Wywiad

Agata Turkot: "Mówię wprost, co myślę. To ma swoje konsekwencje"

Agata Turkot: Mówię wprost, co myślę. To ma swoje konsekwencje
Agata Turkot w sesji zdjęciowej do magazynu PANI
Fot. Filip Zwierzchowski

Takie role jak ta w filmie "Dom dobry" potrafią aktora złamać. Prowokują, żeby zanurzyć się w mroku. Jak ochronić siebie? Agata Turkot przeszła wyboistą drogę i wie, że za sukces w zawodzie nie warto płacić najwyższej ceny. Bo prawdziwe życie jest gdzie indziej.

Agata Turkot o roli w filmie Wojciecha Smarzowskiego "Dom dobry"

PANI: Wojciech Smarzowski napisał główną rolę w filmie „Dom dobry” specjalnie dla ciebie. To duża presja?

AGATA TURKOT: Wojtek zaczął pisać scenariusz zaraz po zakończeniu zdjęć do „Wesela 2”, na którego planie się poznaliśmy. Wytworzyła się wtedy między nami więź, bo mamy podobną wrażliwość i w bardzo emocjonalny sposób odbieramy świat. Tamto spotkanie było dla mnie przełomowe nie tylko dlatego, że zagrałam pierwszą dużą rolę w kinie. Dzięki Wojtkowi zrozumiałam, w jaki sposób chciałabym uprawiać mój zawód. Smarzowski zaprasza aktorów do bycia współtwórcami i sprawia, że czują się wyjątkowi. A to z kolei powoduje, że są w stanie zagrać „z trzewi”. A czy to nie jest kwintesencją myślenia o aktorstwie? Dlatego kiedy Wojtek zadzwonił z kolejną propozycją, nie czułam presji, że oto zostałam wyróżniona przez mistrza i muszę spełnić pokładane we mnie oczekiwania. Chciałam jak najlepiej wykonać powierzone mi zadanie, ale jednocześnie wiedziałam, że jesteśmy w tym razem. I że jeżeli nam nie wyjdzie, to odpowiedzialność jest także wspólna.

Przemoc domowa to niezwykle trudny i delikatny temat, a kamera przez cały film skupiona jest na tobie. Poznajemy Gośkę, kiedy właśnie wróciła z emigracji do toksycznego domu rodzinnego i przez aplikację randkową poznaje Grześka. Inteligentnego, zabawnego, nieco starszego wpływowego mężczyznę, który traci dla niej głowę. Ale bajka szybko zmienia się w koszmar.

To jest film, który pokazuje, jak wielowymiarowe są historie, w których niepostrzeżenie pojawia się przemoc. Myślę, że Wojtek wziął na siebie ogromną część odpowiedzialności za moją rolę, bo miał pełną świadomość, co mi nią „zrobi”. Skoro jego aktorzy, tacy jak Agata Kulesza czy Arkadiusz Jakubik, opowiadają o skomplikowanym procesie wychodzenia z roli, to wiedział, że mnie, młodą i mniej doświadczoną, musi otoczyć jeszcze większą opieką. Już podczas kręcenia „Wesela” przekonałam się, że w pracy pilnuje, żeby nikomu nie stała się krzywda, dlatego w rolę Gośki wchodziłam bez lęku. Chociaż kiedy podczas castingu na Grześka musiałam grać różne trudne sceny ze starszymi kolegami – a były to same znakomite nazwiska - i nie miałam zielonego pojęcia, jak się do tego zabrać, to pytałam Wojtka, czy na pewno uważa, że dam sobie radę. A on zawsze, bez cienia wątpliwości w głosie odpowiadał: „Tak, Agata, dasz radę”.

Próby ze znanymi osobistościami polskiego kina nie były onieśmielające?

To było wręcz nierealne doświadczenie, bo wcześniej to zawsze ja byłam sprawdzana „do kogoś”, a nie odwrotnie. A jednocześnie ciekawe, ponieważ zobaczyłam tych wszystkich wspaniałych aktorów, którzy też zapominają z nerwów tekstu, którzy błądzą i szukają, którym ogromnie zależy. To była cenna lekcja, że w tym zawodzie wszyscy się boimy i że to jest normalne.

Rolę ostatecznie dostał Tomasz Schuchardt. Dawno nie widziałam w polskim kinie tak wiarygodnie zagranego potwora. Sceny przemocy, w których razem występujecie, są wyjątkowo brutalne…

Już podczas castingu było dla mnie jasne, że to musi być Tomek. On ma niesamowitą odwagę odsłaniania siebie na ekranie. Potrafi pokazać słabość, nieporadność, a czasem wręcz śmieszność, ale posiada też potężną siłę, w której bywa okrutny i przerażający. Sceny przemocy w naszym filmie niewątpliwie nie są łatwe w odbiorze, ale nie epatują brutalnością, aby szokować, tylko stanowią istotny aspekt opowiadanej historii. Być może ktoś uzna je za „zbyt”, ale takie rzeczy naprawdę się dzieją i to bardzo blisko nas, tuż za ścianą. Chcąc rzetelnie pokazać skalę problemu, nie możemy udawać, że tego nie widzimy, i cenzurować czyjegoś dramatu. Choć dla mnie to było duże wyzwanie.

Tomek pomagał ci przez to przejść?

On na szczęście nie jest typem aktora, który wchodzi w rolę o szóstej rano, przestępując próg make-up busa, a wychodzi dopiero po zakończeniu zdjęć. Stawał się Grześkiem, kiedy słyszał słowo „akcja”, a gdy padało „kamera stop”, automatycznie znów był Tomkiem, który opowiada niekończące się anegdoty, żarty, ciekawostki i z którym można podyskutować o serialach, które widziało się poprzedniego wieczoru. Przy takim filmie to bardzo pomaga. Za to ja czasem potrzebowałam dłuższej chwili dla siebie, żeby po intensywnych scenach emocje ze mnie opadły, żeby moje ciało mogło się wytrząść i wypłakać. Tomek doskonale to wyczuwał i dawał mi wtedy przestrzeń, ale kiedy było trzeba, w kumpelski sposób stawiał mnie do pionu. Można powiedzieć, że nasza relacja na planie była odwrotnie proporcjonalna do tej, jaką tworzą w filmie Gośka i Grzesiek.

Agata Turkot: "Kocham mój zawód, ale nie chcę płacić tak wysokiej ceny"

A jakie wsparcie dawał ci Smarzowski?

Mieliśmy wiele dni zdjęciowych, a Wojtek pracuje wariantowo. Czyli kręci kilka wersji jednej sceny. To niezwykle kreatywne, ale przy kolejnej zmianie, kiedy trzeba przeskoczyć od płaczu przez stupor aż do histerycznego śmiechu - i to bez chwili przerwy, bo w polskim kinie zawsze brakuje czasu - potrafi być też wykańczające. Produkcja bała się, że być może psychicznie się rozsypię i potem będę miała pretensje, więc zaproponowano, że dostanę coacha aktorskiego, który mnie emocjonalnie „ogarnie”. I zatrudniono Anię Skorupę. Ja do tych spotkań początkowo podeszłam z dużą rezerwą, ale okazało się, że to fantastyczna sprawa. Ania uczyła mnie, że nie trzeba nieustannie czerpać z osobistych doświadczeń, aby stworzyć postać, co jest kompletnym zaprzeczeniem metody Stanisławskiego. A tej właśnie uczono mnie w szkole teatralnej. Mówiono, że jak gramy, że ktoś umiera, to powinniśmy przypomnieć sobie śmierć bliskiej osoby. Oczywiście ta metoda jest bardzo skuteczna, ale jeśli przez 40 dni zdjęciowych robi się wiwisekcję własnych traum i niepozałatwianych spraw, to skutkuje emocjonalnym roztrzaskaniem. I nie da się potem, ot tak, wrócić do normalnego życia. Ja kocham mój zawód, ale nie chcę płacić tak wysokiej ceny.

Wchodząc na plan, czułaś ciężar odpowiedzialności przed kobietami doświadczającymi przemocy?

Pokazane na ekranie historie są historiami, które Wojtek usłyszał bądź przeczytał o nich. Nic nie jest wytworem jego wyobraźni. To dawało mi pewność, że wszystko, co robimy, jest uczciwe. Ja sama przed rozpoczęciem zdjęć też rozmawiałam z kobietami, które doświadczyły przemocy. Uczestniczyłam w spotkaniach grupy wsparcia dla ofiar. I kiedy te kobiety dzieliły się ze mną swoimi przeżyciami, czułam, że mi zaufały. I że chcą, aby ich historie zostały zauważone. Dla nich to było niezwykle ważne, żeby usłyszeć: „Wierzę ci i jestem z tobą”. Wtedy już wiedziałam, że musimy zrobić ten film, że nie ma odwrotu.

Psychotraumatolożka z Feminoteki powiedziała mi, że dla niej najważniejsze jest, że „Dom dobry” obala stereotypy, kim są ofiary przemocy domowej. Ty też takie miałaś?

Wydawało mi się, że nie. Że ja, dziewczyna urodzona i wychowana w Warszawie, w domu, w którym nigdy niczego nie brakowało, jestem wrażliwa na krzywdę drugiego człowieka i nie posługuję się schematami. Ale potem uzmysłowiłam sobie, że kiedy myślę o przemocy domowej, to wyobrażam sobie patologiczną rodzinę z przysłowiowej Pragi, gdzie alkohol leje się strumieniami i agresja jest bardzo namacalna. Nie zauważałam lub nie chciałam widzieć, że przemoc dzieje się również tuż obok, w dobrych domach moich znajomych. Bo że ktoś na kogoś krzyknie, kogoś klepnie? Długo nie umiałam tego nazwać przemocą. Bo o ile tę fizyczną potrafimy rozpoznawać, to na psychiczną jest powszechne przyzwolenie. Mówimy o wychowaniu twardą ręką, o mobbingu, ale przemoc? No bez przesady… Niewątpliwie praca nad filmem uruchomiła we mnie dodatkową analizę i uświadomiłam sobie, jak wiele sytuacji, które dzieją się na co dzień, można określić jako przemoc.

Gośka ma matkę alkoholiczkę, którą jako mała dziewczynka musiała zgarniać pijaną spod sklepu i która wciąż stosuje wobec niej przemoc psychiczną, a jednocześnie to niezwykle przebojowa młoda kobieta. Nie wygląda na osobę, która dałaby się łatwo zmanipulować, a jednak…

O kobietach, które poznałam na grupie wsparcia, też nikt by nie powiedział, że mogły doświadczyć przemocy. W większości były silne, asertywne, stanowcze. Niektóre z nich zajmowały się biznesem, prowadziły firmy, zarządzały innymi ludźmi. Obserwując je, też zastanawiałam się: „Jak to się stało, że taka twarda babka nie odeszła i latami pozwoliła tak się traktować?”. Osobie, która nigdy nie była w toksycznej relacji, ciężko jest sobie to racjonalnie wytłumaczyć. Ale oprawcy zazwyczaj sprytnie eskalują przemoc i zanim dojdzie do rękoczynów, następuje ciąg psychologicznych manipulacji. Często przemoc fizyczną wyprzedza nie tylko ta psychiczna, ale też ekonomiczna. I nawet jeśli taka kobieta dobrze zarabia, to potrafi nie mieć własnych pieniędzy, bo mężczyzna np. zabrał jej dostęp do konta, na które wpływa pensja. Oczywiście pod pozorem opieki i troski. Kiedy rozmawiałam z terapeutkami, mówiły mi, że przemocowcy mają szósty zmysł i jeśli w pokoju zamknie się dziesięć kobiet, psychopata bezbłędnie wytypuje tę jedną, która jest najbardziej podatna na manipulacje. Jak w świecie zwierząt, drapieżnik zawsze wyczuje potencjalną ofiarę.

Kobiety często wierzą, że to kiedyś się skończy, że on się zmieni.

Bo pomiędzy aktami przemocy fizycznej zazwyczaj następują przerwy, podczas których on przeprasza i obiecuje poprawę. Albo wmawia kobiecie, że to jej wina, że to ona go sprowokowała. Badania pokazują, że jeśli bodźce pozytywne i negatywne przeplatają się bez żadnego możliwego do wyłapania wzorca i np. raz jest kara, dwa razy nagroda, a potem odwrotnie, to nasza psychika skupia się na bodźcach pozytywnych. Kobiety nie uciekają, bo cały czas mają w głowie wspomnienie, że było tak wspaniale, że była miłość. I czekają na chwilowe uspokojenie, które zawsze następuje po eskalacji przemocy. I czasem są już tak tym czekaniem wykończone, że rzeczywiście same prowokują wybuch, żeby ulga przyszła szybciej. Tak wygląda typowy cykl przemocy.

Agata Turkot: "Nie podoba mi się, że zaczyna mi być przyklejana jakaś łatka"

Na początku przyszłego roku premierę będzie miał rozgrywający się w latach 30. XX wieku serial „Piekło kobiet”, w którym grasz główną bohaterkę. W tle pojawia się problem gwałtu, nielegalnej aborcji, patriarchatu. Nie boisz się, że trafisz do szufladki „specjalistka od ciężkich ról”?

Cenię sobie role, które dają możliwość pogrzebania w ludzkiej psychice, lubię mocne tematy. Ale nie podoba mi się, że zaczyna mi być przyklejana jakaś łatka. Tym bardziej, że grałam w naprawdę różnych produkcjach, także lekkich i rozrywkowych, wystąpiłam w serialu codziennym. W ostatnim czasie pojawiły się dwa filmy z moim udziałem: kino familijne „Skrzat. Nowy początek” i czarna komedia „Zapiski śmiertelnika”, w których gram zupełnie inne postaci. Chcę pokazywać też swoją jasną, radosną stronę. I pewnie powinnam teraz zagrać słodką trzpiotkę w komedii romantycznej, żeby coś udowodnić, ale z drugiej strony po co? Nic na siłę.

Agata-Turkot
fot. agencja akpa

Pochodzisz z aktorskiego domu?

Nie, chociaż dziadek na stare lata wymyślił sobie, że chciałby grać w filmach, i został statystą. Więc śmieję się, że jako ukochana wnuczka muszę kontynuować jego marzenie o kinie. Sama byłam bardzo wycofanym i zakompleksionym dzieckiem, nie odnajdowałam się w grupach rówieśniczych, więc mama wymyśliła, że zapisze mnie na zajęcia teatralne, żebym walczyła w ten sposób z nieśmiałością. I okazało się, że jestem całkiem niezła. Bo byłam oczytana i ładnie mówiłam. Z czasem też zaczęłam widzieć, że stałam się odważniejsza w życiu codziennym. Wreszcie nawiązałam jakieś znajomości i poczułam się widziana. W mojej głowie zaczęła nieśmiało kiełkować myśl, że może powinnam iść w tym kierunku. Ale jednocześnie trenowałam jeździectwo i to z nim wiązałam swoją przyszłość. Jazda konna była moją największą pasją, to do stajni zawsze uciekałam od wszystkich swoich smutków. Przebywanie wśród natury, z końmi dawało mi spokój i przynosiło ulgę. Ale jeździectwo na poziomie zawodowym powoli zabijało moją dziecięcą radość z uprawiania tego sportu. Nie miałam w sobie zgody na to, jak instrumentalnie traktuje się konie, więc ostatecznie zrezygnowałam.

I poszłaś do łódzkiej filmówki. Kilka lat później zaczęto głośno mówić o przemocowych metodach stosowanych przez niektórych wykładowców. Doświadczyłaś tego?

Studia były dla mnie niełatwym, momentami wręcz łamiącym doświadczeniem i pewnie gdybym wiedziała, co mnie tam czeka, nigdy bym się na to nie zdecydowała. Byłam bardzo wrażliwą, niepewną siebie młodą kobietą i trafiłam na „trudnych” profesorów. A że byłam wychowana na grzeczną dziewczynkę, to nie umiałam postawić się i zaprotestować, kiedy przekraczano moje granice. I nie chodzi o to, że ktoś mówił, że do czegoś się nie nadaję albo jestem słaba - z tym dałabym sobie radę. Było jednak kilku wykładowców, którzy zauważyli moją usilnie skrywaną delikatność i z premedytacją uderzali w najbardziej osobiste, czułe punkty. To mnie zmiotło z planszy, bo dotyczyło spraw, które sama miałam wtedy nieuświadomione lub nieprzepracowane. W ten sposób profesorowie podcinali mi skrzydła. Sprawiali, że czułam się gorsza, brzydsza, niewystarczająca. Były momenty, że zastanawiałam się, czy warto to wszystko znosić. Czy może lepiej wziąć dziekankę i wrócić za rok, dwa, bo może coś się zmieni… Ale ktoś mnie wtedy przekonał, że jeśli zrobię przerwę, to już nie wrócę. Na szczęście spotkałam też wspaniałych profesorów i to pomogło mi przetrwać.

Po szkole było lepiej?

Przez długi czas nie, bo z jednej strony słyszałam, że jestem zdolna, ale z drugiej nie miałam zbyt wielu propozycji pracy. Walczyłam o nie, ale miałam wrażenie, że odbijam się od ściany. Nie pomagało też to, że nigdy nie płynęłam z prądem. Jestem osobna, bardzo wymagająca wobec siebie i wobec innych, mówiąca wprost, co myślę. I to miało swoje konsekwencje. Dopiero praca z Wojtkiem Smarzowskim sprawiła, że poczułam, że było warto. I że są ludzie, którzy myślą i czują tak jak ja.

 

Agata Turkot: "Coraz wyraźniej czuję, że prawdziwe życie jest gdzie indziej"

Po głównej roli w „Weselu” posypały się propozycje?

Wydawało się, że sukces jest na wyciągnięcie ręki. Wszyscy dookoła powtarzali: „Agata, dziewczyno, skoro zagrałaś taką rolę w takim filmie, to teraz wszystkie drzwi będą dla ciebie otwarte!”. Ale telefon wcale nie dzwonił jak oszalały. Ludzie w branży zaczęli mnie kojarzyć, dostałam kilka zaproszeń na castingi, których wcześniej pewnie bym nie dostała, ale nie przełożyło się to na pracę. To był dla mnie sprawdzian, czy jestem w stanie przetrwać kolejną próbę, i lekcja pokory.

Wyciągnęłaś wnioski?

Zrozumiałam, że należy mieć odpowiednio ustawione priorytety. I wtedy zadzwonił Wojtek z propozycją, żebyśmy razem zrobili „Dom dobry”. Teraz znowu wszyscy mówią: „Agata, to już na pewno jest twój moment!”, ale mam do tego dystans. Szczególnie że dzisiaj propozycje zależą również od tego, ilu masz followersów na Instagramie, bo to się potencjalnie przekłada na to, ilu ludzi przyciągniesz do kina. A ja nie czuję potrzeby generowania kontentu, nie zabiegam o lajki, nie biorę udziału w tym wyścigu. Kiedy wchodziłam w zawód, też mówiło się, że bez bywania na ściankach nie da się nic osiągnąć, a jednak są tacy, którym się udało. Więc wierzę, że z social mediami jest podobnie. W końcu dostałam główną rolę w serialu dla komercyjnej platformy streamingowej…

Zdradzisz, jak sobie ustawiłaś te priorytety?

Uważam, że nadawanie aktorstwu zbyt wielkiej rangi jest zgubne. Nie chcę, żeby od tego, czy mam pracę, czy jej nie mam, zależało, co i jak o sobie myślę, jak się czuję. Dlatego uczę się nie zamartwiać, jeśli przez kilka miesięcy telefon milczy. Dbam o dobre relacje z ludźmi i staram się robić rzeczy, które sprawiają mi frajdę. To potrafią być drobnostki – kupno kwiatów do domu, spacer bez celu, przyglądanie się ludziom w kawiarni, rozmowa z przyjaciółmi, telefon do rodziców - ale czy nie to stanowi sedno życia? Kocham podróżować, poznawać siebie w nowych kontekstach i patrzeć na swoje życie z różnych perspektyw. Próbuję też nowych rzeczy. Przeprowadziłam się niedawno i w moim nowym mieszkaniu stoi pianino. Nigdy nie byłam specjalnie muzykalna, ale myślę, że nadszedł czas, żeby to zmienić. Zaczęłam też znów jeździć konno. Coraz wyraźniej czuję, że prawdziwe życie jest gdzie indziej.

Kim jest Agata Turkot?

Agata Turkot - Rocznik 1993. Swoje życie zawodowe planowała związać z jeździectwem, ale zrezygnowała, bo nie godzi się na instrumentalne traktowanie koni. Urodziła się w Warszawie, studiowała w Łodzi – jest absolwentką Wydziału Aktorskiego Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej im. Leona Schillera. Karierę zaczęła od seriali, zagrała m.in. w „Leśniczówce” i „Motywie”. Przełomem w jej karierze był film „Wesele” Wojciecha Smarzowskiego (2021), w którym zagrała główną rolę, Żydówkę Leę. W przyszłym roku będzie można ją oglądać w serialu HBO „Piekło kobiet”, gdzie również gra główną rolę. 
Tekst ukazał się w magazynie PANI nr 11/2025