyduje się być razem? Dlaczego los takich ludzi łączy ze sobą?
Co sobie dawaliście nawzajem?
Pasję do roboty, zawodowe wsparcie. Dzięki niemu poznałam mnóstwo dobrej literatury, rozwijałam się, ale to się odbywało przy okazji. Fajnie się pracowało razem. Ja nie byłam przez niego lepiona, bo byłam osobą dość niezależną. Strasznie pragnęłam domu, którego nigdy nie miałam. Dla mnie oprócz inspirującej roboty, poznawania fantastycznych ludzi – aktorów, reżyserów – coś mi siedziało na tych plecach jak plecak, a stamtąd wydobywał się głos: „DOM, stwórz dom, fajne życie, ciepło, dom, realizuj swoje marzenia”.
Jaki miał być ten dom?
Dom stojący w ogrodzie, duży, przestrzenny, z ogromną kuchnią, z kominkiem. Kuchnia z ogromnym drewnianym stołem i ogromną liczbą krzeseł. Jestem w tym domu, coś robię, gotuję. Mam drzwi otwarte na ogród i widzę wszystkie moje rośliny i drzewa na wyciągnięcie ręki. I taki „dom” sobie zbudowałam poprzez dziwne przypadki. Siedzimy może nie w domu, ale mieszkaniu z własnym kawałkiem ogrodu. Mam wielką kuchnię z wyspą, mam drewniany duży stół, mam swoje kolory, ciepło. Gotuję dla syna, jak wpadnie, dla moich przyjaciół, znajomych.
Mozolnie budowała pani dom, cały czas grając i lepiąc siebie?
Tak, byłam niesamowicie oddana mojej pracy. Ona była najważniejsza, bo ona dawała mi tożsamość. Odpowiadała na pytanie, kim jestem i czego pragnę. Co mogę w życiu zrobić, co osiągnąć. Mój zawód budował moje bezpieczeństwo, a nie związek z Krzysztofem. To ja jemu budowałam bezpieczeństwo. Pamiętam, jak kręciliśmy z Krzysiem Kieślowskim „Dekalog”. Ursynów, zima, a my mamy przerwę o drugiej w nocy na zupę regeneratkę, bo cateringów wtedy na planie nie było. (śmiech)Więc o tej drugiej w nocy idziemy do mojego mieszkania na Ursynowie (takiego z odzysku) i w nocy ja pokazuję Krzyśkowi, jak chciałabym je urządzić. Kieślowski interesował się architekturą, dlatego natychmiast chciał je zobaczyć. „Co ty tu będziesz robiła?”, zapytał. Usiedliśmy na podłodze pod ścianą i patrzyliśmy na to puste remontowane mieszkanie, bo chwile wcześniej wywaliłam ścianę, by powiększyć kuchnię. „Dobrze zrobiłaś, będziesz miała więcej przestrzeni, przesuń okap, zlew nie tutaj” – ciepło mnie instruował. To kolejny kadr jak z filmu. Noszę go w sobie.
Skąd ten talent do urządzania wnętrz? Podziwiam wyszukane meble, lustra, ciepłe kolory. Wszystko jest dobrane ze smakiem. Drewniany stół i krzesła, piękna porcelana...
Ja myślę, że mój estetyczny zmysł odziedziczyłam po babci Waci, tej, która przyjeżdżała do nas bardzo rzadko z Kątów Wrocławskich. Słyszałam opowieści, że prowadziła dom na Litwie na najwyższym poziomie. Piękne meble, porcelana, lniane obrusy i serwetki do posiłków.
Dobry gust to nie tylko geny, ale też dar obserwacji.
Poczucie estetyki rodzi się w człowieku, który dostrzega rzeczywistość, która go otacza. Jeśli jesteś wrażliwy na przyrodę, architekturę, zdjęcia, sztukę, to znaczy, że widzisz więcej. A gust chyba miałam dobry, zawsze dążyłam do prostoty. Byłam zgrabna, ładna, dobrze wyglądałam w kostiumach teatralnych.(śmiech)
Pani mąż doceniał ten piękny dom?
Nie wiem, czy doceniał, ale było mu wygodnie. Tu czuł się dobrze. A wcześniej wybijał mi to z głowy. To nie było wsparcie, ale Krzysztof nigdy nie opowiadał, co czuje, czego pragnie, czego mu brakuje. Snuł opowieści tylko o pracy.
Żyli państwo razem, ale obok siebie?
Tak. Było dziwnie. Trzeba pamiętać dobre rzeczy. Wyznaję zasadę, że trzeba umieć wybaczyć. Nawet jak byłam skrzywdzona, to był ból najpierw, a potem odpuszczenie. Żeby nie nosić w sobie złych emocji. Często nie umiałam być dyplomatyczna. Ale mówiłam sobie: było, minęło. To była dla mnie nauka. Jak chcesz żyć, to musisz się odwrócić i iść dalej.
Zawsze się pani podnosi?
Zawsze. Myślę, że ta szkoła pielęgniarska dała mi najwięcej. Ona mnie zahartowała. Nauczyła mnie pracy, obowiązkowości, wytrwałości, hartu ducha.
Gdy urodziła pani syna, miała pani 33 lata i grała wiele w teatrze. Kto zajmował się Jankiem?
Dzieliliśmy się z Krzysztofem obowiązkami. Kiedy szłam do teatru, on zajmował się dzieckiem. Potem mieliśmy niańki różnej proweniencji. Dwie dramatyczne, a trzecia świetna, odpowiedzialna i bardzo pomocna. A potem było przedszkole, w którym Janek poznał kilku kolegów i przyjaźnią się do dzisiaj.
Jak się zostaje dobrą mamą, nie mając żadnych doświadczeń?
Znowu intuicja. Krzysztof był bardzo dobrym ojcem, bawił się z synem, dużo rozmawiał. Gorzej było w wieku nastoletnim Janka, ojciec nie miał zawsze tolerancji wobec jego okresu dojrzewania. Bywało, że Janek się przez niego poryczał. Ale Krzysztof kochał go bardzo i rozwijał go intelektualnie.
Jaki jest pani syn?
To miks moich cech i Krzysztofa. Jest fajnym, niezwykle przyjacielskim i wrażliwym człowiekiem. Ciepłym, bardzo zrównoważonym w ocenach, nie reaguje emocjonalnie jak matka przez wiele lat. Co jest najcudowniejsze – to, że jest dobrym człowiekiem.
Los jest dla pani łaskawy. Pięknie pani wygląda. Rozmiar 36, zero wypełniaczy, liftingów, operacji plastycznych. Stawia pani na naturalność?
A co tam pani mówi - nie noszę wcale 36.
Dobrze. Maleńkie 38. Niech pani będzie.
Babcia Wacia była malutka i szczuplutka. Wypełniaczy i botoksów nie robię, bo człowiek jest najpiękniejszy, gdy jest unikalny.
Ktoś kiedyś z producentów filmowych skomentował, że ma pani za mało followersów na Instagramie? Jan Englert ostatnio powiedział, że castingi dzisiaj zamieniły się nie w ocenę umiejętności, ale sprawdzanie ilości lajków. To chore.
Ale ja to chrzanię! Mam to gdzieś! Mam zresztą wrażenie, że jest odwrót od zainteresowania social mediami, tą sztucznością. Że jest powrót do naturalności. Że te panie z tymi ufarbowanymi brwiami spod sztancy, z tymi przyklejonymi rzęsami i nadmuchanymi policzkami, i nieruchomym czołem są w odwrocie. W świecie najcenniejsza jest prostota, naturalność i indywidualność. Dlatego kochaj i szanuj to, co masz, nie porównuj się z nikim. Nie szukaj estetyki swojego wyglądu w kimś. Szukaj w sobie. Jak się rozwijasz, otaczasz fajnymi, dobrymi ludźmi, to budujesz siebie. Krok po kroku.
Kamera panią kocha. Widziałam panią w komedii „Na twoim miejscu”, gdzie zagrała pani z Janem Fryczem pełno-krwiste epizody. Mocne drugie plany.
Ha, ha! Starość jest piękna! Kocham grać z Jankiem, uwielbiam jego poczucie humoru. Uwielbiam, jak mnie podpuszcza i mówi: „No tego na pewno nie zagrasz!”. My, stara gwardia, trzymamy się mocno. I czekamy na role! My wam zagramy wszystko. (śmiech)
W „Johnnym”, filmie o księdzu Janie Kaczkowskim, zagrała pani aktorkę która odchodzi w hospicjum. Ale na koniec życia daje lekcję szacunku i miłości młodemu pogubionemu chłopakowi. To ważny dla pani film?
Cholernie ważny, bo uczy, że nikt nie jest w życiu stracony. Że nie możemy różnych rzeczy zaniechać, bo życie jest i krótkie, i kruche. Mamy je jedno. Nieśmy dobro, twórzmy dobro, bo ono zawsze wróci. Żeby na koniec życia niczego nie żałować.
Maria Pakulnis - (ur. 2 lipca 1956 r. w Giżycku). Polska aktorka filmowa, teatralna i radiowa. W 1976 roku ukończyła liceum pielęgniarskie w Giżycku, a w 1980 warszawską PWST.
Debiutowała rolą Barbarki w filmie „Dolina Issy” w reżyserii Tadeusza Konwickiego. Aktorka Teatru Współczesnego, Dramatycznego, Ateneum. Dziś gościnnie możemy ją oglądać na deskach teatrów Komedia i Kamienica. Grała m.in. w „Jeziorze Bodeńskim”, „Dekalogu III”, „Obywatelu Piszczyku”, „Pajęczarkach”, „Ekstradycji”, „Johnnym”. Na ekranie można ją zobaczyć teraz w komedii „Na twoim miejscu”.
Jej mężem był reżyser Krzysztof Zaleski, który zmarł w 2008 roku. Mama Jana Zaleskiego.