Wywiad

Zakazane było jedno: bycie banalnym. O Wojciechu Młynarskim z Agatą Młynarską rozmawia Joanna Nojszewska

Zakazane było jedno: bycie banalnym. O Wojciechu Młynarskim z Agatą Młynarską  rozmawia Joanna Nojszewska
Agata Młynarska
Fot. Marlena Bielińska/ Move- Picture

„W domu było balansowanie między szaleństwem a normalnością. Nam jako dzieciakom trudno było się w tym połapać, ale teraz widzę, że to była największa rodzinna wartość” – mówi Agata Młynarska. Jej opowieść o Wojciechu Młynarskim to portret taty domowego, ciepłego. Takiego, który wymagał perfekcyjnych wypracowań, ale pozwalał na oficjalne wagary i brzydkie wyrazy. Zakazane było jedno: bycie banalnym.

 „Na stół wjeżdżała deska z serem żółtym i serkami topionymi. Tato z namaszczeniem brał solidny kawał sera, polewał go keczupem, który był wtedy szczytem luksusu, i pałaszował”. Taki obrazek został mi po przeczytaniu twojej książki Moja wizja. Opis rodzinnego rytuału oglądania festiwali. Na stole był ser, a na kanapie loża szyderców. Czasem wchodziliśmy z tatą w polemikę, ale generalnie było wiadomo, że ma rację. Komentowanie występów było szkołą gustu, odróżniania jakości od kiczu czy amatorki. A inne rodzinne rytuały?

Momenty, w których czuliście się najbardziej razem?
Te rytuały miały dwa, a w moim przypadku nawet trzy adresy: dom na Łowickiej, Zakopane i Jastarnia, dokąd w moim wczesnym dzieciństwie jeździliśmy razem na wakacje. Z warszawskiego domu najlepiej pamiętam wspólne śniadania i obiady. Wyobraź sobie dwupiętrową przedwojenną willę, w której punktem centralnym jest wielka kuchnia. W niej duży stół i stary kaflowy piec, na którym cały czas coś się gotuje, ponieważ rodzice prowadzą dom otwarty. Psy, koty, wszystko się kotłuje. Ja szykuję się do szkoły, mama na 10 wychodzi na próbę do Teatru Rozmaitości, tata za chwilę rusza do gabinetu na pięterku. W kuchni jest z nami Helenka – gosposia, niania, mama chrzestna Pauliny i Jasia. Trafiła do domu, kiedy miałam osiem miesięcy, i stała się członkiem rodziny.

Mieliście jakieś „kultowe” rodzinne danie?
Na stole, jak to w tamtych czasach, kulinarnie nie działo się dużo. Ale mama starała się o ładne podanie tego, co było. Bo śniadanie to moment, kiedy mogliśmy się spotkać i „nakręcić” na cały dzień. Wiesz, że mi to zostało? W dorosłym życiu, choćbym nie wiem jak była zmęczona i wracała z nie wiem jakich koncertów, wstawałam, by zrobić chłopakom śniadanie. Bo pamiętałam, jaki to ładunek energii. W domu na Łowickiej obowiązywała kultura deski, na niej mama rozkładała sałatę, rzodkiewkę, pietruszkę, dymkę. Tata musiał zacząć dzień od twarożku. Nakładał dużo, lubił się nasycić. Do śniadania zasiadał w słynnym granatowym szlafroku. Po latach negocjowałam, żeby go wyrzucić. Dałam w prezencie nowy. Bardzo się ucieszył, po czym... chodził w starym. Frotté, obdartym, pozbawionym glamouru i artystowskich elementów. Do szlafroka nosił szwedzkie drewniaki, wtedy hit. Białe, potem czarne. Zasuwał w nich po starej klepce dębowej. A ponieważ był rannym ptaszkiem i wstawał za piętnaście siódma, dom budził się do życia w rytm kroków taty.

int 20170614_TS_0124
marlena Bielińska/ MOVE- PICTURE

Przy stole była cisza czy gwar?
Było tak ciekawie, „gęsto”, że ja przez tę atrakcyjność śniadania często spóźniałam się do szkoły. Chociaż miałam blisko. Tata odpytywał z życia szkolnego, ale też opowiadał, co napisał. Często było tak, że z rana pukał do mnie do pokoju, wnosił nieśmiertelny magnetofon, płaski Panasonic, i mówił, że ma nową piosenkę i chce mi zaśpiewać. Nie wiem, czy to było wyzwanie na intelekt 14-latki... (uśmiech) Z tych porannych prezentacji zapamiętałam: Do przodu żyj, żyj kolorowo; Moje serce to jest muzyk; Agaty torebka; To, co się da, podziel na dwa; Wracaj, złe drogi skracaj; Czyje imieniny dziś są i tzw. mikuły – piosenki skomponowane przez Jacka Mikułę. Tata śpiewał, wystukując rytm drewniakiem. Wracając do pytania: rano przy stole gadało się na wszystkie tematy, od polityki po fryzurę Anny Jantar. Albo o tym, że przyjdzie do nas na próbę Maria Koterbska, „ciocia, która usiadła na płycie”. Tak się zdarzyło u nas w domu i ja już tylko w ten sposób ją określałam.

Po śniadaniu biegłaś spóźniona do szkoły, a tata ruszał do gabinetu. Jak on wyglądał?
Biurko niedawno sfotografowaliśmy, jest na fanpage’u taty na Facebooku. (Agata włącza tablet) Stało tam zdjęcie jego rodziców, Mariana i Magdaleny, babci Cesi Zdziechowskiej, jak podlewa róże w Komorowie. Zdjęcie Emila Młynarskiego. Zdjęcia nasze i naszych dzieci. Mosiężne pojemniki na przybory. Dużo papierów. Maszyna Consul. Bo tato zawsze pisał na maszynie lub ręcznie. Nigdy nie przesiadł się na komputer.

W wywiadzie dla TS mówił mi: „wenę mam w godzinach pracy”. Też tak to pamiętasz?
Tak. On po prostu siadał do pracy i pisał do 14, czyli do momentu, kiedy wracałam ze szkoły. Był zorganizowany, precyzyjny, powiedziałabym – rzemieślniczy. Owszem, czasem zdarzało mu się zapisywać coś na kartce w restauracji. Tak powstawało sporo doraźnej twórczości taty, m.in. domowe, nie zawsze cenzuralne limeryki. Lubił bawić się, pisząc na zadany przez nas temat. Pisał raczej szybko. Opowiem ci sytuację. Poprosiłam go o wiersz na 60. urodziny Henryki Krzywonos. „No dobrze, zadzwoń za tydzień”. Zadzwoniłam. „Nie mam jeszcze, zadzwoń pojutrze”. I jeszcze „zejdź ze mnie” – bo to też było ulubione powiedzenie taty. Dzwonię – nie ma. „Obiecałeś, to nie w porządku, co ja teraz zrobię, nie mogę jechać z pustymi rękoma, trzeba było powiedzieć wcześniej” – wyrzuciłam z siebie, bo tatę czasem warto było tak wziąć pod włos. „Dobrze, zadzwoń za pół godziny”. Zanim to zrobiłam, on zadzwonił. Po kwadransie! I przeczytał taki poemat, że nam kapcie spadły. Pisany ręcznie, bez jednego skreślenia... Taki miał warsztat.

int 20170614_TS_114159
marlena Bielińska/ MOVE- Picture

Wróćmy do waszego domu na Łowickiej. Wybija 14. Mistrz odkłada pióro...
...i otwiera się inna przestrzeń. Obiad rodzinny. Rano wszyscy byli na luzie, wolno było dużo więcej. Bywało śmiesznie, krzykliwie, czasem zdarzały się awanturki. A do obiadu siadaliśmy w jadalni, pod portretami przodków, przy tym stole. (rozmawiamy u Agaty w mieszkaniu) Zobacz, jest z 1904 roku, zrobiony z dębów z rodzinnego majątku w Gładczynie. Zaprojektowała go Cecylia Zdziechowska, matka mamy ojca.

Słynna Cesia, o której opowiadał nam w wywiadzie. W rodzinnym domu w Komorowie uczyła go dyscypliny, przywiązując do kaloryfera.
Wspominana czasami w rodzinie jest jej surowość, ale przede wszystkim wielkie serce. Ona zaprojektowała meble i dom w Komorowie. Na tamte czasy była niezwykle nowoczesną kobietą.

Mam na liście pytania o historię rodziny, ale na razie wróćmy do „obiadu rodzinnego”.
Tuż przed obiadem tata „wjeżdżał” do domu z wodą mineralną Mazowszanka w szklanych butelkach, kupowanych w Supersamie na tzw. mistrza. ?


Wtedy z powodu kolejek trudno było dostać się do Supersamu, ale tata miał swoje sposoby, zaczepiał np. magazyniera – a wtedy przecież wszyscy rozpoznawali pana „Pucio Pucio” – i zwracał się do niego: „Panie mistrzu, czy coś dla mnie się znajdzie?”. „Na mistrza” czy też „mistrzunia” zdobywał też bułki w słynnej piekarni na Polnej.

Na obiad często dołączał do nas dziadek Hieronim Godlewski, ojciec mamy, który mieszkał dwie ulice dalej, na Dąbrowskiego. Wytworny starszy pan w kapeluszu, z laseczką. Przychodziła też babu Magda, czyli mama taty. I niezależnie od tego, czy mieliśmy sobotę, czy wtorek, obiad był zawsze uporządkowany, wymagający od wszystkich większej mobilizacji, również w konwersacji i stylu bycia. Chociaż trzeba dodać, że obowiązywała zasada „dzieci i ryby głosu nie mają”, mogłyśmy coś powiedzieć dopiero jako ostatnie. Zdarzało mi się mieć włożony drążek za plecy, żeby nie „wiosłować” rękami, bo za to były kary.

Rano luz, po południu rygor?
No widzisz, to jest ta podwójna linia, która przewija się przez całe moje życie. Psychologicznie i symbolicznie można odnieść to nawet do tego „bipolaru”, na który tata chorował, do jego stanów emocjonalnych. Bo z jednej strony miałam dom szalony, artystyczny, zwariowany – jak te poranki. A jednocześnie miałam dom, gdzie wszystko było wyznaczone, tego nie wolno, tego nie wypada – jak na tym obiedzie. Pamiętam słowa mamy: „Córeczko, zachowuj się godnie, nie możesz sobie na to pozwolić”. Umiejętność odnalezienia się w tych sprzecznych komunikatach, jakie dawali rodzice, była dla dziecka wyzwaniem. A przecież dzieci potrzebują jasnego przekazu. U nas było balansowanie między szaleństwem a normalnością. Teraz jednak widzę, że to była największa wartość. Chociaż nam trudno było się w tym czasami połapać. Ale jak to dzieci, mieliśmy w sobie plastyczność, potrafiliśmy się dostosować. Tu muszę sięgnąć do wcześniejszych wspomnień, z czasów mieszkania na Waliców 20/1420.

Osiedle z wielkiej płyty, symbol gierkowskiej nowoczesności.
W jednym bloku znalazło się dużo artystów i znajomych rodziców. Kłębiło się życie artystyczne: Marek Perepeczko z Agnieszką, kompozytor Adam Sławiński, aktor Janusz Bukowski z Ewą Wawrzoń – wszyscy zwalali się do nas i odbywało się np. wspólne oglądanie Kabaretu Starszych Panów. Mnie na początku nie wolno było w tym uczestniczyć. Pamiętam, jak z córką Ewy, Agnieszką, oglądałyśmy to z wypiekami na twarzy przez dziurkę od klucza. Potem, kiedy zostałyśmy dopuszczone do wspólnych posiedzeń, uważałam, że jestem w raju. Na pełnych prawach brałyśmy udział w żartach i opowieściach – a co zrobiła Sipińska, a co Rodowicz. Cudowne poczucie, że jesteśmy w kolorowym, pełnym emocji artystycznym, twórczym świecie, gdzie tata gra pierwsze skrzypce. I ci wszyscy ludzie są dla mnie wujkami, ciociami, bliskimi. Ale jednocześnie to osoby, przed którymi trzeba czuć respekt, nigdy nie mówić na ty. Ja dopiero niedawno przełamałam się i zaczęłam mówić na ty Irenie Santor, i to na jej wielokrotnie wyrażone życzenie. Podobnie z Haliną Kunicką. Jako dzieci nigdy nie byłyśmy postawione w sytuacji, że możemy sobie na to pozwolić tylko dlatego, że jesteśmy w tym „tyglu”. Albo że możemy wyskoczyć na scenę dlatego, że nasi rodzice pracują w teatrze.

Byle kto nie może wejść na scenę – piszesz.
Tak, do tego trzeba mieć powód. Dlatego dobrze pamiętam moment, kiedy ja weszłam na scenę – jakby mi się niebiosa rozstępowały. Bo wiedziałam, jaka to odpowiedzialność. A wydaje mi się, że dziś już to nie jest takie ważne, na scenie może być absolutnie każdy. Nie oceniam, czy to dobrze, czy źle. Ale wiem, ile pracy rodzice wkładali w to, żeby przedstawić coś, co ma wartość i jakość. Bo jeśli chodzi o jakość, to ojciec zawsze cisnął „do ostatniej kropli krwi”. Także w domu. Kiedyś zostawiłam mu wypracowanie do oceny i następnego dnia znalazłam je na biurku w całości przekreślone. Obok kartka z napisem „Nie możesz iść dziś do szkoły”.

Tylko z tego powodu?
Wiesz, ja w ogóle miałam komfort, nie musiałam chodzić na wagary. Jeśli miałam w szkole kłopot, mogłam o tym powiedzieć i nigdy nie było problemu z tym, żebym została w domu i naprawiła sytuację. Wtedy tata powiedział, że wypracowanie jest, delikatnie mówiąc – zacytuję go – „do bani” i nie mogę się z nim pokazać na lekcji. A w moim mniemaniu było świetne. Ja je zostawiłam, żeby się pochwalić! Ale jak to się mówi, „tak wykuwała się stal” i tata zawsze starał się w takich sytuacjach pomóc. Siadał ze mną, pisaliśmy od nowa.

Często odrabiał z tobą lekcje?
Nie, raczej robili to dziadek i babu Magda. Ale jeśli chodziło o trudniejsze rzeczy, umiał na sekundę wyrwać się ze swoich spraw i pomóc. Miał nieprzeciętną pamięć. Sypał z rękawa długimi cytatami. Znał na pamięć utwory Gałczyńskiego, Słonimskiego, Tuwima, Puszkina, Mickiewicza, Norwida. Pamiętam – jestem już na polonistyce, rozmawiamy o Orzeszkowej. I tata z pamięci cytuje cały fragment książki Dziurdziowie! Powieść wierszem, nikt już dziś tego nie pamięta. I mówi, na czym polega brak talentu do rymu u Orzeszkowej, a na czym polega jej fenomen w powieści, np. Nad Niemnem. I ja, rozumiesz – sunę z tym na uczelnię i bryluję! Szczęśliwa, że mogę podzielić się obserwacją, do której mnie zainspirował. Tata nauczył mnie tego, że nawet lekka wypowiedź literacka musi mieć formę, dobrą puentę. I że zawsze muszę sobie zadać pytanie: w jakiej sprawie to mówię? W ogóle myślę, że wystrzeliłam na polonistykę tylko z tego powodu, żeby móc mieć z nim o czym gadać. Nie wiem, czy tak naprawdę mnie to interesowało, nawet nie umiem się nad tym zastanowić.

Rozmowa była w domu ważna?


Mieliśmy poczucie, że rozmowa może być czymś arcyciekawym – grą, prowokacją, intelektualną przygodą z żartem. Nawet jeśli dotyczy zupy pomidorowej. Tata mówił, że ważne, żeby w rozmowie nie być banalnym. Bo banał jest grzechem niewybaczalnym.Ale przecież można być banalnym, nie ma w tym nic złego. Oczywiście, że nie ma. Ale ja słyszałam w domu: nie możemy złapać się w pułapkę banału, trzeba zawsze mieć jakąś ciekawą propozycję. Owszem, to sprawia, że nie dajesz sobie luzu. I myślę, że tatę też to w dużej mierze męczyło. Bo fajnie jest czasem nic nie robić. Ja łapię się niekiedy na tym, że siedzę przed telewizorem i walę tzw. gapę. Po 10 sekundach mam poczucie winy. Ale dzięki temu, że chodziłam na terapię, mówię: halo, jeszcze czego, mam prawo! Nie muszę cały czas być na wysokich obrotach. A myślę, że tata miał do tego predyspozycje.

Kto był dla niego autorytetem?
Tata, mimo że zajmował się lekką muzą, miał pociąg do literatury wysokich lotów. Profesorowie Julian Lewański, Bohdan Korzeniewski, Zbigniew Raszewski i Artur Sandauer, który był naszym sąsiadem, to byli jego najważniejsi komentatorzy. Zwłaszcza prof. Lewański, z którego rodziną bardzo się zżyliśmy, był dla taty najwyższą instancją.

Miał tyle sukcesów, a jednak potrzebował recenzenta. Dlaczego?
Myślę, że tak najgłębiej to brało się z deficytu ojca. Dziadzio Miluś zmarł, kiedy tato nie miał jeszcze dwóch lat.

Opowiadał ci o nim?
Mówił tylko, że to był piękny mężczyzna. Jako młody człowiek zapadł na gruźlicę i szybko zmarł. Jego miłość do babuni była owiana tajemnicą. Mówiło się, że to miłość skradziona. W skąpych opowieściach taty czuło się „tęsknotosmutek”. Na pewno odczuwał brak ojca.

Profesor Lewański jakoś zapełniał tę lukę?
Był wybitnym literaturoznawcą, teatrologiem, człowiekiem wielkiej erudycji znającym języki. Pamiętam rozmowy z nim w naszym domu i jego pogłębione refleksje. Tata ich potrzebował – oprócz piosenek tworzył też większe formy teatralne, pisał libretta, kuplety do Krakowiaków i górali, piosenki do Kubusia Fatalisty Diderota, musicale Jesus Christ Superstar, Nikodem Dyzma. Wszystko konsultował z profesorem. „Czy dobrze napisane? Czy wystarczająco wyrafinowane, sprawne literacko? No i czy forma jest adekwatna do treści?” Przepadał u profesora na całe godziny. Pamiętam, jak kiedyś wrócił rozpromieniony po konsultacji większego spektaklu, wołając „Lewański to kupił”. Pamiętam też padające czasem sformułowanie: „A Lewano mi mówi: wyrzuć to”.

Słuchał jego rad?
Tak. I wiesz, że ta konieczność konsultowania została nam wszystkim wszczepiona. Ja czuję niepokój, kiedy nie mogę tego zrobić. Ariadna, córka profesora, pani filozof, napisała wybitne teksty o twórczości naszego taty. Wiesz, że ona jest jego córką chrzestną? Łączą nas wspólne wspomnienia, zwłaszcza z rodzinnych wyjazdów do Zakopanego.

Właśnie: to drugi ważny adres rodziny. 
Zanim powstał dom w Kościelisku, jeździliśmy do Staszka Karpiela, który dziś ma 90 lat i jest legendą architektury podhalańskiej. Jego pierwszą żoną była Krystyna Zachwatowicz, późniejsza żona Andrzeja Wajdy. W tym domu biesiadowało wielu słynnych artystów. Ja tam pomieszkiwałam, bo jako dziecko byłam chorowita i spędzałam dużo czasu w górach. Tam tata nauczył mnie jeździć na nartach. I tam zrodził się pomysł kupna ziemi pod dom w Kościelisku. Pytałaś o rytuały – pamiętam poobiedni zwyczaj sprawdzania, czy głowa stwardniała.

Słucham?
Na obiady chodziliśmy do pani Wawrytkowej, obok. Tata potem lubił się zdrzemnąć, a mnie nosiło, chciałam się bawić. Wymyślił więc patent, żeby mnie spacyfikować. Pukał z impetem w moją głowę i niby-zatroskany mówił: „O, nie! Tu jeszcze musi trochę stwardnieć, więc musisz poleżeć po obiedzie. Bo jak się sadło zawiąże, głowa stwardnieje”. Ja to brałam jeden do jednego, kładłam się bardzo przejęta w oczekiwaniu na to, kiedy sadło się zawiąże. A on spał.

To był tylko twój rytuał?
Tak, miałam pięć czy sześć lat, Paulina dopiero się rodziła. Kiedy już była starsza, w Kościelisku graliśmy całą rodziną w rubla. Na stole lądował koc, po jednej stronie siedzieli tata z mamą, po drugiej stronie my. Brało się monetę i mówiło wierszyk: „Rubel w górę, rubel w dół, ręce na stół”. Wypowiadając „w dół”, grający podawali pieniądz z ręki do ręki pod stołem. Potem wołało się: „zdejmij rękę lub oddaj rubla”. Wygrywał ten, kto przechwycił monetę. A jaki był przy tym teatr gestów, min, tajnych znaków!

 

Drugą zabawą był król Lul. Mówiłyśmy do taty: „Dzień dobry ci, królu Lulu z czerwonym noskiem polanym soskiem”. Odpowiadał: „Dzień dobry wam dzieci-śmieci, gdzieście były i coście robiły?”. I musiałyśmy zainscenizować, „gdzieśmy były i cośmy robiły”. Jak Lul zgadł, przechwytywał nas, tarmosił lub przewracał.

A więc „aktorzyłyście” od małego.
Pamiętam, jak pierwszy raz wystąpiłyśmy publicznie u rodziców w Teatrze Rozmaitości. Choinka dla dzieci pracowników. Paulina miała 5 lat, ja 10 i śpiewałyśmy na scenie, w boa, piosenkę, którą tata przetłumaczył dla sióstr Winiarskich (Agata zaczyna śpiewać): „W zły dzień zimowy kaflowy nawalił nam piec, marzłyśmy z siostrą tak ostro, że można się wściec. W pianinie pękło i jękło, pękając pięć strun, przydałby się zduuun! Obiecał przybyć, naprawić usterkę ciach ciach. W słuchawce dźwięczał głos zduna fachowo, że ach! A myśmy z siostrą myślały: rzetelny czy trun... kowy będzie zdun”. Potem: „Przybył, jęknął” i Paulina w tym momencie: „Ja w futerku, siostra też w futerku”. Widzisz to? (śmiech) Te momenty sklejały rodzinę. Gdy dziś pytają, czemu wykonujemy takie zawody, być może właśnie dlatego. Że coś się dzieje fajnego, że warto pracować twórczo.

Tata był głównym inicjatorem zabaw?
Mama też. W ogóle trzeba powiedzieć, że ona, przy całej różnicy charakterów, była znakomitym partnerem intelektualnym dla taty. Osobą o niezwykłym poczuciu humoru, erudycji. Myślę, że dlatego tak długo razem funkcjonowali mimo awantur i latających talerzy, ponieważ mieli porozumienie intelektualne i wspólne poczucie humoru. Ale wracając do rytuałów: ważne były też te w podróży. Rymowanki, łamigłówki. Gra w państwa miasta. W węża, czyli szukanie wyrazów zaczynających się na literę, na którą kończy się poprzednie słowo. A kiedy podróż była dłuższa i z Pauliną brałyśmy się za łby, ojciec zarządzał „kontrolę grzeczności”. To był bat na nas. Działało piorunująco. Po latach stosowałam to też na moich dzieciach.

Na czym polegało?
Tato zajeżdżał na stację benzynową i ugadywał któregoś „pana mistrza” benzynowego, mówiąc mu, co robić. Facet podchodził do auta z poważną miną i wygłaszał: „Dzień dobry, kontrola grzeczności, słyszałem, że w tym samochodzie są niegrzeczne dziewczynki”. Tata ze smutkiem kiwał głową: „Tak, panie władzo, niestety. Chciałem uniknąć tej kontroli grzeczności, ale się nie udało” – i odstawiał całą grę. Tata często wchodził w rolę po to, żeby nas – jak to się mówi – wypuścić. W ogóle „wypuszczanie” to była u nas rutyna. Ja miałam przez to nawet przezwisko „Kupcowa wenecka”. Bo wszystko brałam dosłownie. Tata się śmiał i mówił „Do jakiego stopnia jeszcze można cię wypuścić? Z jednej strony go to wkurzało, a z drugiej rozkręcało, żeby jeszcze dalej próbować. Gdy robiłam się smutna, wyjaśniał: „Taki żarcik! Trochę dystansu! Ironijki na własny temat!”.

A propos „Kupcowej”, mieliście w domu jeszcze jakieś ksywy?
Tata był nazywany Pucieńkiem. Do mamy mówił Pucieńko. Ja byłam nazywana Agaciną. Albo „córką złotopiórką”, „córką ogniopiórką”.

 

Bo tata uważał, że jestem w gorącej wodzie kąpana. Szybko się podpalam, płonę i szybko tracę zapał. Wkurzała mnie taka opinia, ale muszę przyznać, że miał dużo racji. Dzięki niemu wiem, że rzeczy trzeba doprowadzać do końca. I że to wymaga mozołu, bo sam zapał nie wystarczy.

 

On był pracowity, z czasów szkolnych miał ksywę Pszczół i to wszystko mówi na ten temat.

W Kościelisku spędzaliście święta. Czy im też towarzyszyły jakieś rodzinne zwyczaje?
Tata oczywiście przebierał się za mikołaja. Ale ja najbardziej pamiętam numer, który kiedyś mi zrobił. „Będziemy teraz wyglądać pierwszej gwiazdy” – mówi. Stanęliśmy na balkonie, w roli teleskopu wystąpił rękaw kurtki, który tata przyłożył mi do oka. „Skup się, patrz”. Stoję, czekam, wypatruję. A tata przez ten rękaw... leje wodę. Zachwycony swoim psikusem: „O, nasza Kupcowa znowu dała się nabrać!”.

Dość hardkorowe zabawy.
To nie był tata, który głaskał po głowie. Kiedy przytulał, czuło się uścisk stalowy, ale było to dowodem największej czułości. Na nartach na Kasprowym przy –15°C zdjął mi buty i nacierał gołe nogi śniegiem, aż stwierdził, że „teraz to już na pewno nie będzie mi zimno”. Jak kichałam, wołał: „Daj, Panie Boże, zdrowie, bo na rozum to już za późno”. Niezależnie od tego, czy miałam lat 4 czy 50. To było jego ukochane powiedzenie. U nas w ogóle nie bardzo się litowano nad dziećmi. Nie mogę powiedzieć, że to był zimny wychów, ale na pewno bez nadmiernego cackania. To był repertuar zarezerwowany dla dziadków, Helusi i mamy. Najcieplej było, jak się z tatą żartowało, bo wtedy puszczały wszystkie konwenanse, co wypada, a co nie. W żartach, w rozmowach o sztuce, literaturze – wtedy z tatą się żeglowało jak po oceanach.

Coś za coś?
Znam wielu ojców, którzy nie potrafią być mięciutcy i „przytulaccy”. Może tak widzą swoją męską pozycję? U nas każdy niedostatek czułości rekompensowały nam teksty pisane przez tatę. Często czułam, że coś jest o nas, o mnie. I że może tato nam wprost czegoś nie powie – bo żyje tak jak umie – ale tekstem daje mi coś w zamian. Czego może w zwykłym życiu nie dostawałam...

Które piosenki brałaś do siebie?
Gdy np. pojawił się tekst „Ludzie, to jest znana rzecz od stuleci – siebie nie musimy, lecz chrońmy dzieci”, czułam, że to o nas. Gdy byłam starsza, rozmawialiśmy o relacjach kobieta–mężczyzna. I tata potem napisał w piosence: „po co jechać aż do Werony? Do Werony daleko hen. W naszym mieście też są balkony do tragicznych stworzone scen”. To była jego odpowiedź na różne moje rozmowy z nim, jak się zachować w sytuacjach romantycznych. Tata napisał też spektakl Wesołego powszedniego dnia. I każdy z tych tekstów jest tak głęboko wrażliwy na to, co czuje kobieta, matka, kochanka, niekochana żona, kobieta w ciąży. A kiedy mnie życie dojechało jako matkę Polkę, to 12 godzin z życia kobiety śpiewałam sobie i łzy mi ciekły, bo wiedziałam, że nikt tego lepiej nazwać nie potrafi. Gdy po raz kolejny jechaliśmy na wakacje do Jastarni, tata powiedział: „lubię wracać w strony, które dobrze znam”. Z tego powstała ta piosenka. Mam to samo, nie lubię nowych miejsc.

Właśnie, Jastarnia. Jakie stamtąd obrazki?
Plaża, parawan, za nim życie towarzyskie na najwyższych obrotach. Masa znajomych taty, rżnięcie w karty. Slipy – nigdy wycięte, zawsze bardziej w stylu bokserek. Tata zwracał na to uwagę. Miałam z osiem lat, kiedy pierwszy raz usłyszałam od niego, że kąpielówki o kroju majtek to nie jest strój dla prawdziwego faceta.
Tata w ogóle był trendsetterem. W książce piszesz, że „ubierał się tak niesocjalistycznie”.


Nawet do prowadzenia samochodu miał swoją „stylówę” – rękawiczki obcięte, z dziurkami, zapinane na zatrzask, lustrzanki – nikt tak wtedy w Polsce nie wyglądał. On mógłby być ikoną elegancji nawet teraz. Ale uwaga, twierdził, że ludzie eleganccy nie są zbyt modni. Jak jesteś za modna, to jesteś prowincjonalna. Bycie modnym było deprecjonujące. Modna to mogłaś być wtedy, jeśli przeczytałaś fajne książki.


Wracając nad morze...
Przygodą było wyjście do Domu Zdrojowego „na colę”. Na co dzień była „cytroneta w cycu”.

W woreczku foliowym ze słomką?
Tak. Albo mleko w cycach. Mieszkaliśmy u zaprzyjaźnionej rodziny kaszubskiej, państwa Neclów – zresztą mama przyjaźni się z nimi do dziś. I tata miał co rano za zadanie przyniesienie mleka. Pamiętam, że to była euforyczna sytuacja, kiedy trzeba było powiedzieć na głos, że „tata idzie po mleko w cycach”.

Bo też i słowo jest z pogranicza bon tonu...
Tata lubił takie sytuacje. Kiedy byłam chora, czytał mi fragmenty Pana Tadeusza i gdy dochodził do wersu „miał czapkę z kutasem”, delektował się tym, że może mnie zgorszyć. I że się bardzo zdziwię, że nie chodzi o to, co myślę. (uśmiech) Tata czasem rozmawiał z nami „grubą kreską”. Aż go mama szturchała. Używał wyrażeń mocnych, nawet ordynarnych. To był ten rodzaj wyrafinowania językowego, który w naturalny sposób uczył nas, jak odróżnić grubiańskie sformułowanie od kontekstu chamskiego i wulgarnego i dostrzec jego poetycki smak. Kiedyś zadzwoniła Kalina Jędrusik. Mam w oczach tę scenę – biurko taty, stary telefon Irys. Nie wiem, czemu byłam w gabinecie sama, nieczęsto wolno nam było tam wchodzić. Odbieram i słyszę brzydkie wyrazy. W stosunku do moich rodziców! W szoku schodzę na dół i opowiadam. A tata na to: „Cudowne, usłyszałaś poezję w najczystszej postaci. Bo kiedy mówi to Kalina, to właśnie tak brzmi. A kiedy facet spod budki z piwem, to będzie chamstwo. Musisz to wyczuć”. Taka mowa do 12-latki! Ale tata wyczulał nas w ogóle na język. Z Jastarni pamiętam metkę „wietnamskie klapki japońskie”. Tata używał tego sformułowania potem przez całe życie. Dzięki niemu i my zwracaliśmy uwagę na śmiesznostki językowe, np. „kino Jagódka w Ząbkach”. Albo „świeżo upieczeni oficerowie pożarnictwa”. Tata wydobywał te perełki z gazet i bardzo się tym cieszył. Znad morza pamiętam też, że potrafił śpiewać po kaszubsku. Miał cudowny „przelot” z rybakami. Jeździliśmy do Chałup, do znajomych. Atmosfera podobna jak w Kościelisku, to samo DNA. Te dwa miejsca mnie zbudowały. Najbardziej.

int 20170614_TS_113975
marlena bielińska/ move- PICTURE

A historie przodków? Rodzina była wyjątkowa: wuj Emil Młynarski, ciotka Nelly Rubinstein.
Strażnikiem pamięci jest siostra ojca Basia. Zna świetnie losy rodziny. Opowiadała, że Emil był znakomitym organizatorem, bo utworzenie filharmonii w Warszawie było przedsięwzięciem nie tylko artystycznym. Stworzył coś, co do dzisiaj trwa. Uwielbiałam mamę ojca, przepiękną i arcydobrą babu Magdę. Miała dwie siostry: Marię i Anulę, z których każda miała dwie córki. To się nazywa siła kobiet! Jedna z nich, ciocia Kasia, jest moją chrzestną. W domu w Komorowie, przy którym teraz odsłoniliśmy tablicę pamiątkową, toczyło się intensywne życie rodzinno-towarzyskie pod czujnym okiem babci Zdziechowskiej. I tam brylował on, czyli Wojcio.

A słynna ciocia Rubinstein, żona Artura?
Była damą, która nauczyła mnie np. tego, że dobra pani domu, zbierając nakrycia ze stołu, nigdy nie składa talerza na talerz. Talerze trzeba odkładać obok siebie, bo spody się brudzą jeden od drugiego i robi się jak w garkuchni!

Stosujesz tę zasadę?
Nie. Trzeba też mieć świadomość, że u cioci były kilkumetrowe blaty i służba, która te talerze po jednym przenosiła. (uśmiech) Ciocia przekonywała też, że w wyglądzie kobiety najważniejsze jest, żeby mieć piękne buty, zadbane paznokcie i włosy. Poznałam ciocię, kiedy placowi przy filharmonii nadawano imię Emila Młynarskiego. Dotyk historii, wtedy zdałam sobie sprawę, że Artur Rubinstein to był światowej klasy muzyk. Zrozumiałam, że to więcej niż polski kontekst. Wiele lat później gościłam w Świat się kręci Nigela Kennedy’ego. Nagrał utwory skomponowane przez Emila Młynarskiego. Zależało mi, żeby został na dłużej, a nie tylko zagrał na koniec. Złapałam go za rękę podczas próby i mówię: „Nigel, moim pradziadkiem jest Emil Młynarski, zrób to dla mnie”. Zadziałało. Widzisz, mija epoka i nagle doświadczam siły rażenia przodków! (uśmiech)

Masz poczucie, że jesteś nośnikiem jakichś wartości i że trzeba je przekazać dalej?
Tak. Między innymi dlatego nigdy nie brałam pod uwagę emigracji. Wśród kolegów duża część wyjechała na stałe. Ja wiedziałam, że nie mogę. Że tu kontekst ma znaczenie dla naszej rodziny. Jeśli w ogóle w moim zachwianym poczuciu wartości coś mnie umacniało, to właśnie korzenie. Tradycja. To, że mam się do czego odnieść. Bardzo lubiłam zbierać historie rodzinne, pamiątki.

Które są najbliższe sercu?
Stół i dwa obrazy. Niedawno je odrestaurowałam. (Agata z dumą pokazuje płótna, na których są jej praprababki) Dostałam też 6 talerzy z wielkiego rosenthalowskiego serwisu babci.

Jak w piosence: „na talerzyku Rosenthala”.
To właśnie te „rozentale” z Truskawek w Milanówku. Mnie sprawia frajdę, że jestem – powiedziałabym – „w kontynuacji” czegoś wielkiego, pięknego, wspaniałego, czasem trudnego. I że historie rodzinne zobowiązują. Do przeszłości oczywiście dopisujemy legendę, nie wiemy, jak było naprawdę. Ale z opowieści cioci Basi wygląda, że to była niezwykła rodzina.

Gdybyś miała wymienić trzy wartości rodzinne, których jesteś depozytariuszką?
Pracowitość. Uczciwość. Uwielbienie dla sztuki. To samo dotyczyło zresztą rodziny mamy.

Od śmierci taty upłynął już jakiś czas. Jak sobie układasz w głowie tę sytuację?
Dopada mnie potworna tęsknota. Uczucie, nad którym trudno zapanować. A z drugiej strony, porządkując archiwa – robimy to z Pauliną i Jaśkiem – odkrywam tatę i całe nieznane mi wcześniej fragmenty naszego życia. Zapoznaję się z nimi na spokojnie, w poczuciu, że jesteśmy zarządcami jego dorobku. Mogę poświęcić więcej uwagi np. listom czy zdjęciom, których nie znałam. Część już trafiła do archiwizacji, ale pokażę ci coś niezwykłego: kalendarze taty. Od dziesiątków lat miał taki format. Dostawał od cioci Basi ze Szwajcarii, zobacz: „okienko” u dołu okładki i wyrywane codziennie kawałki kartki.

Dzień na stronie.
Tata mówił często, że za chwilę będzie musiał go zjeść, żeby się wyrobić. „Ja zjadam kalendarz” – takie powiedzenie często słyszałam w dzieciństwie. Wypełniał go skrupulatnie, ale lakonicznie. Zobacz: rok 1966. „Pan Wasowski, Dudek, próba kamerowa. Wziąć nuty i magnetofon. Sent, próba. Kwiatkowska. Pisać”. Kolejny rok: „Hybrydy. Warska. Telefon Sempoła (to Sempoliński). Wysłać Niemenowi tekst, nuty i taśmy. Podwieczorek przy mikrofonie”. Albo ten, z 1975 roku, 20 czerwca – Opole. „Wyjazd, próba, Michnikowski, telewizja, Gołas”.

Historia kultury polskiej.
Ale zwróć uwagę, że są też puste tygodnie. To ta jego depresja, tata się wtedy zapadał. Aktywność, a potem cisza. Rozumiesz, to jest właśnie ten „bipolar”. My to pamiętaliśmy, ale wtedy nie rozumieliśmy. Pokażę ci jeszcze jedną wyjątkową rzecz. Kiedy brałam ślub z Przemkiem, tata napisał dla nas wiersz. (Agata znajduje zdjęcie w telefonie i czyta) „To między wami to jest porcelana”. A na koniec podpisano „ja, co sztuk parę porcelany stłukłem”.

Niby-wesołe fiku-miku, ale też i mocne wyznanie o sobie. 
Kiedy zakochałam się w Przemku, rozmawiałam z tatą o tym, jak wygląda dojrzała miłość. I on powtarzał: „właśnie, żeby tego nie stłuc”.

Myślisz „tato” i...
...i łapię się na tym, że chcę do niego zadzwonić. Wraca do mnie to, że w głębi ducha był pesymistą. I mnie to wkurzało. Z jednej strony pisał: „nadzieja, światełko na mierzei i żyj kolorowo”, a z drugiej było w nim jakieś pęknięcie. Kiedyś go o to zapytałam. Powiedział, że szczęście to chwilowy stan. I przyznał, że jest pesymistą, dotknięty smutkiem, bo uważa, że cieszyć się za bardzo nie ma z czego. To dla mnie było niesamowite. Bo wiesz, ja tak dziecinnie cieszę się wieloma najprostszymi rzeczami. A on pytał: czy są fundamentalne powody do radości dla człowieka? Ta rozmowa była też o tym, że „radosna gęba stabilizacji” jest dla człowieka niebezpieczną pułapką. Ale kiedy myślę „tato”, widzę też człowieka, który miał zasady, priorytety, nieustępliwość, upór, skrystalizowane poglądy. Pozbawiony konformizmu, nie był relatywistą. Dla niego było dobre albo złe, piękne albo brzydkie. Miał swój azymut. To zawsze będzie mi imponować.

Tekst ukazał się w magazynie Twój STYL nr 08/2017
Więcej na twojstyl.pl

Zobacz również