Takie role jak ta w filmie "Dom dobry" potrafią aktora złamać. Prowokują, żeby zanurzyć się w mroku. Jak ochronić siebie? Agata Turkot przeszła wyboistą drogę i wie, że za sukces w zawodzie nie warto płacić najwyższej ceny. Bo prawdziwe życie jest gdzie indziej.
Spis treści
PANI: Wojciech Smarzowski napisał główną rolę w filmie „Dom dobry” specjalnie dla ciebie. To duża presja?
AGATA TURKOT: Wojtek zaczął pisać scenariusz zaraz po zakończeniu zdjęć do „Wesela 2”, na którego planie się poznaliśmy. Wytworzyła się wtedy między nami więź, bo mamy podobną wrażliwość i w bardzo emocjonalny sposób odbieramy świat. Tamto spotkanie było dla mnie przełomowe nie tylko dlatego, że zagrałam pierwszą dużą rolę w kinie. Dzięki Wojtkowi zrozumiałam, w jaki sposób chciałabym uprawiać mój zawód. Smarzowski zaprasza aktorów do bycia współtwórcami i sprawia, że czują się wyjątkowi. A to z kolei powoduje, że są w stanie zagrać „z trzewi”. A czy to nie jest kwintesencją myślenia o aktorstwie? Dlatego kiedy Wojtek zadzwonił z kolejną propozycją, nie czułam presji, że oto zostałam wyróżniona przez mistrza i muszę spełnić pokładane we mnie oczekiwania. Chciałam jak najlepiej wykonać powierzone mi zadanie, ale jednocześnie wiedziałam, że jesteśmy w tym razem. I że jeżeli nam nie wyjdzie, to odpowiedzialność jest także wspólna.
Przemoc domowa to niezwykle trudny i delikatny temat, a kamera przez cały film skupiona jest na tobie. Poznajemy Gośkę, kiedy właśnie wróciła z emigracji do toksycznego domu rodzinnego i przez aplikację randkową poznaje Grześka. Inteligentnego, zabawnego, nieco starszego wpływowego mężczyznę, który traci dla niej głowę. Ale bajka szybko zmienia się w koszmar.
To jest film, który pokazuje, jak wielowymiarowe są historie, w których niepostrzeżenie pojawia się przemoc. Myślę, że Wojtek wziął na siebie ogromną część odpowiedzialności za moją rolę, bo miał pełną świadomość, co mi nią „zrobi”. Skoro jego aktorzy, tacy jak Agata Kulesza czy Arkadiusz Jakubik, opowiadają o skomplikowanym procesie wychodzenia z roli, to wiedział, że mnie, młodą i mniej doświadczoną, musi otoczyć jeszcze większą opieką. Już podczas kręcenia „Wesela” przekonałam się, że w pracy pilnuje, żeby nikomu nie stała się krzywda, dlatego w rolę Gośki wchodziłam bez lęku. Chociaż kiedy podczas castingu na Grześka musiałam grać różne trudne sceny ze starszymi kolegami – a były to same znakomite nazwiska - i nie miałam zielonego pojęcia, jak się do tego zabrać, to pytałam Wojtka, czy na pewno uważa, że dam sobie radę. A on zawsze, bez cienia wątpliwości w głosie odpowiadał: „Tak, Agata, dasz radę”.
Na początku przyszłego roku premierę będzie miał rozgrywający się w latach 30. XX wieku serial „Piekło kobiet”, w którym grasz główną bohaterkę. W tle pojawia się problem gwałtu, nielegalnej aborcji, patriarchatu. Nie boisz się, że trafisz do szufladki „specjalistka od ciężkich ról”?
Cenię sobie role, które dają możliwość pogrzebania w ludzkiej psychice, lubię mocne tematy. Ale nie podoba mi się, że zaczyna mi być przyklejana jakaś łatka. Tym bardziej, że grałam w naprawdę różnych produkcjach, także lekkich i rozrywkowych, wystąpiłam w serialu codziennym. W ostatnim czasie pojawiły się dwa filmy z moim udziałem: kino familijne „Skrzat. Nowy początek” i czarna komedia „Zapiski śmiertelnika”, w których gram zupełnie inne postaci. Chcę pokazywać też swoją jasną, radosną stronę. I pewnie powinnam teraz zagrać słodką trzpiotkę w komedii romantycznej, żeby coś udowodnić, ale z drugiej strony po co? Nic na siłę.
Pochodzisz z aktorskiego domu?
Nie, chociaż dziadek na stare lata wymyślił sobie, że chciałby grać w filmach, i został statystą. Więc śmieję się, że jako ukochana wnuczka muszę kontynuować jego marzenie o kinie. Sama byłam bardzo wycofanym i zakompleksionym dzieckiem, nie odnajdowałam się w grupach rówieśniczych, więc mama wymyśliła, że zapisze mnie na zajęcia teatralne, żebym walczyła w ten sposób z nieśmiałością. I okazało się, że jestem całkiem niezła. Bo byłam oczytana i ładnie mówiłam. Z czasem też zaczęłam widzieć, że stałam się odważniejsza w życiu codziennym. Wreszcie nawiązałam jakieś znajomości i poczułam się widziana. W mojej głowie zaczęła nieśmiało kiełkować myśl, że może powinnam iść w tym kierunku. Ale jednocześnie trenowałam jeździectwo i to z nim wiązałam swoją przyszłość. Jazda konna była moją największą pasją, to do stajni zawsze uciekałam od wszystkich swoich smutków. Przebywanie wśród natury, z końmi dawało mi spokój i przynosiło ulgę. Ale jeździectwo na poziomie zawodowym powoli zabijało moją dziecięcą radość z uprawiania tego sportu. Nie miałam w sobie zgody na to, jak instrumentalnie traktuje się konie, więc ostatecznie zrezygnowałam.
I poszłaś do łódzkiej filmówki. Kilka lat później zaczęto głośno mówić o przemocowych metodach stosowanych przez niektórych wykładowców. Doświadczyłaś tego?
Studia były dla mnie niełatwym, momentami wręcz łamiącym doświadczeniem i pewnie gdybym wiedziała, co mnie tam czeka, nigdy bym się na to nie zdecydowała. Byłam bardzo wrażliwą, niepewną siebie młodą kobietą i trafiłam na „trudnych” profesorów. A że byłam wychowana na grzeczną dziewczynkę, to nie umiałam postawić się i zaprotestować, kiedy przekraczano moje granice. I nie chodzi o to, że ktoś mówił, że do czegoś się nie nadaję albo jestem słaba - z tym dałabym sobie radę. Było jednak kilku wykładowców, którzy zauważyli moją usilnie skrywaną delikatność i z premedytacją uderzali w najbardziej osobiste, czułe punkty. To mnie zmiotło z planszy, bo dotyczyło spraw, które sama miałam wtedy nieuświadomione lub nieprzepracowane. W ten sposób profesorowie podcinali mi skrzydła. Sprawiali, że czułam się gorsza, brzydsza, niewystarczająca. Były momenty, że zastanawiałam się, czy warto to wszystko znosić. Czy może lepiej wziąć dziekankę i wrócić za rok, dwa, bo może coś się zmieni… Ale ktoś mnie wtedy przekonał, że jeśli zrobię przerwę, to już nie wrócę. Na szczęście spotkałam też wspaniałych profesorów i to pomogło mi przetrwać.
Po szkole było lepiej?
Przez długi czas nie, bo z jednej strony słyszałam, że jestem zdolna, ale z drugiej nie miałam zbyt wielu propozycji pracy. Walczyłam o nie, ale miałam wrażenie, że odbijam się od ściany. Nie pomagało też to, że nigdy nie płynęłam z prądem. Jestem osobna, bardzo wymagająca wobec siebie i wobec innych, mówiąca wprost, co myślę. I to miało swoje konsekwencje. Dopiero praca z Wojtkiem Smarzowskim sprawiła, że poczułam, że było warto. I że są ludzie, którzy myślą i czują tak jak ja.
Po głównej roli w „Weselu” posypały się propozycje?
Wydawało się, że sukces jest na wyciągnięcie ręki. Wszyscy dookoła powtarzali: „Agata, dziewczyno, skoro zagrałaś taką rolę w takim filmie, to teraz wszystkie drzwi będą dla ciebie otwarte!”. Ale telefon wcale nie dzwonił jak oszalały. Ludzie w branży zaczęli mnie kojarzyć, dostałam kilka zaproszeń na castingi, których wcześniej pewnie bym nie dostała, ale nie przełożyło się to na pracę. To był dla mnie sprawdzian, czy jestem w stanie przetrwać kolejną próbę, i lekcja pokory.
Wyciągnęłaś wnioski?
Zrozumiałam, że należy mieć odpowiednio ustawione priorytety. I wtedy zadzwonił Wojtek z propozycją, żebyśmy razem zrobili „Dom dobry”. Teraz znowu wszyscy mówią: „Agata, to już na pewno jest twój moment!”, ale mam do tego dystans. Szczególnie że dzisiaj propozycje zależą również od tego, ilu masz followersów na Instagramie, bo to się potencjalnie przekłada na to, ilu ludzi przyciągniesz do kina. A ja nie czuję potrzeby generowania kontentu, nie zabiegam o lajki, nie biorę udziału w tym wyścigu. Kiedy wchodziłam w zawód, też mówiło się, że bez bywania na ściankach nie da się nic osiągnąć, a jednak są tacy, którym się udało. Więc wierzę, że z social mediami jest podobnie. W końcu dostałam główną rolę w serialu dla komercyjnej platformy streamingowej…
Zdradzisz, jak sobie ustawiłaś te priorytety?
Uważam, że nadawanie aktorstwu zbyt wielkiej rangi jest zgubne. Nie chcę, żeby od tego, czy mam pracę, czy jej nie mam, zależało, co i jak o sobie myślę, jak się czuję. Dlatego uczę się nie zamartwiać, jeśli przez kilka miesięcy telefon milczy. Dbam o dobre relacje z ludźmi i staram się robić rzeczy, które sprawiają mi frajdę. To potrafią być drobnostki – kupno kwiatów do domu, spacer bez celu, przyglądanie się ludziom w kawiarni, rozmowa z przyjaciółmi, telefon do rodziców - ale czy nie to stanowi sedno życia? Kocham podróżować, poznawać siebie w nowych kontekstach i patrzeć na swoje życie z różnych perspektyw. Próbuję też nowych rzeczy. Przeprowadziłam się niedawno i w moim nowym mieszkaniu stoi pianino. Nigdy nie byłam specjalnie muzykalna, ale myślę, że nadszedł czas, żeby to zmienić. Zaczęłam też znów jeździć konno. Coraz wyraźniej czuję, że prawdziwe życie jest gdzie indziej.
Cały wywiad do przeczytania w najnowszym numerze magazynu "PANI".
20 października o godzinie 20:00 na żywo w twojstyl.pl
Transmisja za: