To nie jest opowieść o kobiecie, której się wszystko w życiu udawało. To raczej historia o tym, że jeśli się bardzo chce, można pokonać największe przeszkody. Przeczytajcie! Jolanta Fraszyńska mówi o tym szczerze i pięknie.
Spis treści
PANI: Ty chyba od lat pilnujesz, by w twoim życiu panował balans między pracą a prywatnością.
JOLANTA FRASZYŃSKA: Udało mi się zwolnić tempo już dawno. Wsłuchuję się w swoje ciało, odbieram jego sygnały. Dla mnie te przymusowe zatrzymania były też mało odczuwalne dlatego, że potrafię być w trybie nicnierobienia. Zawsze dużo pracowałam, ale równolegle od 20 lat pracowałam nad sobą, nad swoimi emocjami, zmieniałam i poznawałam siebie. Stworzyłam spokojny dom i bycie w nim daje mi dużo szczęścia. Uwielbiam dbać o jego mieszkańców, troszczyć się o nich. Jeśli pojawiają się trudności, to rozwiązuję je na bieżąco. I przede wszystkim stosuję zasadę recyklingu i selekcji informacji, które do siebie dopuszczam. Mam wpływ na to, jakie informacje docierają do mojej głowy i serca. Żyję tym, co dla mnie dobre, a to, co toksyczne i szkodliwe, odrzucam.
Ale nie da się żyć w świecie wypreparowanym ze złych informacji.
Oczywiście, że nie. Jeśli dociera do mnie coś trudnego albo kontrowersyjnego, to się temu przyglądam. Pytam siebie, co w związku z tym czuję. Jeśli odczuwam lęk, złość czy smutek, to zajmuję się tymi emocjami. I jeżeli coś ode mnie zależy, to działam, jeśli nie – odpuszczam. Pozwalam innym żyć ich życiem. Poza tym od zawsze wiedziałam, że muszę o siebie dbać, dobrze się odżywiać i wysypiać, bo jestem drobna i mała. Muszę się sobą opiekować, troszczyć się o tę moją kruchość.
Ktoś powiedział o tobie: „Fraszyńska jest dzisiaj mocno zen”.
Może tak jest. (śmiech) Bo wychodzę z założenia, że wszystkie doświadczenia (i te dobre, i te złe) zbudowały mnie jako człowieka. Wszystko w moim życiu było po coś. Wychowałam się na Śląsku, bez ojca. Mam za sobą dwa małżeństwa, dwie fantastyczne córki, dobrą relację z moim partnerem Tomkiem. Wszystko, co przeżyłam, musiałam przeżyć, by być taką osobą, jaką jestem dzisiaj. Jest we mnie wdzięczność i dobre myślenie o każdym, kto stanął na mojej drodze. Zrezygnowałam z osądzania i oceniania. Rozumiem i akceptuję wybory moich bliskich. Badając losy mojej rodziny, odkryłam, że wszystkie kobiety były na swój sposób samotne. Ale mężczyźni również. Albo żyjący w poczuciu straty. Moja babcia Gertruda straciła ojca, gdy miała 5 lat, a potem w czasie II wojny światowej narzeczonego. Zrozumiałam, że wielu moich bliskich cierpiało też z powodu niskiego poczucia własnej wartości. To poczucie było także moim doświadczeniem. Zaczęłam terapię. Zaczęłam dokopywać się do przyczyn, ale też wyciągać wnioski. I dzięki temu krok po kroku zaczęłam lubić i akceptować siebie.
Podkreślasz w wywiadach, że miałaś piękną i kochającą mamę, a jednocześnie w tym domu nie zbudowałaś poczucia własnej wartości. Biegałyście z siostrą po tych śląskich podwórkach, między familokami. Byłaś charakterna, zabawna, widoczna, ale w tym wszystkim, jak powiedziałaś, smutna. Słodka, energiczna dziewczynka.
O nie! Słodka nigdy nie byłam. Moja kobiecość nie była okryta falbankami i trzepotaniem rzęs. W dzieciństwie wyglądałam raczej jak mały chłopiec z grzywką wyciętą krzywo maszynką, którą dorwałam w zakładzie fryzjerskim dziadka. Byłam komikiem, który potrzebował zwracać na siebie uwagę, chciał rozbawiać świat, rozśmieszać go, aby rozładowywać napięcia. Patrząc na mnie z boku, pomyślałabyś: o, jaka zadziorna, odważna dziewczynka. Pełna werwy. Taka „fraszka” przebojowa, a w środku jednak bardzo niepewna, melancholijna i smutna. Zrozumiałam to po latach, na terapiach. Zrozumiałam, że z powodu mojego braku pewności siebie dokonywałam takich, a nie innych wyborów. Pozwalałam na pewne zachowania, na które nie powinnam pozwolić. Nie wiedziałam, co jest normą, a co nadużyciem. Pozwalałam na to, bo chciałam zasłużyć na miłość i akceptację.
Z domu nie wyniosłaś tego rozpoznania, co jest w życiu dobre, co jest normą? A co niedopuszczalne?
Wyniosłam wiele pięknych wartości, ale również pewne wzorce, które były związane z brakiem stabilności. Jestem DDA: dorosłym dzieckiem alkoholików. DDA jeśli same nie wikłają się w alkohol, to często wybierają partnerów pijących lub takich, którzy uruchamiają w nich podobny rodzaj emocji, które znały z dzieciństwa. I z jednej strony jesteśmy wspaniali, radośni, ciepli i tym emanujemy na zewnątrz, a z drugiej strony jest w nas dogłębny smutek, który moim zdaniem jest doświadczeniem wielu ludzi w Polsce. Na moich terapiach zajęłam się swoim kawałkiem smutku. Świadomie zaczęłam pracę dla „chmurki” szczęśliwości, radości, łagodności, obfitości i szacunku. Aby zrównoważyć tę panoszącą się wszechobecnie chmurę lęku, agresji, złości, obwiniania innych za swój los – chmurę trudnych doświadczeń.
Co spowodowało, że zdecydowałaś się na terapię, że powiedziałaś sobie: potrzebuję pomocy?
Doświadczenie lęku panicznego. Kiedy wali ci serce, kręci się w głowie, myślisz, że tracisz przytomność, że umierasz. Lękowcy dobrze wiedzą, o czym mówię. Zrozumiałam wtedy, że muszę w trybie pilnym zająć się sobą.
Dziś śpisz dobrze? Czujesz się stabilna, zaopiekowana?
Tak. Na terapiach od moich terapeutów słyszałam zdanie, że jeszcze tej nerwicy lękowej podziękuję. Wtedy tego nie rozumiałam, ale rzeczywiście mnóstwo ludzi w sytuacjach trudnych, czasem ekstremalnych, po doświadczeniach choroby zmienia swoje życie o 180 stopni. Jestem naprawdę wdzięczna za każde doświadczenie. Jestem wdzięczna moim rodzicom, ojczymom, byłym partnerom. Każdemu, kto stanął na mojej drodze i był moim nauczycielem. Usłyszałam jeszcze, że do 25. roku można ewentualnie zwalać winę na rodziców, fatalne okoliczności, na innych, na szkołę, środowisko, ale po 25. roku życia każdy ma obowiązek zająć się sobą.
Jaką jesteś mamą dla swoich dwóch córek Nastazji i Anieli?
Na pewno nadopiekuńczą. Nastkę urodziłam na studiach aktorskich we Wrocławiu, po III roku. Zaczynałam dyplom z dwumiesięcznym dzieckiem pod pachą. Wiem, że w tej relacji mam jeszcze trochę do pracy. Brakowało mi łagodności. Byłam młoda, w wirze obowiązków zawodowych, które wtedy były priorytetem. Kiedy Aniela przyszła na świat, miałam 36 lat, byłam o wiele dojrzalsza. Zdecydowałam się zostać w domu. Podoświadczać macierzyństwa. I gdy Aniela stała się nastolatką, szybko postawiła mi granice. Powiedziała „stop” mojej nadopiekuńczości. Teraz słyszę od 17-latki: „Mamo, zaufaj mi”. I odpuszczam.
Jesteś już po terapii, bardziej świadoma tego, jak żyjesz. To pomaga w relacjach z dziećmi?
Dzieci były dla mnie ważnym motorem do zmian. Zawsze zależało mi, by być najlepszą mamą, a wychodziło jak to w życiu – różnie. Wiedziałam, że aby zbudować między nami lepsze, pełniejsze relacje, potrzebuję zmienić przede wszystkim siebie. Opanować emocje, nauczyć się odpuszczać, konsekwencji, cierpliwości, ale też zacząć stawiać granice. To nie działa tak, że teraz wręczam im spis odpowiednich przepracowanych zachowań, wniosków i mówię: korzystajcie z tego. Muszą sobie wypracować swój. Mogę im tylko pokazywać siebie prawdziwą, że jestem spokojniejsza, radośniejsza, pewniejsza siebie, ale daję też sobie prawo do bycia w smutku czy w złości. Oczywiście, mogłyby wtedy powiedzieć: „Mama, ty się tak terapeutyzujesz, a gdzie są efekty?” (śmiech). Pewnie czasami tak myślą. Na szczęście coraz rzadziej pokazuję moim bliskim swoje „niewyróbki”. Czyli mówiąc najprościej, trzymam na wodzy moje humory i nie zadręczam nimi innych. Dziś, jeśli jestem wkurzona, mówię: przepraszam was, czuję złość, muszę to „rozchodzić”, i wychodzę na spacer.
Twoje córki są odważniejsze od ciebie?
Obie są koniarami. Nastka jest świetna w ujeżdżaniu, a Aniela w skokach. Są bezkompromisowe, odrębne. Bardzo wrażliwe. Każda pracuje na siebie samodzielnie. Idą swoją drogą bardzo konsekwentnie. Ostatnio Aniela zrobiła bardzo fajny koński profil na Instagramie. Chciałam powiedzieć o tym na swoich socialach. Usłyszałam: „Nie. Dziękuję!”. Akceptuję to. Wszystkie mamy w sobie dużo ciepła, kochamy zwierzęta i naturę. Dużo psychologizujemy. Kiedyś miałam misję zajęcia się wszystkimi moimi bliskimi: mamą, bratem, dziećmi. Ich kondycją psychiczną, odżywianiem, tym, co wydawało mi się, że jest dla nich dobre, ale dziś odpuszczam. Mama odeszła parę lat temu, moje dzieci są odrębne, mają prawo iść własną drogą. Cały czas uczę się pozwalać innym żyć tak, jak tego potrzebują, a ja mam obowiązek troszczyć się jedynie o swój dobrostan.
Wyświetl ten post na Instagramie
Twoja starsza córka jest reżyserem. Wybrała trudny zawód, w którym prym wiodą mężczyźni. Mierzy się na co dzień z męską dominacją?
Nie umiem powiedzieć. Wiem natomiast, że jest bardzo szczęśliwa, że to robi. Mierzy się w swoim zawodzie z różnymi sytuacjami, ale nie chcę mówić za nią. To na pewno zawód niewymierny. Nastka pracuje głównie w reklamie. Widzę, jak bez przerwy pisze treatmenty, staje do konkursów. Musi walczyć, być nieustannie kreatywna. Bo z kilku projektów zatrybi jeden… Może to być męczące i frustrujące. Wiem od ludzi, że świetnie się z nią pracuje, że ma też generalski drive. Ja też lubiłam dyrygować. Tylko ja byłam takim małym żołnierzykiem, a ona jest dorodną, piękną blond wojowniczką.
Wyświetl ten post na Instagramie
Twoja kariera po studiach przypominała jazdę koleją transsyberyjską. Wsiadałaś i wysiadałaś na kolejnych stacjach z napisem „film”, „serial”, „ambitny teatr” u Jarockiego, Lupy, Warlikowskiego. Brawurowo zagrałaś żonę Ryśka Riedla w „Skazanym na bluesa” i telefon przestał dzwonić.
Minęło 16 lat od roli w filmie Jana Kidawy- -Błońskiego. Po „Skazanym na bluesa” faktycznie nie zagrałam żadnej znaczącej roli filmowej. Choć „Gola” Riedel była zauważona, dostałam nominację do Orłów, nie umiem powiedzieć, dlaczego tak się stało… Na szczęście w tym czasie dużo pracowałam w teatrze. Widzę to tak, że dostałam ogromny bonus na początku mojej drogi zawodowej, intensywnie pracowałam przez prawie dwie dekady. W tym zawodzie bywa różnie. Genialna Ola Konieczna, moja koleżanka z Teatru Dramatycznego, czekała w teatrze na swoją znaczącą rolę filmową bardzo długo. Aż w końcu zagrała w „Ostatniej rodzinie” i teraz idzie jak burza. Jest absolutną perłą. U mnie zadziałał odwrotny mechanizm. Na początku nastąpił wybuch wulkanu… a potem wygaszanie. (śmiech) Mam w sobie dużo pokory. Widocznie tak miało potoczyć się moje życie zawodowe. Akceptuję to, zajmuję się obecnie tym, co mnie buduje. Rozwijam się. Od trzech lat gram w telenoweli „Leśniczówka”. I najważniejsze, że robię to, co daje mi spokój i radość.
Przez polskie elity teatralno-filmowe przetacza się dyskusja na temat skali przemocy w środowisku. Kilka szkół aktorskich zakazało organizowania fuksówek. Ujawniane są kolejne nazwiska aktorów i reżyserów, którzy w imię sztuki i wyzwalania w aktorach emocji łamali normy. Masz wrażenie, że upubliczniono historie, które od lat krążyły w środowisku jako akty przemocy.
Tak, to prawda. Jak już wspominałam, wychowałam się w domu, gdzie obecna była przemoc. Poszłam w świat z instrukcją obsługi osoby przemocowej i nadużywającej alkoholu. Widziałam zasady pomniejszania, ubliżania na co dzień, nie tylko w domu. Dla mnie to była norma, nie znałam innych zasad. Nawet jak czułam niegodziwość, nie umiałam na nią zareagować. Dlatego fuksówka, ta „wojskowa fala” była dla mnie tylko potwierdzeniem, że tak się buduje hierarchię. Że tak być musi i to normalne. To była cena wejścia w zawód. Jak przyszłam do zespołu Teatru Polskiego we Wrocławiu, a tam byli wielcy – Przegrodzki, Balicka, Sawicka, Dubielówna i panowała pełna hierarchia. Do głowy mi nie przyszło dyskutować z ich uwagami. Byli jak święci. Bo byli autorytetami. Dziś często młodzi nie chcą słuchać. I mają do tego prawo. Świat się zmienił, młodzi są asertywni, przebojowi, potrafią mówić „nie”. Podziwiam młodą aktorką Annę Paligę, która rozpoczęła środowiskową akcję #MeToo. Słyszę, że pojawił się obok dowodów wdzięczności za to, co zrobiła, także hejt. Musi być teraz podwójnie silna, by to wytrzymać. Kiedyś w teatrze telewizji przyszłam na plan, gdzie siedziała Zofia Rysiówna. Byłam tak onieśmielona, że cicho przedstawiłam się: Jola Fraszyńska. Pani Zofia ryknęła: Jak???? Musiałam głośno i wyraźnie wyrecytować swoje imię i nazwisko. Musiałam poznać swoje miejsce w szeregu. Dziś takie zachowania „starej gwardii” by nie przeszły.
Fuksówkę przyjęłaś jako naturalną kolej rzeczy. Ale potem pracowałaś z reżyserami, których spektakle powstawały w ogromnym napięciu kosztem zdrowia psychicznego i fizycznego aktorów. Nie czułaś dyskomfortu? Mistrzowie nie są wyjęci spod prawa. Ich też obowiązują normy zachowań.
W środowisku krążyły legendy o metodach Grotowskiego, Swinarskiego – ale ja nie spotkałam ich na swojej drodze, bo zwyczajnie byłam za młoda. Pracowałam z Jerzym Jarockim i Krystianem Lupą, którzy mieli swoje metody. Jarocki był dla mnie absolutnym mistrzem. Chociaż był szalenie apodyktyczny, matematycznie precyzyjny, bezkompromisowy i bywał złośliwy. Niektórzy aktorzy powtarzali jedną frazę 3–4 godziny, stojąc na scenie, mnie na szczęście omijała jego surowość, wiedziałam, że jeśli zrealizuję to, o co prosi, zostanę pochwalona. Czułam, że mnie lubi i akceptuje moje aktorstwo. U Krystiana Lupy było inaczej. Mogłam zrobić dokładnie to, czego chciał, a z jakiegoś powodu byłam odrzucana. Często czułam zdezorientowanie, przez brak jasnych komunikatów.
Co czułaś wtedy? Wychodziłaś z takiej wielogodzinnej próby, gdzie widziałaś taką przemoc słowną, to musztrowanie i…
…w tamtym czasie wszystko znosiłam i wybaczałam. Pracowałam z największymi. Wydawało mi się, że wszystko muszę znieść. Nie rozumiałam, dlaczego Krystian manipuluje naszymi emocjami, obraża się, wychodzi, nie chce z nami rozmawiać. Był integralną częścią spektaklu, a nagle wychodził w trakcie, obrażony, i znikał. Bardzo to przeżywałam. Czułam się jak niekochane, odrzucone dziecko. Tata jest ze mnie niezadowolony! Aktorzy są jak dzieci głodne kochania, atencji i akceptacji. Jesteśmy wszyscy z deficytami miłości. Lecz kiedy wychodzisz przed publiczność i widzisz, i słyszysz te owacje po spektaklu, to one przecież coś nam mówią. Tymczasem, śmiem twierdzić, że spektakle Lupy graliśmy tylko dla niego. By on był zadowolony.
Urodziłaś Anielę, po urlopie macierzyńskim zostałaś zwolniona z Teatru Dramatycznego. Poczułaś ulgę?
Na początku smutek i złość, bo od pierwszego roku szkoły teatralnej teatr był moim naturalnym, drugim domem. A potem ulgę, bo nie miałam już siły na broczenie w ropiejących ranach artystycznych spektakli i trudno odnajdywałam się w świecie wielkich reżyserów. Chciałam innych emocji, innych zasad, jakiegoś pozytywnego przekazu dla publiczności. Odejście z państwowego teatru otworzyło mi drogę do spektakli komercyjnych. I masową, fantastyczną publiczność. Zaczęłam swój romans z Teatrem 6. piętro i Teatrem Komedia. Zagrałam świetne role. Ponad 530 razy spektakl „Fredro dla dorosłych mężów i żon”, potem „Ucho van Gogha” a po nim spektakl „Bóg mordu” według Yasminy Rezy czy „Zwariowaną terapię” i „Pierwszą randkę” w Komedii. Dzięki tym spektaklom mogłam się utrzymać, spokojnie żyć. Teraz w ogóle zawiesiłam swoją teatralną aktywność. Poczułam, że tego właśnie chcę. Czas pokaże, może za teatrem jeszcze zatęsknię.
Spokojne, dobre, proste życie. Wakacje kamperem, nie za miliony. Albo wypad do jakiejś stolicy europejskiej, by się poszwendać i zanurzyć pajdę dobrego chleba w gęstej oliwie. A do tego miska wygrzanych na słońcu pomidorów. Tak lubisz żyć?
Skąd wiesz? Jestem estetką, ale jednocześnie osobą, która jest blisko życia. Lubię proste jedzenie. Piękną przyrodę, urocze miasteczka. Dobre relacje z ludźmi, uśmiech i dobrą energię. Nie prowadzę jakiegoś otwartego nadmiernie domu. Mam kilku dobrych przyjaciół. Ale najbardziej lubię usiąść w oknie i patrzeć, jak rosną drzewa, słuchać, jak ptaki śpiewają. Po prostu.
Tomek, twój partner, zaraża energią. Jest terapeutą, ale też jest inżynierem, który buduje farmy fotowoltaiczne. Jesteś współwłaścicielką takiej farmy. Przyciągacie się na zasadzie przeciwieństw czy podobnej energii?
Tomek jest dużo bardziej stadny ode mnie, ja mówię o sobie, że jestem stadna wybiórczo. (śmiech) Tomek kipi od pomysłów, ja lubię porozmyślać na trawie, ale oczywiście naszą firmę budujemy wspólnie. Bardzo się w nią zaangażowałam jako ambasadorka. Zrezygnowałam, jak wspomniałam, z teatru, bo zaczęłam się w nim po prostu nudzić. Oczywiście, mam serial i aktorstwo będzie zawsze u mnie zajmowało znaczące miejsce, ale postanowiłam zainwestować pieniądze w fotowoltaikę i zbudować sobie na starość tzw. dochód pasywny.
Brzmi poważnie i szalenie ekonomicznie. Powiesz coś więcej?
Zawsze patrzyłam z niekłamanym podziwem na koleżanki aktorki, które potrafiły inwestować pieniądze. Więc po raz pierwszy kupiliśmy z moim partnerem i wspólnikami projekt i stawiamy tam społeczne farmy fotowoltaiczne. To jest tak, jakbym zainwestowała w prywatną elektrownię, a potem dostawała ze sprzedaży prądu dywidentę, czyli zysk ze sprzedaży. Brzmi sielankowo. Już biegnę do dr. Google'a sprawdzić, jak to działa w praktyce!